piątek, 26 lipca 2024

Zespół Szilali Bałwał

Zespół Szilali Bałwał

W epoce późnego Gomółki władze postanowiły przerwać wielowiekową tradycję Cyganów i osiedlić ich. Do Sokołowa również przybyło kilka rodzin, którym nie bez trudu włodarze miasta musieli zapewnić mieszkania. Z pracą było jeszcze gorzej. Zaproponowałem wówczas, że „problem Cyganów” rozwiążemy przez zorganizowanie zespołu pieśni i tańca. Niech robią to, co potrafią. Nie będzie wtedy kradzieży, parę groszy zarobią, co pozwoli na skromne życie, do którego są i tak przyzwyczajeni.

Już po trzech miesiącach prób, zespół „Szilali Bałwał” dał pierwszy koncert, entuzjastycznie przyjęty przez sokołowian. „Głos Mazowsza”, Polska Kronika Filmowa i telewizja rozpropagowały zespół i w ślad za tym posypały się zamówienia na występy sokołowskich Romów do Warszawy, Ursusa, Płocka, stadniny koni z Janowa Podlaskiego i wielu innych miejsc i instytucji. Józio Sobiecki, redaktor „Głosu Mazowsza”, zakochany w cygańskich pieśniach, postanowił je nagrać. Postawił jednak warunek: musi się to odbyć zgodnie z tradycją i w leśnej scenerii, przy ognisku. Ustaliłem z kierownikiem zespołu, Gutkiem Markowskim termin i repertuar akcentując znaczenie tradycji dla klimatu i wierności nagrania. O umówionej godzinie spotkaliśmy się na skraju lasu przeździeckiego od strony Kupientyna. Ekipa radiowców zjawiła się, gdy płonęły już ogniska, a w kociołkach bulgotał smakowity czerwony barszczyk na kurze. Cyganie wypadli wspaniale. Józio promieniał ze szczęścia, nucąc: „Po Cyganach wiatr zaciera ślady, deszcz romanse zmywa i ballady”.

Następnego dnia dostaję jednak od pana Stefana Kosmali, komendanta powiatowego MO telefon, który popsuł mi humor. „Co tam pan narozrabiał, panie Wacławie w Kupientynie z Cyganami?” Wyjaśniłem, jak umiałem najlepiej, cel i przebieg imprezy. Okazało się, że w tym dniu zginęło kilkanaście kur i komendant musiał zamknąć kilka Cyganek. Gutek zdenerwował się tym okropnie i zrobił najście na posterunek MO, krzycząc, że wszystko zorganizowali tak, jak sobie życzyłem: zgodnie z tradycją i za to spotkała go taka niewdzięczność. Poszedłem więc do komendanta, który zaproponował salomonowe rozwiązanie: zadośćuczynienie strat gospodyniom w Kupientynie, a wtedy on w zamian wypuści aresztantki. Tak też zrobiliśmy, chociaż pana Gutka Markowskiego do dziś nie można przekonać, że nie o takie tradycje mi chodziło.

 

Wacław Kruszewski

poniedziałek, 22 lipca 2024

Wspomnienia z czasów PRL: Europa! Europa?

Wspomnienia z czasów PRL: Europa! Europa?

Ostry dzwonek bezpośredniego telefonu od wojewody poderwał cały wydział. Telefon ten w
najlepszym razie zwiastował pilną naradę dyrektorów wydziałów ówczesnego Urzędu
Wojewódzkiego. Wojewoda siedlecki płk pilot Janusz Kowalski, nawykły do wojskowego
trybu życia, organizował odprawy, kiedy tylko miał ku temu powody, a miał je nader często.
Po pewnym czasie nabrałem jednak przekonania, że po prostu lubił się z nami spotykać, by
poopowiadać o swoich lotach, skomentować wizyty u I sekretarza i u ks. biskupa. Ten telefon
dotyczył jednak wizyty autentycznego księcia w Mauzoleum Treblince: „Na jutro, panie
Wacławie, przygotuje pan były obóz zagłady w Treblince na wysoki połysk, bo około 11.00
będzie go zwiedzał książę Bernard Holenderski, mąż Julianny, królowej Holandii”. „Zrobi
się”, rzekłem wiedząc, że Tadzio Kiryluk, nawykły do nagłych wizyt VIP-ów, jak zawsze
zadba o wszystko, by potwierdzić swoje kompetencje doskonałego opiekuna 16 hektarów
terenu muzeum, na którym ustawiono 17 tysięcy granitowych pomników. Całe szczęście, że
w ceremonii powitania księcia miał wziąć udział tylko wojewoda. Ominęło mnie dzięki temu
pisanie scenariusza, oprawa artystyczna itp., w czym gustowali luminarze z wydziału
propagandy. Wojewoda swoje obowiązki reprezentacyjne traktował z naturalną swobodą:
ciepło i życzliwie, bez wszechogarniającej elity władzy sztampy i napuszonej powagi.
W dniu wizyty, na godzinę przed zapowiedzianym przyjazdem dostojnego gościa,
sprawdziliśmy stan przygotowań, przygotowaliśmy suweniry z wydawnictw i albumów o
martyrologii Żydów. Pan Kiryluk sprawdził megafony, nastawił taśmę z historią Treblinki w
języku niemieckim który, jak się okazało, był językiem ojczystym dostojnego gościa. Książę
Bernard był bowiem księciem niemieckim, zanim w 1937 r. zaślubił ówczesną następczynię
tronu, późniejszą królową Holandii Juliannę I. Książę podróżował po Polsce w asyście
wysokich oficerów każdego rodzaju wojsk. Naszego pułkownika, który wśród cywilów
prezentował się nadzwyczajnie, świta ta przyćmiła, ale nie stracił fasonu. Powitał gościa
serdecznie, tym bardziej, że książę Bernard w czasie II wojny światowej walczył po stronie
aliantów.
Po części oficjalnej goście zaproponowali poczęstunek. W towarzyszącym orszakowi
samochodzie-chłodni mieli wszystko: od serwetek i kieliszków po przekąski, napoje i trunki.
Stewardzi w białych rękawiczkach roznosili wśród zebranych tace z rzadkimi w tamtych
czasach przysmakami. Podczas tej już bardziej swobodnej części spotkania, dostojny gość
zapragnął pójść tam, gdzie nawet król piechotą chodzi. I tu nastąpiła konsternacja. Toaleta
przy wiacie została przez nadgorliwców z Sanepidu tak zachlorowana, że gdyby książę z niej
skorzystał mógłby udusić się. Zrobiło się zamieszanie, ktoś zaproponował pobliskie krzaki,
ale spotkało się to z odmową mistrza ceremonii. W pobliskiej leśniczówce była, co prawda,
łazienka, ale robiło się w niej wielkie pranie i dla mieszkańców wizyta ważnego gościa
byłaby krępująca. Mistrz ceremonii był zrozpaczony, powtarzał cały czas: „A nie mówiłem,
żeby zabrać ze sobą toaletę na kółkach”. Nie było rady, pranie musiało więc ustąpić przed
potrzebami natury. W asyście swoich oficerów książę Bernard Holenderski ruszył dziarskim
krokiem do leśniczówki. Przeżyliśmy ten incydent wszyscy, a mnie utrwalił się tak mocno, że
kiedy tylko jestem w Treblince, zaglądam do jedynej tam toalety i muszę Państwu
powiedzieć, że nic się nie zmieniło. A miało być lepiej w każdej dziedzinie.

Wacław Kruszewski

niedziela, 21 lipca 2024

Mieczysława Ćwiklińska

Mieczysława Ćwiklińska

Spośród bardzo wielu imprez, jakie miałem przyjemność organizować razem z pracownikami domu
kultury w latach, jak mówią teraz „słusznie minionych” w mojej pamięci pozostało ledwie
kilkanaście. Zastanawiam się, jak to się dzieje, że nie pamiętam np. koncertu
Czesława Niemena, a dobrze pamiętam występy bułgarskich piosenkarek Krasymiry Minewy
i Margaret Nikołowej. Niewiele pamiętam ze wspaniałego koncertu orkiestry jazzowej
Gustawa Broma z solistami Heleną Vondraczkovą i Karolem Gottem a dobrze pamiętam, że
chór filharmoników z Nowosybirska wystąpił w Sokołowie w czarnych garniturach i jasnych,
brązowych pantoflach hurtem zakupionych w Warszawie. Pamiętam również „Trubadurów”,
bo w czasie występu tuż za ich plecami runęła spod stropu na scenę metalowa sztanga z
maskującą kurtyną. Pamiętam, jak Jacek Fedorowicz po słowach „ja jestem gotów stanąć na
głowie, by państwa rozbawić” zeskoczył ze sceny i przed panią Jadzią Maraskową stanął na
rękach, a następnie przedefilował w ten sposób przed pierwszym rzędem widzów. Pamiętam
dyskusję pana Mirka Zalewskiego z Jerzym Ofierskim. Zalewskiemu, wówczas
pracownikowi Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Morszkowie nie podobała się
prześmiewcza krytyka sołtysa Kierdziołka pod adresem rolników, więc wszedł na scenę i
obsobaczył popularnego w Polsce artystę. Dostał burzliwe brawa od widzów i podziękowania
od władz powiatowych. Doskonale pamiętam interwencję dyrektora Zbigniewa Koprowskiego
śpieszącego z lekarską pomocą „omdlałej” na scenie Mieczysławie Ćwiklińskiej. Pani Miecia
zbliżała się do setki, a w znakomitej sztuce hiszpańskiego dramaturga Alejandro Casony
„Drzewa umierają stojąc” miała tańczyć ze swoim scenicznym partnerem upojne tango. W
trosce o zdrowie znakomitej ale i wiekowej artystki uprosiłem dyrektora szpitala o przysłanie
lekarza na wieczorne przestawienie. Dyrektor przyszedł osobiście, dając tym dowód troski i
zaangażowania w sprawy kultury. Kiedy na scenie pani Miecia wyzwoliła się z objęć partnera
i osunęła się teatralnie na fotel, cała widownia zamarła. Doktor Koprowski z podręczną
apteczką wbiegł na scenę, by po chwili jednak stwierdzić, że to nie zawał a znakomita gra
aktorska. Szarmancko podał sędziwej aktorce ramię, a ona wstając w fotela podziękowała
lekarzowi i widzom swoim niezapomnianym uśmiechem. Brawom nie było końca.
Proszą mnie znajomi, bym utrwalił swoje wspomnienia zanim dopadnie mnie jakiś
Alzheimer. Będę więc sam pisał i zachęcał ludzi z mojego pokolenia, by także oni pozostawili
po sobie trwały i prawdziwy ślad naszej wspólnej historii. Niebawem uzbieram tych tekstów
tyle, by stworzyć książkę i kiedy znajdę sponsorów wydam ją by, jak się teraz ładnie mówi:
dać świadectwo prawdzie.

PRL i wdzięczność po latach

PRL i wdzięczność po latach


 Wojdyga i Żebrowski, organizatorzy przeprawy przez Bug w 1941 r.

Rok 1966. Do Sokołowa przyjeżdża towarzyszka Skoczylasowa z KC PZPR. Niecodzienną
wizytę składa sekretarzowi Komitetu Powiatowego Kazimierzowi Wittowi. Celem jej wizyty
jest odnalezienie ludzi, którzy w czasach okupacji przeprawili ją przez Bug do ZSRR. W
sokołowskim Komitecie wiedziano, że klub fotograficzny ośrodka kultury dokumentuje
wszystko, co ciekawego zdarzyło się w powiecie: od budowy drogi, otwarcia remizy, po
akademie, występy artystyczne i dewizowy odłów zajęcy. Zostałem więc poproszony o
towarzyszenie pani Skoczylasowej i wykonanie serwisu fotograficznego z ewentualnych
spotkań ze swoimi wybawcami, których nazwiska zachowała we wdzięcznej pamięci. Trzeba
było ich tylko odnaleźć, jeśli żyją.
Żyli: w Kosowie pan Wojdyga, a w Rytelach pan Żebrowski. Zajechaliśmy do nich, a z nimi
do miejsc, gdzie w nocy dokonywano przepraw przez Bug. Przerzucano tych, którzy byli
szczególnie zagrożeni: Żydów, uciekinierów z obozu jeńców wojennych w Suchożebrach,
działaczy komunistycznych i tych wszystkich, dla których ZSRR był ocaleniem. Organizacją
przerzutów zajmował się pan Wojdyga, do którego w 1940 roku dotarła z Warszawy i pani
Skoczylasowa. Grupa wtajemniczonych rolników znających doskonale rzekę a nawet
radzieckich pograniczników, wydobywała zatapiane za dnia łodzie i w każdą chmurną noc
przeprawiała dziesiątki uciekinierów. Ryzykowali tym życie, a często za swoje trudy i
poświęcenia, zamiast zapłaty otrzymywali listy dziękczynne oraz zapewnienia gratyfikacji,
gdy się wszystko powiedzie. Taki dokument, zapisany na kartce kratkowanego papieru
kopiowym ołówkiem, wzięła pani Skoczylasowa do muzeum. Jego autorem był oficer i jeniec
z obozu w Suchożebrach, zaś za przewóz, opiekę i żywność miał zapłacić towarzysz Stalin.
Jak dziś wiadomo, Stalin wszystkich „plennych” potraktował jak zdrajców i zesłał w podzięce
do łagrów.
Tak więc panowie Wojdyga i Żebrowski nie doczekali się podziękowania. Ale pani Skoczylasowa pamiętała, kto uratował jej życie, po latach przyjechała do Kosowa, odnalazła swoich
wybawców, by im po latach podziękować, a panu Wojdydze pomóc w odzyskaniu koncesji na
rzeźnię i wyrób wędlin, z czego słynął nie tylko w Kosowie Lackim. Wspomnienia te piszę z
pamięci, a inspiracją do nich były odnalezione zdjęcia. Więcej tych zdjęć, między innymi wykonanych na łódkach, którymi dokonywano przepraw, pozostało we wspomnianych negatywach w
archiwum Sokołowskiego Ośrodka Kultury. Co się z nimi stało, to materiał na całą osobną opowieść.

Wacław Kruszewski

sobota, 20 lipca 2024

Dziennikarze śledczy z „Rzeczpospolitej” w Kosowie

Dziennikarze śledczy z „Rzeczpospolitej” w Kosowie

Po ukazaniu się w „Życiu Siedleckim” artykułu pt. „Polemizuję z prof. Grossem” odnalazł
mnie redaktor Paweł Reszka, dziennikarz śledczy z redakcji „Rzeczpospolitej” i zapytał czy
mogę mu pomóc w wyjaśnieniu czy zdjęcie zamieszczone w „Gazecie Wyborczej”
przedstawia grupę kopaczy - hien cmentarnych (tak podaje prof. Gross), czy tak, jak pisałem
w swoim artykule, ludzi porządkujących teren byłego hitlerowskiego obozu zagłady w
Treblince. Paweł Reszka i jego młodszy kolega Michał Majewski podjęli się tego zadania,
które ze względu na upływ czasu, brak autentycznych świadków, niewyraźne amatorskie
zdjęcie grupy mieszkańców z okolic Treblinki z roku 1948 jest bardzo trudne. To samo
zdjęcie wystarczyło jednak w zupełności profesorowi Grossowi do napisania „Złotych żniw”,
książki szkalujących Polaków. Redaktorom Reszce i Majewskiemu to samo zdjęcie nie dało
podstaw do tak jednoznacznej i negatywnej interpretacji i chcą udowodnić, że są na nim
przedstawieni ludzie porządkujący tereny byłego obozu zagłady, a nie bezczeszczący ludzkie
szczątki poszukiwacze żydowskiego złota. W piątek 15 maja pojechałem razem z nimi do
Kosowa. Najpierw udaliśmy się do Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury, gdzie
spodziewaliśmy się wzbogacić naszą wiedzę o nazwiska starszych mieszkańców miasta
pamiętających czasy okupacji a przede wszystkim dr Heronima Wakulicza, znanego
kosowskiego lekarza i społecznika. Obie dyrektorki MGOK-u: obecna i poprzednia, podały
nam nazwiska i adresy pani Jadwigi Kamińskiej i pana Czesława Wojtczuka. Pani Jadwiga
mimo swoich 95 lat jest nadzwyczaj żywotna. Trudno zastać ją w domu, ale z pomocą pani
dyrektor MGOK-u udało się nam spotkać i wysłuchać jej ciekawej relacji o losach

kosowskich Żydów w czasach okupacji i pomocy, jaką nie tylko w tej rodzinie otrzymali.
Dziennikarze skrzętnie spisali nazwiska ludzi, które utrwaliła w swojej pamięci pani Jadwiga;
zarówno tych, co przeżyli, jak i tych, których Niemcy zamordowali. Na Jej oczach zginęła
latem 1940 roku córka kosowskiego hurtownika materiałów tekstylnych 16-letnia koleżanka z
klasy za to tylko, że wyszła z getta w kostiumie kąpielowym na łąkę by się opalać w letni
upalny dzień. Relacje pani Jadwigi o okupacyjnych dniach i nocach zapewne ukażą się w
książce, którą zamierzają napisać obaj dziennikarze. Sądząc po dotychczasowych
publikacjach tego duetu, dociekliwości, umiejętności zbierania materiałów i rozmawiania z
ludźmi będzie to ciekawa i rzetelna opowieść. Natomiast wspomnienia pana Czesława
Wojtczuka okazały się kluczem do rozwikłania tajemnicy zagadkowego zdjęcia. Pan Czesław
w czasie okupacji był kolejarzem. Dojeżdżał codziennie rowerem z Kosowa wzdłuż torów
kolejowych do Małkini, gdzie pracował. Wojtczukowie przyjaźnili się z dr Heronimem
Wakuliczem. Nie mogę dziś ujawnić tezy, którą postawili sobie do zbadania dociekliwi
dziennikarze z „Rzeczpospolitej”, ale są bliscy jej udowodnienia dzięki tym właśnie
spotkaniom w Kosowie, rozmowom i zdobytym dokumentom i jestem pewien, że niebawem
dowiemy się prawdy. Jestem też ciekaw, czy prof. Gross wtedy sprostuje publicznie swoje
obsesyjne sądy o mieszkańcach Kosowa, Prostyni, Wólki Okrąglik i Maliszewy. Płonna
chyba to nadzieja, bo już miał taką możliwość, jeśli przeczytał książkę dr Edwarda Kopówki i
ks. Pawła Rytel-Andrianika „Dam im imię na wieki” o Polakach z okolic Treblinki ratujących
Żydów. Książka zawiera zdjęcia i opisy setek mieszkańców wsi ratujących Żydów w czasie
okupacji. Na okładce tej książki jest też współczesne zdjęcie szczęśliwej i licznej rodziny
Estery Nirenberg uratowanej przez Gustawa i Kazimierę (z domu Abramowicz) Diehlów w
ich domu w latach 1940-42, położonym ledwie cztery kilometry od pracującego z całą mocą
hitlerowskiego obozu zagłady w Treblince. Niech to zdjęcie będzie inspiracją dla prof. Grossa
do napisania prawdziwej książki o postawach i zachowaniach Polaków w czasach niemieckiej
okupacji.

Wacław Kruszewski

środa, 17 lipca 2024

W "Życiu Sokołowa" piszą


 

O projekcie „Patroni naszych ulic”

Wacław Kruszewski już dekadę temu publikował w prasie cykl pod tytułem „Patroni sokołowskich ulic”. W każdym odcinku pisał o samej postaci patrona, ale przede wszystkim zamieszczał informacje, refleksje i anegdoty dotyczące związków tej osoby z Sokołowem lub sokołowianami. Dla przykładu - gdy pisał o Władysławie Andersie, wspominał o losach sokołowskich żołnierzy Andersa, którzy walczyli z nim m.in. o Monte Cassino. Z tych odcinków powstała książka. A znając pióro pana Wacława, z góry można założyć, że będzie to wartościowa, a zarazem pasjonująca lektura.

"Z Krysią Matysiak zbieramy teraz pieniądze na jej druk. Przesłałem pani opis jednej ulicy z propozycją apelu do czytelników by zechcieli uzupełnić mój opis o swoje wspomnienia. Artur Ziontek, który robi skład komputerowy książki, uwzględni poprawki przed jej ostatecznym składem i będziemy mieli pożyteczną, edukacyjną książkę o naszym mieście" – podkreśla pan Wacław

O ulicy majora Franciszka Świtalskiego

Tak o tym trakcie napisał pan Wacław:

„Na osiedlu Miłosna, od ulic Praweckiego do Powstańców Śląskich, biegnie ulica komendanta sokołowskiego konspiracyjnego obwodu Armii Krajowej „Sęp” „Proso”, majora Franciszka „Sochy” Świtalskiego. Niewyjaśniona do dziś tragiczna śmierć Sochy 25 maja 1944 r., w przededniu wyzwolenia naszego powiatu, obrosła legendami. Wielu żołnierzy nie wierzy w rzekomo nieszczęśliwy wypadek zawodowego oficera przy czyszczeniu broni na kwaterze w Czekanowie. Bo trudno uwierzyć, że major nie wiedział jak obchodzić się z osobistą bronią.

Rozmawiałem przed laty z „Miśką” Marią Finkówną, łączniczką majora, córką kierownika szkoły Kazimierza Finka u którego kwaterował komendant. Jej też trudno było uwierzyć.

Ostatnią drogę od dworu Dernałowiczów w Repkach do gospodarstwa p. Błońskiego w Kamiance odtworzyliśmy z Jasiem Adamczykiem, szukając odpowiedzi na pytanie, jak zginął major Franciszek Świtalski. Kiedy poczciwą „warszawą” zajechaliśmy na podwórze Błońskiego, w progu powitała nas niezbyt przyjaźnie jego matka. Z miotłą ruszyła na „Małego Jasia”, a do syna gniewnie rzuciła” „znowu ten antychryst przyszedł wyciągnąć cię z domu. Nigdzie nie pójdziesz! Robota w polu czeka. Ja już nie mam sił wszystkiego doglądać, a wam się znowu wojaczki zachciewa. Z tego tylko nieszczęście będzie”. Na co p. Błoński: „Niech mamusia nie gada, tylko zrobi jajecznicę, przecież goście do nas zawitali. Tak się nie godzi gości przyjmować”. Wzruszające słowa starszego już mężczyzny do swojej sędziwej matki zapadły mi głęboko w pamięci i bardzo żałuję, że chyba nigdy w młodości i wieku dojrzałym nie zwracałem się do swojej matki z takim uczuciem i takimi słowami. Nikt mnie tego nie nauczył. A kiedy już poznałem z literatury piękne ziemiańskie obyczaje - matki zabrakło”.

WACŁAW KRUSZEWSKI

Kontakt do autora

Gdyby ktoś z Państwa chciał się podzielić swoimi wspomnieniami dotyczącymi publikacji przygotowywanej przez pana Wacława o patronach sokołowskich ulic, może to zrobić kontaktując się mailowo: waclawkruszewski37@gmail.com

Autor: Bożena Gontarz-Górzna / Życie Sokołowa


Tak było! Album Rodzinny

Tak było! Album Rodzinny

Zaprosili mnie pani Maria Koc; dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury i pan Stanisław Oleksiak; prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej na spotkanie z cyklu „Album Rodzinny Sokołowa Podlaskiego”. Te spotkania to w mojej ocenie jedna z najlepszych form edukacyjnych i integracyjnych imprez Sokołowskiego Ośrodka Kultury. Wcześniej gościliśmy w Sokołowie wnuka księcia Michała Ogińskiego: pana Ivo Załuskiego, profesora Wojciecha Pędicha: syna znanego fotografa, społecznika i burmistrza Sokołowa. Na nich nie byłem, ale słyszałem, że była możliwość zadawania pytań, co nie tylko wzbogaciło ich wartość edukacyjną ale i zmobilizowało słuchaczy do aktywności. Szedłem na to spotkanie z kilkoma pytaniami, na które nie znajduję odpowiedzi pomimo, że w „tematyce AK-owskiej” jestem zorientowany, o czym świadczą moje felietony zamieszczane w lokalnych gazetach. Wiedzę o Armii Krajowej wyniosłem z opowieści dziadka Pawła z Bachorzy i radia marki Pionier słuchanego konspiracyjnie u Bolka Bałkowca w jego domu przy moście na ulicy Siedleckiej. Przy czym nasze konspiracyjne słuchanie Radia Wolna Europa nie wynikało z obawy o ewentualne represje węszącej wszędzie bezpieki, ale z możliwości narażenia się na gniew mamy Bolka pilnującej nas, abyśmy odrabiali lekcje a nie słuchali wrogich rozgłośni. Mając wybór poznania zakazanych i przemilczanych w szkole tematów bądź łamania sobie głowy sinusami i kosinusami wybieraliśmy audycje Jana Nowaka Jeziorańskiego, czego ani Bolek ani ja nie żałuję do dziś. W późniejszym okresie tę wiedzę wzbogacałem jeszcze czytając Wrocławski Tygodnik Katolicki, który tematyce Podziemnego Państwa Polskiego i Armii Krajowej poświęcał całe strony. Czytał go nawet I sekretarz KP PZPR Kazimierz Witt, ale bał się go kupować w istniejącym do dziś kiosku „Ruchu” przy skwerze Adama Mickiewicza i prosił mnie bym dostarczał mu gazetę owiniętą w „Trybunę Ludu”. Były to czasy mojego kierowania Powiatowym Domem Kultury. Znając zainteresowania sekretarza tematyką AK-owską postanowiłem przerwać tabu i zorganizować pierwsze w Sokołowie publiczne spotkanie z żyjącymi żołnierzami AK. Okazją było wydanie książki pt. „Droga przez las” Witolda Retki. Zdobyłem kilka jej egzemplarzy od autora i rozdałem uczestnikom opisanych wydarzeń, by dowiedzieli się, jak ich walkę z okupantem opisał autor pierwszej książki o partyzantach AK z oddziału Wichury-Oleksiaka, wydanej przez wydawnictwo „Iskry” w 1964 roku. Po kilku dniach odebrałem kilkanaście niepochlebnych opinii o autorze i jego książce. Mając jednak zapewnienie, że na spotkaniu z autorem powiedzą, jak było naprawdę z wysadzeniem magazynów paliwa na stadionie w Sokołowie, odbiciem więźniów czy spaleniem akt niemieckiego urzędu pracy przy ulicy Wolności, co przyczyni się do drugiego wydania poprawionej o ich opinie książki, zaprosiłem Witolda Retkę do Sokołowa na spotkanie autorskie w ramach obchodów Dni Oświaty, Książki i Prasy. Żeby nadać temu spotkaniu godną rangę uprosiłem profesora Antoniego Piotrowskiego, by zechciał je poprowadzić w kawiarni „Niespodzianka”, jedynym wyposażonym w meble lokalu ciągle budującego się Powiatowego Domu Kultury. Na zapowiedziane plakatami i przez radiowęzeł spotkanie przyszły tłumy, ale mimo apeli profesora i moich nikt z zebranych nie zadał ani jednego pytania. Nikt nie sprostował nieprawdziwych opisów znajdujących się w książce i pod tym względem była to moja porażka. Przepraszałem autora jak umiałem, tym bardziej, że wcześniej zapewniałem go o ciekawych informacjach, jakie uzyska z ust żyjących bohaterów swojej książki. Był tym szczerze zainteresowany, dlatego przyjął zaproszenie do Sokołowa chociaż miał ciekawe propozycje z warszawskich domów kultury i świetlic robotniczych. Tak w maju 1964 roku poznałem pana Stanisława Oleksiaka, żonę jego brata Henryka śp. panią Zofię Zalewską-Oleksiak i ich syna. Zainteresowanych losami „Wichury” odsyłam do ciekawej książki-pamiętnika, jaki zdążyła napisać pani Zofia pod takim właśnie tytułem. Książka jest w naszej bibliotece a chociaż podniszczona licznymi wypożyczeniami, to paniom bibliotekarkom ujmy to nie przynosi, bo świadczy o zainteresowaniu tą książką wśród Sokołowian. Wracajmy jednak do tego majowego spotkania żołnierzy AK z pisarzem w 1964 roku. Kiedy już w biurze wypłacałem autorowi honorarium nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Pełen obaw podniosłem słuchawkę, ale w niej odezwał się znajomy głos pana Jasia Adamczyka z propozycją, bym przyjechał do hotelu pani Ireny Kucewiczowej i przyprowadził ze sobą pisarza, aby tu w lokalu, gdzie nie ma ubeków posłuchał ich relacji. Na moją uwagę, że mogli przecież swobodnie wypowiedzieć się w kawiarni, pan Jasio zarzucił mi, że zaprosiłem na spotkanie ubeków i chciałem by przy nich mówili o sprawach, za które wielu z nich przesiedziało po parę lat w więzieniach. Pisarz nie wyraził zgody i wyjechał do Warszawy uznając, że zrobił swoje i za co otrzymał należne honorarium autorskie. Spakowałem do Warszawy magnetofon marki Tonette i pojechałem na ulicę Franciszka Wilczyńskiego, gdzie w drewnianym piętrowym budynku mieścił się hotel pani Kucewiczowej; miejsce spotkań sokołowskich żołnierzy Wichury- Oleksiaka. Nagrałem ich swobodne i barwne opowieści, które opisane wzbogaciły archiwum Studia Nagrań Powiatowego Domu Kultury. Niestety, moi następcy mieli inny stosunek do naszej najnowszej historii i ślad po tych nagraniach zaginął. Na szczęście, kierujące dzisiaj instytucjami kultury w mieście panie Maria Koc i Hanna Lecyk dbają, by wszystko co w historii Sokołowa było ważne zostało zachowane. „Album Rodzinny Sokołowa”; cykliczne spotkania ze znanymi i zasłużonymi dla naszego miasta rodami organizowane przez Sokołowski Ośrodek Kultury czy zorganizowana przez bibliotekę Pracownia Dokumentacji Dziejów Miasta i portal internetowy gromadzący i prezentujący archiwalne zdjęcia Sokołowa i jego mieszkańców zasługują na powszechne uznanie. Na koniec mała łyżeczka dziegciu do beczki miodu jaką uczciliśmy pobyt w Sokołowie Przewodniczącego Zarządu Głównego ŚZŻAK Stanisława Oleksiaka; niestrudzonego strażnika pamięci AK-owskiej, jak zasłużenie nazwałem Go w jednym z moich felietonów. Dlaczego organizatorzy tego spotkania nie dali możliwości zadawania pytań lub wypowiedzi z sali licznie przybyłym słuchaczom? Czyżby ubecja w Sokołowie była wiecznie żywa ?

Wacław Kruszewski

piątek, 12 lipca 2024

Ulica Jana Kilińskiego

Ulica Jana Kilińskiego

Ta niewielka uliczka prowadząca od tzw. „dużego rynku” do konkatedry jest jedną z najstarszych w Sokołowie Podlaskim. Wyróżnia ją jednostronna zabudowa. Początek ulicy wyznaczała kiedyś kamienica państwa Kondraciuków a kończyła kamienica państwa Myszków. W drugim z wymienionych budynków w czasie okupacji mieściła się stołówka dla niemieckich żołnierzy i cywilnych pracowników administracji niemieckiej, a po odbudowie ze zniszczeń wojennych ulokowano tam ośrodek zdrowia. Po prawej ulicy stronie mamy skwer Najświętszej Marii Panny (dawniej Hanki Sawickiej), pięknie ostatnio odrestaurowany i oświetlony, zaś po lewej stoją budynki mieszkalne i usługowe. Ulica ta i jej mieszkańcy byli świadkami wielu tragicznych wydarzeń związanych z wojną i okupacją. We wrześniu 1939 roku przed bramą miejską, ustrojoną czerwonymi flagami sokołowscy Żydzi witali chlebem i solą idących od Kupientyna żołnierzy Armii Czerwonej. Ich pobyt w Sokołowie nie był długi, bo Rosjanie na podstawie tajnego protokołu Ribbentrop-Mołotow musieli wycofać się za linię rzeki Bug. W lipcu 1944 roku radzieckie lotnictwo bombardowało tę i sąsiednie ulice, atakując przemieszczającą się przez Sokołów niemiecką dywizję pancerną „Viking”. Z kościoła pod wezwaniem św. Michała Archanioła stojącego nieopodal została jedynie dzwonnica i stara brama. Zginęło wówczas wielu Sokołowiaków, co potwierdzają tablice nagrobne na cmentarzach z datą ich tragicznej śmierci: 22-23 lipca 1944 roku. Po wyzwoleniu złą sławę ulicy zawdzięczamy siedzibie mieszczącego się tu Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, w którym więziono i torturowano przeciwników politycznych. Mówiło się w Sokołowie o rozstrzeliwaniu wielu więźniów w ruinach kościoła i o roli, jaką w tych mordach odgrywali żydowscy funkcjonariusze UB. Dzisiaj na elewacji kamienicy zajmowanej przez „bezpiekę” zawieszono tablicę z tekstem wyroku śmierci na jednym z żołnierzy Armii Krajowej, a na skwerze postawiono pomnik poświęcony, tym co oddali życie za niepodległość i suwerenność Polski. Przed wojną ulica Kilińskiego była ulubionym miejscem spacerów i rozrywek mieszkańców Sokołowa, bo tu przyciągały ich restauracje Ireny Kucewiczowej i braci Stanisława i Alberta Łachów. W altanie na rogu skweru położonego bliżej zbiegu ulic Kupientyńskiej i Kościelnej bawili się młodzi Sokołowianie. W każdą sobotę można było tu potańczyć lub posłuchać muzyki w wykonaniu orkiestry dętej Ochotniczej Straży Pożarnej. Organizatorem tych imprez było aktywnie działające w Sokołowie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. W pobliskim atelier Jana Pędicha można również było sobie zrobić familijne zdjęcie, a na koniec pójść na mszę do klasycystycznego kościoła usytuowanego na końcu tej ulicy. Co ciekawe, imię Jana Kilińskiego nadano ulicy jeszcze przed wojną i bohater insurekcji kościuszkowskiej patronuje jej do dziś. Jan Kiliński pochodził z zamożnej rodziny mieszczańskiej. Urodził się w Trzemesznie, do Warszawy przybył w 1780 roku a już w osiem lat później został mistrzem szewskim. Jako radny miejski mobilizował kupiectwo i członków cechów do wsparcia powstania. W kwietniu 1794 roku na czele ludu Warszawy walczył o jej oswobodzenie. W lipcu tegoż roku Tadeusz Kościuszko mianował Kilińskiego pułkownikiem i powierzył mu dowództwo 20 Regimentu Pieszego Koronnego. W czasie oblężenia Warszawy został dwukrotnie ranny, a po upadku powstania Kiliński został zesłany do twierdzy Pietropawłowskiej w Petersburgu. Zmarł w Warszawie w 1819 roku. W 1958 roku staraniem prof. S. Herbsta wydano pamiętniki Jana Kilińskiego napisane podczas zesłania w Rosji.


Wacław Kruszewski

środa, 3 lipca 2024

Ulica Józefa Piłsudskiego

Spełniając życzenia licznych internautów wybrałem opisy kilku sokołowskich ulic i publikuję je na blogu. Będę wdzięczny za Wasze opinie i uwagi zanim zapowiadana książka przekazana zostanie do druku

Ulica Józefa Piłsudskiego

Od ronda ulicy Wolności na południe, aż do ulicy Bartoszowej biegnie ulica nazwana imieniem jednego z największych Polaków-marszałka Józefa Piłsudskiego. Twórcy i komendantowi Legionów zawdzięczamy odzyskanie wolności po 123 latach niewoli. Wiedzą o tym wszyscy, nie będę więc opisywał Jego bogatego życia i walki o niepodległość Polski w 1918 roku i o jej zachowanie w 1920. Na szczęście mamy dostęp do bogatych zasobów piśmienniczych traktujących o bohaterze naszej pryncypialnej ulicy. Dlaczego pryncypialnej? Ano dlatego, że tą ulicą miał być skierowany ruch drogowy korkujący centrum miasta i to jeszcze, że przy tej pięknej ulicy zlokalizowane są ważne dla mieszkańców instytucje takie jak Zakład Ubezpieczeń Społecznych, Szpital Powiatowy nazwany imieniem dr Zbigniewa Koprowskiego, który go budował, a później kierował nim, a także placówki handlowe duże i małe: Gama, Topaz, czy sklep z zawsze dobrymi wyrobami mięsnymi z Jabłonny Lackiej. Na końcu ulicy, przy skrzyżowaniu z ulicą Bartoszową znajduje się miejsce, do którego wcześniej czy później trafimy; cmentarz miejski. O lokalizację szpitala w Sokołowie zwycięską batalię przeprowadził dyr. Koprowski z władzami Węgrowa, które zabiegały o lokalizację tej inwestycji u siebie. Szpital budowano podobnie jak dom kultury jakieś 12-14 lat, na tyle długo by w sąsiedztwie powstało osiedle domków jednorodzinnych o wdzięcznej nazwie „Złodziejowo”. Takie wówczas były realia. 


Ulica Piłsudskiego nocą na zdjęciu Magdy Stasiuk


Wracajmy jednak do bohatera naszej ulicy znanego nie tylko w Polsce, ale jak się przekonałem także wśród białoruskich kołchoźników. W 1979 roku prowadziłem badania nad organizacją, finansowaniem i działalnością wiejskich domów kultury w Związku Radzieckim. Minister Kultury Aleksandra Furcewa zgodziła się bym pojechał na Białoruś i Ukrainę i odwiedził republiki bliższe mi kulturowo. Wybór padł na dom kultury „Czerwony Październik” znany z dobrej działalności i hojnie finansowany przez bogaty kołchoz. Po zwiedzeniu placówki i rozmowach z pracownikami zostałem zaproszony przez gościnnych gospodarzy na przyjęcie przygotowane na scenie sali widowiskowej. Jak to było w zwyczaju toast gonił toast, a w pewnym momencie do mego ucha nachylił się sąsiad-weteran, obwieszony medalami dwóch ostatnich wojen i uważnie patrząc na przewodniczącego kołchozu zapytał szeptem: „Pan, skażycie mienia, marszał Piłsudskij, żyw jeszczo, ili niet? Niet”, odpowiedziałem: „Pomierł 1935 goda”. „Żałko”, westchnął sędziwy weteran. „Oczeń żałko” potwierdziłem i już szykowałem się do wygłoszenia kolejnego toastu. Nagle kurtyna poszła w górę, a ja stojąc kieliszkiem w ręku zobaczyłem wypełnioną do ostatniego miejsca widownię. Zdrętwiałem. Przed kompromitacją uratował mnie przewodniczący kołchozu, radząc bym powiedział coś po polsku, bo pracownicy znają ten język i ciekawi są co też predsiedatiel bratniej Polszy ma im do powiedzenia. Opanowałem stres, odstawiłem stakańczyk i pogratulowałem wszystkim wielkiej troski o zachowanie tradycji w pieśniach tańcach i strojach białoruskich. Coś tam jeszcze plotłem o przyjaźni i braterstwie, ale nie byłem ze swojego występu zadowolony, chociaż dostałem duże brawa. Później przewodniczący zapytany o ten oryginalny zwyczaj bankietowania przy otwartej kurtynie podkreślił z dumą, że w jego kołchozie nawet przyjęcia organizowane za państwowe pieniądze otwarte są dla wszystkich. Tyle tylko, że władze jedzą i piją, a pracownicy mogą na to patrzeć i bić brawo. Naszych oficjeli, biesiadujących za państwowe pieniądze nie stać na taką otwartość.

Wacław Kruszewski


O mnie

Moje zdjęcie
Jestem sokołowianinem i z urodzenia i zamiłowania do swojej „małej ojczyzny”. Od wielu lat publikuję swoje teksty poświęcone kulturze i historii w prasie drukowanej oraz w mediach cyfrowych; napisałem i wydałem książkę pt. „Kalejdoskop wspomnień”. Współpracuję jako felietonista m.in. z Dziennikiem Trybuna, jestem obecny na FB i właśnie od niedawna prowadzę tu swojego bloga. Zapraszam do lektury, bo przecież na pewno łączy wszystkich nas i kultura i Sokołów. Wacław Kruszewski rocznik 1937

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...