Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Żydzi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Żydzi. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 lipca 2023

Deportacja „Poznaniaków” do Sokołowa w dziennikach dobrego Niemca Hosenfelda.

 

Deportacja „Poznaniaków” do Sokołowa w dziennikach dobrego Niemca Hosenfelda

 

Od pani Urszuli Trochimiuk, uczącej historii mojego wnuczka Kacpra w szóstej klasie szkoły podstawowej nr 1 mieszczącej się w „Ruskich Dołach”, gdzie tuż po wojnie i ja się uczyłem, dostałem interesującą książkę powstałą z listów i dzienników kapitana Wilma Hosenfelda pt. ”Staram się ratować każdego”. Na blisko tysiącu stron zapisków prowadzonych przez niemieckiego oficera udokumentowano koszmar wojny i okupacji w Polsce.

 

Kapitan Hosenfeld, rynek w Węgrowie 1940, zdjęcie z zasobów Yad Vashem.

 

W listach do żony i dzieci kapitan Hosenfeld opisuje szczerze i wnikliwie swoje codzienne życie nie skrywając wewnętrznej zmiany, jakiej sam doznaje widząc i analizując skutki niemieckich represji wobec Polaków i Żydów. Te jego osobiste obserwacje i doświadczenia wyniesione z Siedlec, Węgrowa, Sokołowa a także z Kałuszyna i Jadowa doprowadzają go do radykalnej zmiany postawy moralnej w stosunku do wojny, faszyzmu i niemieckiej polityki eksterminacyjnej na terenach okupowanych. We wrześniu 1939 roku zdeklarowany nazista, kapitan Wilm Hosenfeld jako oddany członek NSDAP i SA wierzył, że wyrusza na sprawiedliwą wojnę i nie krył zadowolenia z sukcesów Wehrmachtu. Jednakże obserwując z bliska zbrodnicze poczynania niemieckiej armii i administracji stał się innym człowiekiem i wzorem chrześcijanina ratującego Władysława Szpilmana ukrywającego się w ruinach Warszawy. Tą właśnie historię pokazano w oskarowym filmie Romana Polańskiego pod tytułem „Pianista” i dzięki niemu polski Żyd Władysław Szpilman i ratujący go niemiecki oficer Wilm Hosenfeld stali się postaciami znanymi na całym świecie. A dla nas - mieszkańców podlaskich i mazowieckich miast i wsi interesujące są także zawarte w pamiętniku świadectwa rodzinnych obyczajów, tradycyjnych świąt kościelnych oraz stosunków społecznych w latach 1939 - 1944, w tym godnej postawy Polaków wobec nieludzkich warunków życia pod niemiecką okupacją.

 


Hosenfeldowie, Thalau 1936 r.: Wilm, Jorinde, Detlev, Anemone, Annemarie i Helmut. Zdjęcie z zasobów rodzinnych.

 

Kapitan Wilm Hosenfeld - wzór prawdziwego chrześcijanina i antyfaszysty pisał niemal codziennie listy do żony i dzieci z miejsc swojego zakwaterowania i dzięki temu możemy jego oczami zobaczyć tragiczne losy przesiedlanych w grudniu 1939 roku polskich rodzin z Wielkopolski, Pomorza czy Śląska do Sokołowa i innych miejscowości Generalnej Guberni. Plastyczność i realizm tych relacji pozwalają zajrzeć w głąb historii dziejącej się w Sokołowie tak, jakby mogła ją zarejestrować kamera filmowa. Oto fragment jego listu do żony z 13 grudnia 1939 roku:

Kochana Annemarie!

Byłem dzisiaj w Sokołowie. Przyjechał tam pociąg z uchodźcami. Zacząłem obserwować. Ze szczelnie wypełnionego pociągu wypadli biedni ludzie, wlokąc za sobą swój nędzny dobytek, chwiejący się na nogach starcy i staruszki, mężczyźni, kobiety i mnóstwo dzieci. W dziecięcym wózku siedziała mała dziewczynka zgnieciona prawie przez paczki i koce, ale to było takie słodkie, rozkoszne dzieciątko o takich błyszczących, radosnych dziecięcych oczach, że wcale nie chciałem odchodzić. A czarnowłosa dziewczyna, która musiała pchać ciężki wózek przez śnieg i zimno, trzymając go kurczowo zaciśniętymi palcami wcale nie była smutna i zmartwiona. Uśmiechała się do mnie i chciała coś powiedzieć, ale ja nie rozumiałem. I nagle łzy napłynęły mi do oczu. Dziewczynka zauważyła to i powiedziała do swojej matki: „Panie puakai”. (Ten pan płacze). Kobieta nie mogła tego widzieć, bo się od niej odwróciłem, ale wstała z paczki i spojrzała mi w oczy. Ach, to głupie współczucie! Odszedłem i kazałem ludziom zejść z ulicy, bo nadjeżdżały nasze ciężarówki. Wyczułem w kieszeni rolkę cukierków na kaszel, które Sebald przysłał mi kilka dni temu. W kotłującym się, krzyczącym, nawołującym tłumie odnalazłem obie moje dziewczynki i położyłem małej na kocu cukierki. Jak szybko to stworzonko wyjęło rączki z pod koca i sięgnęło po prezent. Z wielką zręcznością rozerwało zębami papierek i wyjęło cukierki. Starsza dziewczyna stała uśmiechając się obok i cieszyła ze swoją siostrzyczką, która teraz, wydając radosne okrzyki częstowała matkę i ojca - powiedz „danke schön”, powiedz „danke schön”, ale dziecko miało już tyle cukierków w buzi, że nie mogła nic powiedzieć. Ciemność połknęła bezdomnych, a ja poszedłem w stronę dworca, gdzie czekali urlopowicze.

I kolejny zapis z dziennika kapitana Hosenfelda z 14 grudnia 1939 roku:

W Sokołowie na dworcu: 10 rano, stoi pociąg, z przodu kilka wagonów osobowych, z tyłu dużo wagonów bydlęcych. We wszystkich ciasno upchani Polacy, wypędzeni z byłych polskich terenów, które teraz stały się częścią Niemiec. Jakaś kobieta pyta mnie, gdzie może dostać ciepłą wodę dla swojego dziecka. Wartownicy nie wpuszczają jej na dworzec. Pokazuję jej wyjście. Ludzie siedzą już trzeci dzień stłoczeni w pociągu. Po południu, koło trzeciej wracam tam. Deportowani są właśnie wyładowywani. Stoją przed dworcem i nie wiedzą dokąd mają iść. Obraz nędzy i rozpaczy. Wśród wielu innych, moją szczególną uwagę zwrócił starszy mężczyzna. Zagaduję go, mówi to samo, co wszyscy inni: „Co mamy robić? Dokąd mamy iść?” Ma miłą, starczą twarz, jest 76 - letnim chłopem. Wpędzono go z jego gospodarstwa razem ze wszystkimi innymi. Mężczyźni i kobiety otaczają mnie, wszyscy pytają o to samo, jeden z mężczyzn pokazuje małe dzieciątko, które leży przemarznięte w rozpadającym się wózku. Nie ma już siły żeby krzyczeć. Śnieg wiruje i pokrywa ludzi białym puchem. Stoją bezbronni, opuszczeni. Jeden z mężczyzn podchodzi do policjanta, który konwojował pociąg: „Mój panie, co mamy robić?”. Ma na sobie stare futro, za nim stoi jego żona. Mężczyzna płacze. „Wróciłem z lasu z moimi końmi i moim wozem, od razu powiedzieli mi: „Wynoś się stąd natychmiast, wszyscy mają się wynosić, twoja żona i dzieci, za dziesięć minut ma cię tu nie być”. Moi starzy rodzice mają już po 80 lat, mam 6 dzieci. Od trzech dni nie dostaliśmy nic do jedzenia. Moje dzieci umierają z głodu. Nie mogłem ze sobą nic zabrać, nie mam pieniędzy”. Wyciera sobie twarz spracowanym dłońmi, stoi przede mną bezradny. A ja nie mogę im pomóc. To nieszczęście chwyta mnie za serce. Tak wyglądają te przesiedlenia, o których mówi się tak podniosłym tonem.

Jedną z takich rodzin deportowanych siłą z Poznania zaopiekowali się mieszkańcy ulicy Siedleckiej, wśród nich i moja mama. W oborze pana Bałkowca mieliśmy krowę - żywicielkę. Moja siedmioletnia siostra Janka po każdym udoju nosiła do domu, gdzie zamieszkali państwo Kwiatowie ciepłe jeszcze mleko. Raz wróciła niezadowolona ze swojej misji, bo nie wiedziała skąd weźmie dla podopiecznych oczekiwane przez nich „pyry”. Kartofli mieliśmy całą piwnicę, ale pyry ani jednej. Sprawa się wyjaśniła następnego dnia, gdy zaniosła im kosz ziemniaków. Po wojnie państwo Kwiatowie pisali do mojej mamy listy z Poznania zapraszając do odwiedzin, a mieszkali na ulicy Kwiatowej właśnie. Kiedy siostra odbywała praktykę dziennikarską w zakładach Cegielskiego w Poznaniu bodaj w 1957 roku, odwiedziła naszych znajomych sokołowskich „poznaniaków”. Było o czym rozmawiać a wspomnieniom nie było końca. Wielka szkoda, że w Uniwersytecie Warszawskim nie zadano jej takiego tematu na zaliczenie dziennikarskich studiów. Pamiętająca czasy okupacji pani Jadwiga Bałkowcowa, także mieszkająca na ulicy Siedleckiej mówiła mi, że poznański naukowiec badający deportacje mieszkańców dawnego woj. poznańskiego po wcieleniu połowy ziem polskich do Wielkiej Rzeszy Niemieckiej na podstawie dekretu Hitlera z 8 października 1939 roku przesłał naszemu Domowi Kultury obszerny pamiętnik jednej z rodzin, która znalazła się w Sokołowie. Jak dotąd nie udało się go odnaleźć, ale warto szukać dalej, bo losy wysiedleńców w Sokołowie to ciągle mało nam znana karta w historii naszego miasta.

                                                                                               Wacław Kruszewski

sobota, 1 lipca 2023

Historia jednej fotografii. Sokołów na nowo wraca do życia po wojnie.

 

Historia jednej fotografii. Sokołów wraca na nowo do życia po wojnie.


Na zdjęciu grupa sokołowiaków w nowouruchomionej elektrowni, drugi z lewej stoi pan Zadrożny.


Od dzieciństwa w naszym domu obok oleodruku Kossaka przedstawiającego „Cud nad Wisłą” z ks. Skorupką wśród szarżujących na bagnety polskich legionistów wisiało zdjęcie naszego dziadka ze strony matki Pawła Jakubiaka. Reprodukcja popularnego obrazu uznanego batalisty była z nami do czasu wejścia do Sokołowa „wyzwolicieli”, czyli do 8 sierpnia 1944 roku. Nie wypadało wojennemu komendantowi miasta, który tymczasowo zajął największy pokój po zlikwidowanym sklepie z wygodnym wyjściem na ulicę Siedlecką bądź Repkowską przypominać, jakie baty dostali pod Warszawą w 1920 roku w niespełnionym marszu ku Europie. Za to dziadek Paweł na tle gwiaździstej flagi potężnego alianta miał teraz honorowe miejsce obok portretu Stalina. Mnie jednak bardziej interesował obraz przedstawiający bitwę niż zdjęcie dziadka i jego kolegów, którzy za chlebem wyjechali do Ameryki w latach dwudziestych. Przez kalkę odrysowywałem fragmenty tego obrazu by pochwalić się przed kolegami rysunkami żołnierzy i ich broni. Nie rozumiałem powodów, dla których obraz wiszący przez całą okupację, teraz musiał być schowany. Szukałem go wszędzie, a znałem niemal wszystkie przemyślne skrytki w starym domu. W końcu obraz odnalazłem na strychu w wielkim wiklinowym koszu pod stertą paczek papierosów przechowywanych tu po likwidacji sklepu kolonialno - spożywczego moich rodziców. W tym koszu kiedyś niespodziewanie zobaczyłem śpiącą pod pierzynami Żydówkę - prawdopodobnie córkę dr Lewina, który mnie leczył z częstych przeziebień. Powiadomiłem o tym matkę, jednak nie uwierzyła mi. Po kilku chwilach kiedy z pomocą babci i siostry schowano w innym miejscu ukrywającą się sąsiadkę, matka zaprowadziła mnie na strych by pokazać, że nikogo tam nie ma, że musiało mi się coś przewidzieć. Kosz stał na swoim miejscu załadowany po brzegi poduszkami i pierzynami. Byłem małym sześcioletnim chłopcem o bujnej wyobraźni i jak na dziecko czasów okupacyjnych miałem już swoje doświadczenia z ciągłych rewizji, publicznej egzekucji pod tzw. wzgórkiem przy ul. Repkowskiej, obserwowanej z okienka szczytowej ściany naszego strychu, likwidacji getta, którego ogrodzenie od ulicy Olszewskiego znajdowało się 50 m od sieni domu od strony ulicy Siedleckiej. Dlatego mimo zakazu Niemców sień i wejście na strych było w nocy otwarte. Podobne praktyki stosowali i inni właściciele domów, komórek i stodół zlokalizowanych przy ulicach sąsiadujących z ogrodzoną dzielnicą żydowską. Czym to groziło zapewne wie prof. Gross, ale o tym nie napisze, bo Żydzi nie kupią takiej książki. Geszeft można zrobić na ”Złotych żniwach”. Na przeciw rozległego drewnianego domu usytuowanego na rogu ulicy Siedleckiej i Repkowskiej był budynek sokołowskiego magistratu. Na parterze mieściły się w nim garaże straży pożarnej a na piętrze kino. Wejście do kina było od ulicy Długiej. Niemcy uciekający pod naporem Armii Czerwonej wysadzili budynek magistratu, ale parter budynku ocalał. I tu, w dawnej poczekalni kina „Ostland”, w którym jeszcze niedawno oglądaliśmy niemieckie kroniki wojenne teraz pokotem spali radzieccy żołnierze. W dzień i w nocy regulowali oni ruchem transportów wojskowych ciągnących na Warszawę, w chwilach wolnych od służby palili ogniska, grali na harmoszce i śpiewali „Katiuszę”. Częstowali nas konserwami a my zajadając „swinuju tuszonku” z czarnym żołnierskim chlebem nosiliśmy im z pobliskiej studni wodę. Czasami dali do obejrzenia pepeszę lub bagnet. Ulubieńcem „wyzwolicieli” stałem się, kiedy przyniosłem do ich kwatery kilka paczek „Popularnych” i „Junaków”; papierosów z odkrytej skrytki na strychu. „Popularne” były paczkowane w dużych pudełkach po 100 sztuk i można nimi obdzielić cały oddział regulirowszczików. Duże paczki były jednak trudniejsze do wyniesienia pod czujnym okiem babci Emilowej. Gniew babci, gdy odkryła moje niecne postępowanie, złagodziły jednak puszki konserw, jakie dostałem od żołnierzy. Kocioł kapusty z zawartością wojskowej konserwy sprawił, że i tym razem mi się udało uniknąć rózgi, którą babcia Emilowa władała po mistrzowsku. Wszystkich przekonała ta korzystna wymiana towarowa z Rosjanami, gdy okazało się, że papierosy mają dla wojaków większą wartość niż amerykańskie konserwy dostarczane radzieckim sojusznikom by skutecznie bili Niemców. Kilka rodzin zamieszkałych w rozległym domu na rogu Siedleckiej i Repkowskiej miało dzięki temu dobre pożywienie. W mieście panował niebywały entuzjazm. Do rodzin Laszuków i Gumaniuków powrócili od Andersa ich ojcowie. Trwała mozolna praca przy odgruzowaniu i naprawie domów, mostów i ulic. Z dalekiego Elbląga przywieziono prądnicę i uruchomiono Elektrownię przy ulicy Kosowskiej naprzeciw starego drewnianego kościółka pw. św. Rocha. Mogliśmy czytać już nie przy świecach i karbidówkach, ale przy jasnych elektrycznych żarówkach. Wielki popyt nastał też na materiały budowlane, cegłę i stalowe belki. Pan Głazek płacił za jedną oczyszczoną z tynku cegłę 50 groszy. W tamtym czasie był to dobry interes. Z kolegami z mojej drużyny wzięliśmy się za robotę i wkrótce uzbieraliśmy 97 zł. Piłka, o której marzyliśmy kosztowała w księgarni pani Sudarowej 95 zł. Była to skórzana futbolówka z jajowatą dętką, której długi wentyl trzeba było zasznurować tak, by jej nie zniekształcić. Zakup piłki uczciliśmy oranżadą w sklepiku pani Nowakowej przy ulicy Długiej. Odtąd moja drużyna z Repkowskiej i Siedleckiej nie miała sobie równych wśród piłkarzy grających szmaciankami na sąsiednich ulicach i podwórkach. Mając taką piłkę trzeba było zadbać o odpowiednie piłkarskie nazwiska. Stefan Kupisz został Cieślikiem, Janek Patejczuk to obrońca Jan Duda, ja zaś długo nosiłem nazwisko pomocnika Legii - Parpana.

Wacław Kruszewski

 Nowy dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury postanowił zorganizować Jubileusz 60 lecia tej zasłużonej dla mieszkańców miasta instytucji,  Z...