Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sokołów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sokołów. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 sierpnia 2023

Albośmy to jacy tacy - My Sokołowiacy

Albośmy to jacy tacy - My Sokołowiacy

 

Pod takim tytułem będę opisywał życie i kariery zawodowe naszych rodaków, tych powszechnie znanych, którzy zasłużenie patronują naszym ulicom, szkołom i instytucjom publicznym jak i tych mniej popularnych, żyjących tu i teraz, których dokonania w pracy zawodowej, sukcesy w polityce, w kulturze i sporcie warte są upowszechnienia, szczególnie wśród młodego pokolenia. Dla młodych stanowić bowiem mogą wzorzec i inspirację do nauki i pracy niezbędnej dla osiągnięcia sukcesu w życiu. Bohaterami moich artykułów będą ci Sokołowianie, którzy pozostawili trwały ślad na sokołowskiej ziemi, w Polsce, a być może i w Europie. Takich postaci trzeba będzie szukać w odległej historii, poszukajmy więc ich razem. Moim kandydatem jest w pierwszym rzędzie Ludwik Górski, właściciel Ceranowa i Sterdyni. Najlepszą rekomendację dał mu Henryk Sienkiewicz, który z okazji jubileuszu 60-lecia pracy obywatelskiej Ludwika Górskiego zamieścił w prasie taki tekst:

”Na wszystkich polach społecznej roboty byłeś zawsze obecny. A także życie Twoje było jak łza czyste. Że świecisz przykładem żywej wiary, poczucia obowiązku, wytrwania woli, siły charakteru i cnoty, przeto wręczamy Ci ten wieniec obywatelski ze czci, miłości i wdzięczności narodu uwity. Dożyłeś sędziwych lat życia, w nieprzerwanej i owocnej pracy dla Ojczyzny i społecznego dobra, gdy zwątpienie wdzierało się w dusze ludzkie, nie przestawałeś nigdy głosić, że naród jest odrębną i nieśmiertelną myślą Bożą […]. Wierzyłeś niezłomnie, że chyba taki tylko naród zginąć może, który sam dobrowolnie uchyli się od włożonego nań posłannictwa. Umiłowałeś dzieje przeszłe nasze i wielkość ich przepełnia cię poczuciem dumy i narodowej godności, o której nie zapomniałeś nigdy. Umiłowałeś wreszcie młode pokolenia […]. Albowiem wiara i miłość zrodziły w Tobie nie mniej silną i nie mniej niezłomną nadzieję, że komu nie zabraknie pod stopami ziemi, ten przy pracy i woli zdoła zawsze odbudować dom zrujnowany”.

Pamiątkowa tablica ku czci Ludwika Górskiego w jednym z warszawskich kościołów, 1914 rok

Uroczysty jubileusz Ludwika Górskiego odbył się w 1902 roku w katedrze św. Jana w Warszawie. Prorocze to były słowa naszego Noblisty. Więcej o życiu i działalności Ludwika Górskiego można dowiedzieć się z pracy magisterskiej pani Jadwigi Ostromeckiej (jest dostępna w Bibliotece Pedagogicznej w Sokołowie lub w siedzibie Towarzystwa Miłośników Ziemi Sterdyńskiej, które to towarzystwo było organizatorem sesji popularno - naukowej w 2003 roku). Do panteonu zasłużonych Sokołowian, obok Ludwika Górskiego trzeba zaliczyć także właściciela Grochowa - Władysława Rawicza. Los zetknął ich w jednej celi siedleckiego więzienia. Stało się to po zamachu na carskiego generała policji barona Budberga. Konspiratorzy rzucili pod pojazd „oberpolicmajstra” bombę z okna pałacu Zamojskiego, w którym przebywał w tym czasie Ludwik Górski. Pod zarzutem udziału w spisku został on wraz z innymi aresztowany i uwięziony w Siedlcach, gdzie czekał na egzekucję Władysław Rawicz - naczelnik cywilny województwa podlaskiego w powstaniu styczniowym 1863 roku. Postać Władysława Rawicza jest powszechnie znana, dodam więc tylko małą lecz pouczającą informację, że o jego ratowanie przed stryczkiem słała listy do cara księżna Golicyna ze Starejwsi koło Węgrowa. Car przychylił się łaskawie do próśb księżnej i zamienił wcześniej wydany wyrok śmierci na katorgę, ale zanim nowy carski ukaz dotarł do naczelnika siedleckiego więzienia, naszego rodaka 21 listopada 1863 roku publicznie powieszono. Zawiodła technika komunikacji pomiędzy Petersburgiem a Warszawą. Nie pierwszy to i zapewne nie ostatni raz. Z kolei, z wdową po baronie Budbergu ożenił się w dalekiej Odessie nasz rodak; najbogatszy bodaj w historii sokołowianin - Adolf Lortsch. Barwne losy tego utracjusza, rządcy majątków w Grodzisku i Kupientynie opisała Helena Mniszek w powieści „Panicz”. Pisaliśmy o nim w numerze 22 „Życia Siedleckiego” z dnia 28 listopada 2014 roku. Wdowa po baronie wniosła mężowi w wianie miasto Grozny i pola naftowe w Czeczenii. Za dzierżawę tych pól naftowych Amerykanom, Lortsch otrzymywał 110 000 dolarów rocznie a będąc jednocześnie prezesem Towarzystwa Kaukaskiego zbudował kurort w Kisłowodzku oraz okazały hotel w Warszawie dla swojej siostry. W latach II wojny światowej Adolf Lortsch został aresztowany przez Gestapo pod zarzutem pracy dla angielskiego wywiadu i zginął w publicznej egzekucji polskich patriotów w Palmirach 21 czerwca 1940 roku wraz z Maciejem Ratajem - Marszałkiem Sejmu oraz olimpijczykiem -  Januszem Kusocińskim. Czytelników zainteresowanych barwnymi losami „Panicza” odsyłam do książki Heleny Mniszek; panienki z sabniowskiego dworu, której talent pisarski odkrył mistrz prozy i reportażu Bolesław Prus, absolwent siedleckiego gimnazjum. Tekst ten trafił również na łamy „Kuriera Galicyjskiego”, czasopisma pisma kierowanego do Polaków zamieszkałych na Ukrainie.

W następnym tygodniu zamieścimy artykuł o generale Stanisławie Trębickim - właścicielu majątku Kurowice i komendancie Szkoły Rycerskiej, skąd podchorążacy wbrew woli swego przełożonego ruszyli na Belweder po znienawidzonego namiestnika cara, Wielkiego Księcia Konstantego, dając tym sygnał do kolejnego powstania w listopadzie 1831 roku.

Wacław Kruszewski

 


niedziela, 30 lipca 2023

Polskie drogi pułkownika Maksajdowskiego

 


Polskie drogi pułkownika Maksajdowskiego

 

Mimo upływu dziesiątek, lat poznałem go po szczerym, rozbrajającym uśmiechu. Myślę teraz, gdy poznałem jego losy, że ten uśmiech zapewne pomógł mu wyjść z wielu opresji i tragicznych zdarzeń, które towarzyszyły mu w drodze życiowej aż od Kazachstanu, przez Władywostok do Wirowa i dalej przez Legnicę, Technikum Samochodowe, Wyższą Szkołę Oficerską w Pile i całą karierę wojskową zwieńczoną stopniem pułkownika. Nie sądziłem, że kiedyś się jeszcze spotkamy, kiedy przed paru laty nieoczekiwanie zadzwoniła do mnie pani Jadwiga Trzcińska, autorka ciekawej książki o czasach okupacji w Jabłonnie Lackiej i zapytała, czy chcę porozmawiać ze swoim kolegą Jurkiem Maksajdowskim, którego właśnie gości u siebie.



Pułkownik Jerzy Maksajdowski

Po 40 latach

Oczywiście, że chcę - odpowiedziałem bez zastanowienia. Po ustaleniu adresu, natychmiast ruszyłem do Jabłonny na spotkanie z kolegą, z którym nie miałem kontaktu od czasu wspólnych zabaw na koloniach w Domu Dziecka w Wirowie, w końcówce lat czterdziestych. On był wówczas wychowankiem domu dziecka, a ja uczestnikiem letnich kolonii tam organizowanych. Imponował mi zaradnością i sprytem w łowieniu rękami miętusów, barwnymi opowieściami z pobytu w Związku Radzieckim, grą w „zośkę” i szydełkowaniem barwnych siatek - bardzo modnych w tamtych czasach chłopięcych nakryć na głowę.

Piekło na Wschodzie

Jurek urodził się w Równem na Kresach w 1940 roku, w rodzinie oficera Korpusu Ochrony Pogranicza i farmaceutki. To niezawinione ani przez niego ani jego rodziców, radosne wydarzenie przesądziło o jego tragicznym dzieciństwie. Piekło zaczęło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Ojciec nie wrócił z wojny, matkę z dziećmi zesłano do łagrów w Kazachstanie. Uratowanie życia zawdzięcza kazachskim kobietom, które dokarmiały „małego Polaczka” kosztem swoich, równie niedożywionych dzieci. Z Kazachstanu dostał się do domu dziecka we Władywostoku. Z tamtego okresu w pamięci pozostał mu strach przed głodem i zimnem, jakich doznał w tym portowym mieście. Zimą owijał bose nogi gazetami oraz szmatami i wychodził na miasto żebrać dla siebie i kolegów o żywność. Gdy zdobył trochę kaszy lub fasoli, przynosił do domu dziecka, by podzielić się z pozostałymi, mniej zaradnymi bądź słabszymi kolegami. Ale i tam były radosne chwile. Pewnego razu Jurek po polsku obsztorcował swojego kolegę, któremu wypadła na chodnik pajda chleba. Przechodzący obok oficer zainteresował się małymi urwisami i zapytał co robią pod koszarami Dalnowostocznoj Fłoty SSSR. Jurek opowiedział, że szukają jedzenia, bo w kołonii produktow niet. Polski akcent i widok małych obdartusów wzruszył oficera, który zaproponował, że dostaną od marynarzy prowiant jak zostaną barabańszczykami. Odtąd każdą defiladę we Władywostoku otwierała grupa werblistów z Jurkiem na czele. Tymi marszami i waleniem w bębny, ubrani i obuci przez wojsko zarabiali na poprawę wyżywienia w całym domu dziecka.

Pomógł Japończyk

Któregoś dnia odwiedziny złożyli dzieciom w sierocińcu Japończycy, przebywający we Władywostoku w celu wymiany jeńców. Jednym z członków komisji był przedwojenny ambasador Cesarstwa Japonii w Warszawie, znający doskonale język polski. On też, usłyszawszy rozmowę Jurka z kolegami, przeplataną polskimi, niecenzuralnymi słówkami, zapytał, kim są te dzieciaki i jak się znalazły tak daleko od Polski. Pytał też, czy chcą wrócić do Warszawy. Chcieli wszyscy. Jurek szybko zrobił listę blisko sześćdziesięciu kolegów i wręczył ją ambasadorowi. Ten, po konsultacjach z kierownictwem domu dziecka i zapewne z władzami, zaproponował zbilansowanie wymiany jeńców japońskich na radzieckich o tę liczbę dzieci wojny z listy Jurka.

Monastyr w Wirowie, w którym po roku 1946 mieścił się Dom Dziecka. Pocztówka wydana przed rokiem 1915.

Wirów szkołą życia

Niebawem mój kolega znalazł się w Świdrze pod Warszawą, już w polskim domu dla sierot wojennych. Musiał być kłopotliwym wychowankiem, bo po krótkim pobycie i kilku niedanych ucieczkach wysłano go do Państwowego Domu Dziecka w Wirowie, mającego złą sławę wśród takich jak on, z powodu panującej tam dyscypliny i twardych metod wychowawczych. Jednak te kilka lat pobytu w Wirowie to najlepsze, co go spotkało w dzieciństwie. Do dziś pamięta smak szynki ze sklepiku pani Kruszewskiej i ciepłe bułeczki z piekarni pana Wyganowskiego, kupowane podczas nielicznych wypadów do Sokołowa. Pamięta także wszystkie pochwały i nagrody za dobre wyniki w nauce. Był prymusem w każdej klasie. Ale pamięta też, jak po ukończeniu siódmej klasy chciał dalej uczyć się w wymarzonym technikum samochodowym, ale wychowawca wybrał dla niego jako przedstawiciela „umarłej klasy” Zasadniczą Szkołę Górniczą. Był przecież synem przedwojennego oficera, więc według ówczesnych kanonów wychowawczych, mógł stanowić zagrożenie dla nowej chłopsko - robotniczej władzy. Spakował więc swoje manatki i czekał na okazję ucieczki. Okazja nadeszła z chwilą wizyty dziennikarza „Trybuny Ludu” w Wirowie. Poprawił redaktorowi coś w zdezelowanej warszawie i poprosił o podwiezienie do Skrzeszewa, gdzie z poczty mógłby zadzwonić do Technikum Samochodowego w Pile i dowiedzieć się czy przyjmą go do szkoły. Dziennikarz okazał się bardzo pomocny i nie tylko zawiózł Jurka na pocztę, ale sam zadzwonił i opłacił telefon oraz zaprotegował go do szkoły jako dobrego ucznia o niebywałych zdolnościach technicznych. Pozostała teraz operacja zdobycia dokumentów uprawniających do przyjęcia w szkole. I z tym Jurek nie miał problemów po doświadczeniach w łagrach i kilku domach dziecka.

Saszę w papę…

Niebawem z dwoma kolegami, bez stosownego ubrania, pieniędzy i pożywienia ruszyli w daleką drogę na drugi koniec Polski, z byłego prawosławnego klasztoru nad Bugiem - siedziby Państwowego Domu Dziecka w Wirowie, aż hen do Piły na Ziemiach Odzyskanych. Po drodze zarabiali na kromkę chleba, rozładowując wagony z węglem. Kiedy za pierwsze zarobione pieniądze kupili kolejarzom wino, by ci dali im jeszcze większy wagon do rozładowania, zaskarbili sobie ich uznanie, pomoc przy rozładunku następnych oraz cenną podpowiedź, jak bez biletów dojechać do Piły. Dobra kolejarska rada mówiła, że najpewniej jest zabrać się z transportem żołnierzy radzieckich jadących do garnizonu w tym mieście. Uczynni kolejarze wskazali im także taki transport a dalej już Jurek sobie poradził. Po prostu podszedł do konduktorki Rosjanki i w jej języku zapytał „ciocia wazmicie w Legnicu?” Jurek wiedział, że radzieckie kobiety w czasach wojny były dla wszystkich dzieci ciociami i nigdy nie odmawiały pomocy. Na pewno takiej prośbie nie mogła odmówić i funkcjonariuszka radzieckich kolei mimo regulaminowego zakazu. Wprowadziła brudnych obdartusów do oficerskiego przedziału i poczęstowała czajem. Chwilowy komfort podróżowania zakłócił syn radzieckiego oficera, który zaczął szydzić z wyglądu polskich rówieśników. Dla Jurka była to zniewaga nie do zniesienia. Po wymianie kilku nieprzyzwoitych słów „dał w papę” Saszy co skutkowało wysadzeniem „polskich chuliganów” na najbliższym przystanku. Do szkoły jednak dotarli i zostali przyjęci, a Jurek ukończył ją z najlepszymi wynikami. Służbę wojskową zakończył zaś w stopniu pułkownika i żyje sobie spokojnie w Grudziądzu. Teraz od czasu do czasu, jak tylko zdrowie dopisze, rusza swoim fantastycznie utrzymanym wartburgiem na Podlasie, które jest jego małą i najmilszą Ojczyzną. Czekają tu na niego koledzy spragnieni jego barwnych opowieści

 

Jerzy Maksajdowski - rocznik 1939 lub 1940. Urodził się w Równem na Ukrainie. Ojciec był dowódcą KOP na Wołyniu, zginął w Katyniu. Matka została wywieziona przez NKWD w nieznanym kierunku, syn nie pamięta nawet, jak wyglądała. Jerzy Maksajdowski tułał się po ZSRR, do Polski wrócił w 1948 r. Trafił do domu dziecka w Wirowie, w Szkole Podstawowej w Mołożewie nauczył się języka polskiego. Później ukończył Technikum Samochodowe w Pile i Wyższą Szkołę Oficerską w Legnicy o specjalności czołgowo - samochodowej. Pułkownik w stanie spoczynku. Obecnie wraz z rodziną mieszka w Grudziądzu.

 

Wacław Kruszewski


 Nowy dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury postanowił zorganizować Jubileusz 60 lecia tej zasłużonej dla mieszkańców miasta instytucji,  Z...