środa, 5 listopada 2025

 Poznaniacy w Sokołowie

Artykuł o losach Poznaniaków deportowanych czasie okupacji do Sokołowa Podlaskiego

spotkał się z dużym zainteresowaniem naszych czytelników, którzy podzielili się z nami

swoimi wspomnieniami. Na przykład pan Janusz Czarnocki pamiętał przedstawienia teatralne

organizowane dla dzieci w mieszkaniu przesiedleńców mieszczącego się na rogu ulic Pięknej i

Kupientyńskiej. Pamięta także, że ojciec zawsze prowadzał go do strzyżenia na ulicę

Kilińskiego, gdzie deportowany z Poznania pan Papajewski pracował w salonie fryzjerskim

Dzieciątka. Rodzice Janka Czarnockiego, dopóki żyli, jeszcze wiele lat po wojnie utrzymywali

kontakty z rodziną Papajewskich. W budynku szkoły na ulicy Polnej długo po wyzwoleniu,

pracował na stanowisku woźnego również pan Kowalczyk, zanim powrócił do swojej Gośliny

Murowanej, gdzie prowadził potem ciastkarnię. Warto też przypomnieć mało znane losy pana

Betańskiego, który w czasie swojego pobytu w Sokołowie prowadził skup skór surowych, a

Rosjanie w latach czterdziestych nie dowieźli go na Sybir, gdyż zmarł w transporcie. Inna

poznanianka, pani Maryla Hałaszkiewicz przez całe 5 lat żyła wśród nas - mieszkała przy ulicy

Ogrodowej. Z wywiadów, wspomnień i rozmów ze starszymi mieszkańcami miasta wynika, że

w tak ciężkich, okupacyjnych czasach, Sokołowianie zdali swój egzamin z człowieczeństwa na

medal. Przyjmowali pod swój dach całe rodziny przesiedleńców i dzielili się z nimi tym, co

mieli w tak trudnych, wojennych czasach. Dlatego też nie mogę zrozumieć postaw ludzi

wzniecających strach przed uciekinierami z państw objętych wojnami. Sokołowianie nie boją

się ani pierwotniaków ani terrorystów i deklarują, że tak jak kiedyś w czasie zawieruchy

wojennej ich rodzice, przyjmą każdego człowieka potrzebującego pomocy. Taki jest nasz

kodeks moralny kształtowany przez wieki i nikt nie jest w stanie go zmienić. Warto jednak te

chwalebne postawy etyczne przypominać następnym pokoleniom i dlatego prosimy naszych

czytelników o zachowanie w pamięci informacji o pobycie w Sokołowie deportowanych

mieszkańców Wielkopolski. Także historyków prosimy o podjęcie badań a siedleckie uczelnie

o inspirację do tematów prac magisterskich dla swoich studentów. Nie może być tak, by młodzi

mieszkańcy Siedlec, Węgrowa i Sokołowa czerpali swoją wiedzę na temat życia w czasach

okupacji tylko z pamiętników kapitana Hofenfelda, chociaż był to dobry Niemiec.

Grupa „poznaniaków” w Korczewie (wtedy należącym do pow. sokołowskiego); lata II wojny. Zdjęcie ze

zbiorów Wacława Kruszewskiego

Dziś dostałem odpowiedź na wysłany wcześniej do Gośliny Murowanej tekst mojego artykułu.

Kustosz Izby Regionalnej w Goślinie Murowanej, pan Marian Pflanz przysłał mi kopie wydań

lokalnej gazety. Zamieszczono w niej wspomnienia pana Władysława Prussa z przed 60 lat, z

czasów II wojny światowej, z pierwszych dni pobytu jego rodziny w Sokołowie w grudniu 1939

roku. W artykule znalazły się także wspólne zdjęcia z sokołowskimi rodzinami Szulców,

Langowskich i Bałkowców, które przyjęły pod swój dach poznaniaków. Jest też zdjęcie

drewnianego kościoła św. Rocha, w którym pan Pruss, dzięki życzliwości i protekcji

Aleksandra Langowskiego u proboszcza parafii, pełnił funkcję organisty. Niestety nie da się na

tych skanach rozpoznać Sokołowiaków, ale warto poszukać oryginalnych egzemplarzy gazety

w redakcji lub w Izbie Regionalnej w Goślinie Murowanej. Od samych zdjęć jednak ważniejsze

są spisane i opublikowane tam wspomnienia, które przytaczam tu w całości uznając, że

najtrafniej oddają godne pochwały postawy mieszkańców Sokołowa wobec ludzi

potrzebujących pomocy.

Dworzec PKP w Sokołowie Podlaskim, rok 1941. Zdjęcie ze zbiorów Elżbiety Protaziuk w zasobach Biblioteki

Miejskiej im. Gałczyńskiego

Władysław Pruss wspomina:

”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana na przedmieściu w taki sposob, że do centrum

jest 2 km. Tak więc starsi panowie z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by

powiadomić burmistrza o naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna

figura miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem

sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast wydał rozkaz

swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się wielki ruch w całym

mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał jakiś wolny kąt przyjmował biednych

wysiedleńców i częstował ciepłą strawą. Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się

przy mostku drewnianym na rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze

św. Jana Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane domki

jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem 16 - własność

pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do mostku pod figurkę. Przed

domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi

podwórka był mały drewniany dom nr 25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie,

Stanisław i Apolonia oraz dwoje dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom

nr 27 należał do państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali

uciekli do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny i

podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy słomy pszennej,

rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej stronie sieni, na prawo było takie

samo mieszkanie i pani Adela przyjęła rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z

synem Wincentym i córkę. Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p.

Nenemanów - mąż, żona i dwóch synów - Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie

Murowanej właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także

schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka Stefania. Państwo

Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego wchodziło się przez przybudówkę

tak, że ich mieszkanie było powiększone. Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy

dzień pobytu w Sokołowie. Dzień miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze

opodal figurki św. Jana i w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w

swojej opiece, pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem

szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została rozproszona,

Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku końcowi, ale tu była Generalna Gubernia

utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu

noclegu dla całej rodziny, na podwórzu znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno

przedstawić obraz, muszę objaśnić, że p. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie,

bo najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi zaprzyjaźniliśmy się

serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam nic nie pozostało, jak tylko

wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak

idąc Siedlecką, która wznosi się pod górę, doszliśmy do ul. Długiej, którą w lewo szło się do

Rynku, a na prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z frontu

dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze, nad garażami z

wejściem od ulicy Długiej - była sala kinowa ze sceną i z zapleczem. Kino było czynne. My

udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku, obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer.

Klomby, ławki i alejki zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z

dzwonnicą, podobnie jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była

restauracja, z której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu

wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i weszliśmy a tu

chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i wysiedleni, zrobił się od razu

taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali, całowali, płakali nad nami - nasze biedaki wysiedlone.

Pytają się nas: za co was wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem

młyn i tartak wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli

dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z mamą, siostrą i

bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z podniesionym czołem - za to

żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki - ubrać się, bagaż do ręki i za pół godziny załadować się

na furmankę, która stała na ulicy przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w

Sokołowie. To było 4 grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami.

Wtem potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie, ugościmy

naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i pojedli. Ja to za bardzo

nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc

przyzwyczajony do trunków. Po serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych

mieszkań na ulicy Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w

Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do kościoła na mszę

świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na chór i przedstawiliśmy się sobie.

Pan organista nazywał się Aleksander Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo

się ucieszył z mojego przyjścia - serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu

pan Aleksander zwraca się do żony: Franiu - przyprowadziłem gościa, to jest pan Władysław

Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania do Sokołowa.

Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią czyli mamę p. Aleksandra.

Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza do wspólnego śniadania - Oleś, mówi

do męża - mam wspaniałą nalewkę, więc uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do

mnie przysłał, bo ja mam bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze

dużo opłatków do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona z

chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej żeliwnej formie, a ja

w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na organach w kościele prowadzi też

kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi -

urwanie głowy. Mam do pana serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał

pan codziennie trzy msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego

Narodzenia wszystkie śluby. Zgodziłem się - i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku były

cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W drugie święto tak samo

- 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut. To były pierwsze Święta Bożego

Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen

radości, po kielichu i z paczką żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu

i rodzinki. Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie.

Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do państwa

Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem Stanisławem

Josztem - proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie ksiądz kanonik zaprosił

mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”. Rozmowa była bardzo

interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na temat polskości, narodowo -

patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem

księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze

podlaskiej. Szefem Falangi sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później

nawiązałem kontakt. Był też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor

Seminarium Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w

obecności księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie nawiązałem

kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem Wilczyńskim, którzy zostali na

starym miejscu w Śmiglu.

Kościół pw św. Rocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów

Czesławy Kalickiej Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego

Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa nuty utworów kościelnych na chór mieszany.

Po otrzymaniu przesyłki zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia

odbywały się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy

uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na piersiach, słysząc nasz

śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła

po niemiecku, więc wytłumaczyła - to jest mój syn organista, który przygotowuje chór na

niedziele do śpiewania w kościele. Więc posłuchali - musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli:

gut, gut, singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się

Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały początki

naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i trzeba było pomyśleć o

jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek spadł na moje barki.”

Tyle wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda

się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w Sokołowie,

co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące jest też, co o tym temacie

mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego

miasta dzielący przecież swój trudny los z Polakami - wysiedleńcami w czasach okupacji.

Wacław Kruszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Poznaniacy w Sokołowie Artykuł o losach Poznaniaków deportowanych czasie okupacji do Sokołowa Podlaskiego spotkał się z dużym zainteresowa...