sobota, 14 września 2024

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w zespole zdobywcy nagrody Nobla w dziedzinie nauk medycznych w 1977 roku prof. Andrew V. Schallego Polaka urodzonego w Wilnie w 1926 roku. Ze spotkania tego ukazała się krótka notatka autorstwa Katarzyny Markusz z której nic nie wynika ponad to że takie spotkanie się odbyło .Znający publikacje redaktorki Wieści Sokołowskich byli rozczarowani. Oto do Sokołowa przyjeżdża mało znany Sokołowiakom nasz rodak z ulicy Lipowej-mający liczący się w świecie dorobek naukowy, wynalazca leku łagodzącego bóle porodowe kobiet, autor haseł do Encyklopedii,i kilkunastu artykułów zamieszczanych w prestiżowych pismach naukowych USA Niemiec Anglii i Japonii. W kraju ,promotor licznych doktorantów. Jeden z 4 polskich naukowców – profesorów zwyczajnych ,mających związek z ziemią sokołowską a obsługująca spotkanie redaktorka Wieści nie znajduje powodu by opisać to czytelnikom gazety pomimo, że miała dostęp do materiałów źródłowych W piśmie do profesora wyraziłem swoją delikatnie negatywną opinię o profesjonalizmie i kompetencjach redaktorki .W odpowiedzi dostałem uprzejmy list z którym warto czytelników Życia Siedleckiego zapoznać, W moim przekonaniu list ten jest potwierdzeniem ,że ciągle nie umiemy docenić i wykorzystać własnego dorobku w myśl hasła „Cudze chwalicie ,swego nie znacie ,sami nie wiecie co posiadacie” Redakcja Życia Siedleckiego daje takie możliwości więc w następnym numerze ukaże się artykuł o prof. Janie Izdebskim i Jego pracy naukowej w Stanach Zjednoczonych i w Polsce. Wacław Kruszewski

czwartek, 12 września 2024

Z pamiętnika działacza kultury Moje kontakty z Kosowem... Trwające do dziś moje przyjazne związki z Kosowem i Kosowianami sięgają początków lat pięćdziesiątych, czasów szkolnej edukacji z Mietkiem Harasimem, Włodkiem Supłem, Andrzejem Kowalczykiem. Oni mieszkali w internacie na ulicy Olszewskiego, a ja w jego sąsiedztwie na ulicy Siedleckiej. Za wspólne odrabianie lekcji, które w internacie były ściśle przestrzeganą zasadą, zapewniałem moim kolegom bezpieczeństwo na spacerach z najładniejszymi sokołowiankami – Wandą Lewandowską i Basią Tenderendą. Po maturach nasze kontakty zanikły. Każdy poszedł własną drogą. Ja starałem się dostać na studia do Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Siostra studiująca dziennikarstwo zapewniła mi fachową pomoc w interpretacji Sonetów Krymskich Mickiewicza za sprawą koleżanek – przyszłych aktorek mieszkających razem w Nowej Dziekance na Krakowskim Przedmieściu. Była wśród nich Lidia Korsakówna, później znana aktorka filmowa i teatralna. Jeździłem do biednych studentek z wałówkami od mamy pełnymi kiełbas, kaszanek i baleronów, a one częstowały mnie kubkiem malinowego kisielu i uzupełniały moją skromną wiedzę o genialnym reformatorze radzieckiego teatru Stanisławskim. Egzamin oblałem z pantomimy. Miałem zagrać sabotażystę podpalającego stogi zboża na kołchozowych polach. Wyszło blado. Nie dlatego – jak sobie tłumaczę – że nie byłem zaangażowany, ale dlatego, że prawą rękę miałem w gipsie. Kilka dni przed egzaminem graliśmy mecz piłki nożnej na piaszczystym boisku przy szkole w Kosowie, gdzie doznałem kontuzji w zderzeniu z rosłym obrońcą „Kosowianki”. Później moje kontakty z Kosowem nasiliły się dzięki szeroko rozumianej kulturze. Prowadzona przez panią Wandę Lenczewską świetlica Gminnej Spółdzielni w Kosowie promieniowała na cały powiat sokołowski. Do Kosowa jeździli czynną wówczas koleją chłopcy z Sokołowa na sobotnio-niedzielne zabawy, na których pani Wanda i choreograf pan Lach uczyli ich nie tylko modnych tańców, ale też dobrych manier i kulturalnego zachowania. Przy świetlicy zorganizowano Zespół Pieśni i Tańca dający występy na wszystkich ważnych uroczystościach w całym powiecie sokołowskim. Była też orkiestra dęta prowadzona przez proboszcza, ks. Władysława Stępnia. Kiedy w 1964 r. ks. Władysław zaprosił mnie jako urzędnika powiatowej kultury na rozmowę w sprawie dachu kościoła, którego konstrukcja groziła zawaleniem pod ciężarem cementowej dachówki, po drodze wstąpiłem do sklepu pana Janusza Dmowskiego. Chciałem się poradzić, jak mam zachować się na plebanii, co też ksiądz proboszcz chce od władz powiatu oprócz asygnaty na 4 tony blachy umożliwiającej zakup nowego pokrycia dachu kościoła. Pan Janusz poradził mi, żebym wszystkie postulaty księdza przedstawił władzom powiatu do zrealizowania, co złagodzi gniew Kosowian, spowodowany rozwiązaniem orkiestry dętej za granie na mszy rezurekcyjnej. Jak uzasadniał pan Janusz, orkiestra grała też na pochodach pierwszomajowych i różnych akademiach i ksiądz nie ukarał swoich orkiestrantów. Ani nie zabrał im nut Międzynarodówki, a powiat zabrał instrumenty. Przy herbatce z konfiturami ks. Władysław do asygnaty na zakup 4 ton blachy dorzucił zagospodarowanie granitowych odpadów z ociosywanych pomników w byłym obozie zagłady Żydów w Treblince. Rozmawiał już z kierownikiem budowy, ale ten uzależnił swoją decyzję od zgody powiatu i wskazał na mnie jako urzędnika, który taką zgodę może załatwić. Sterty granitowego gruzu zalegały cały teren budowanego upamiętnienia Treblinki. Pozbycie się tych odpadów ułatwi kierownikowi przygotowanie do uroczystości otwarcia Mauzoleum w Treblince zaplanowane na 10 V 1964 r., zaś księdzu pozwoli dokończyć budowę trwałego ogrodzenia powiększanego kosowskiego cmentarza. Pełen pozytywnych wrażeń i ważności swojego urzędu (skoro znany i ceniony ksiądz proboszcz z 23-letnim młokosem chce rozwiązywać ważne problemy społeczne i gospodarcze mieszkańców Kosowa), następnego dnia wysłałem do pana Wacława Kochanowskiego - Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Warszawie, pismo o wiszącym na plebanii starym obrazie, który możemy dostać dla planowanego muzeum w domu kultury w Sokołowie, jeśli załatwimy asygnatę na zakup 4 ton blachy, koniecznej na zmianę pokrycia zabytkowego kościoła. Niebawem do Kosowa przyjechały panie Izabela Galicka i Hanna Sygietyńska. Obejrzały obraz poczerniały od dymu świec i zrobiły raport dla Konserwatora. Dalsze losy obrazu El Greco z Kosowa są znane, chociażby z publikacji Artura Ziontka. Aktywność Kosowian w tworzeniu i upowszechnianiu kultury była doceniana przez ówczesne władze powiatu. Jednym z dowodów takiej oceny był fakt powołania pani Wandy Lenczewskiej na kierownika Referatu Kultury w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie oraz decyzja o budowie i organizacji Gminnego Ośrodka Kultury, pierwszej w powiecie sokołowskim inwestycji w dziale Kultura i Sztuka realizowanej wg nowoczesnych na tamte czasy, typowych projektów budowlanych. Projekt zawierał amfiteatralną salę kinową na 250 miejsc z kabiną projekcyjną, hol wystawowy, kawiarnię, pomieszczenia dla biblioteki i pokój kierownika. Kiedy budowa domu kultury była na ukończeniu, należało nowej placówce zapewnić budżet i etaty umożliwiające zatrudnienie odpowiednich pracowników. Z tym nie było żadnych problemów, gdyż twórczość i upowszechnianie kultury było finansowane z niezależnego od budżetu Funduszu Rozwoju Kultury, a funduszem tym w województwie siedleckim dysponował dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego. Problemem było pozyskanie fachowej kadry. Z dyrektorem Departamentu Bibliotek i Domów Kultury w Ministerstwie Kultury i Sztuki panem Januszem Nowickim zaproponowaliśmy Telewizji konkurs na dyrektorów Centrum Kultury i Sztuki Województwa Siedleckiego oraz GOK-ów w Sterdyni i Kosowie. Zwycięzcom konkursu zapewnialiśmy mieszkania i stanowisko dyrektora w nowo zorganizowanych instytucjach kultury. Pani redaktor Halina Miroszowa przyjęła propozycję i po ogólnopolskich eliminacjach i wygraniu konkursu na stanowisko dyrektora CKiS woj. siedleckiego do Siedlec trafił z Poznania Edward Gatner, w Sterdyni funkcję dyrektora objął p. Henryk Kalata z powiatu węgrowskiego, a w Kosowie tuż po studiach na wydziale kulturalno-oświatowym Uniwersytetu Warszawskiego rodowita z dziada pradziada warszawianka pani Danuta Żochowska. Zamieszkała w Jakubikach, w nadzorcówce melioracyjnej przekazanej kulturze przez p. Romana Madziara – szefa powiatowej melioracji. Do pracy chodziła pieszo, przez las około 7 km. Wytrwała rok i jak dziś wspomina ten pionierski okres, najbardziej ceniła młodych współpracowników GOK-u: Grażynę Jakubczak-Nermer, Bogusię Szymańską-Rozbicką, Jolę Wdowińską, Jurka Mielaniuka, Witka Krasnodębskiego i nieocenioną Jadziunię Kamińską. Z sentymentem i ciepło wspomina sołtysa wsi Jakubiki i jego żonę, na których pomoc w codziennych trudach wiejskiego żywota mogła zawsze polegać. W starannie prowadzonej kronice GOK-u odnalazłem artykuł Grzegorza Hołuba z tygodnika „Nowa Wieś”, opisującego pierwsze tygodnie pracy odważnej młodej warszawianki w nieznanym jej środowisku, o codziennym pokonywaniu piętrzących się przed nią trudności, o nauczeniu się palenia w piecu węglowym, o zdobywaniu pieniędzy na organizację imprez i o utarczkach z cenzurą. Dzięki mądrej kontynuacji pracy pierwszych pracowników GOK-u obecni animatorzy kosowskiej kultury – pani dyrektor Ewa Rutkowska i historyk Artur Ziontek przekonują nas, że Kosów Lacki jest znany nie tylko z posiadania obrazu El Greca, ale z interesujących książek historycznych i wielu inicjatyw kulturalnych o charakterze patriotyczno-historycznym. Wacław Kruszewski

wtorek, 10 września 2024

SKWER IM. Franciszka ZĄBECKIEGO Inspiracją do napisania tych wspomnień był wiersz pana Zygmunta Kusiaka Pociąg do Treblinki, zasłyszany w jego sklepiku na rogu ulic Marii Skłodowskiej-Curie i Krzysztofa Baczyńskiego. Wstąpiłem tam, by podziękować mu za inny wiersz napisany dla mnie. Kiedy rozmawialiśmy o problemach z wydaniem tomiku poezji „Z nadbużańskiej ziemi”, poprosiłem autora o kilka wybranych utworów, by poznać bliżej jego twórczość i wówczas usłyszałem ten utwór, który wywarł na mnie wielkie wrażenie. Jestem przekonany, że i moim Czytelnikom nie będzie on obojętny. W prostych, przejmujących słowach zawarł Kusiak całą perfidię hitlerowskiej polityki wobec narodu żydowskiego w czasach okupacji. „Jedziemy tam, gdzie lepiej będzie...” – tak tłumaczy swojemu synkowi matka, przechowująca zapewne adres i zdjęcie domu, gdzie miała zamieszkać z rodziną, wierząc niemieckiej propagandzie. Zanim przejdę do wspomnień, zacytuję tutaj ten poruszający wiersz. Pamięci pomordowanym Żydom, naszym starszym braciom w wierze: Zygmunt Kusiak Pociąg do Treblinki Śródleśną ciszę przerywa gwizd... Pociąg bydlęce wagony toczy... – Mame, no nie płacz! Powiedz mi, gdzie jedziemy?! Otrzyj oczy! – Mosze! Mój synku, powiem Ci: Jedziemy tam, gdzie lepiej będzie... Spójrz! Jak pięknie słońce w szparze lśni, jaka na dworze zieleń wszędzie! Twój tate będzie miał tam duży sklep, nie będzie chodził już z walizką. A w nim koszerne mięso, chleb... Teraz stać będzie nas na wszystko. Pociąg zakończył już swój bieg... Otwarto wrota przeznaczenia... Twarzyczka Mosze jak ten śnieg... Słychać rozkazy zniewolenia.... – Mame! A co te Niemce od nas chcą!? Czemu tak na nas psy szczekają!? Dlaczego wszystkich „Schneller” zwą!? Czemu nas rozdzielają!? – Tate już poszedł sklep zobaczyć. A my... musimy zdjąć ubranie! Kapo Treblinki nam zaznaczył, że mamy umyć się przed spaniem! – Synku! Bóg Jahwe jest tu z nami. Na pewno wszystko dobrze będzie. Jest babcia, nie jesteśmy sami. O popatrz!... Tu naszych pełno wszędzie. Zamknięto wkrótce łaźni drzwi! Słychać w natryskach wody szum?! Lecz to nie woda, gaz w nich tkwi i spada na bezbronny tłum!... Dzień po dniu, na stację kolejową w obozie zagłady Żydów w Treblince przyjeżdżały pociągi z tysiącami ludzi. Ocenia się, że od pierwszego transportu Żydów z warszawskiego getta z 22 lipca 1942 roku do pamiętnego buntu więźniów i spalenia obozu 2 sierpnia 1943 roku, w Treblince zamordowano około 920 tysięcy Żydów z Austrii, Belgii, Bułgarii, Czechosłowacji, Francji, Grecji, Jugosławii, Niemiec, Polski i ZSRR. Wśród nich znajdował się także Janusz Korczak, jego współpracownicy i podopieczni. W trzynastu komorach gazowych uśmiercano dziennie około siedemnaście tysięcy osób: tyle, ilu mieszkańców jeszcze do niedawna liczył sobie Sokołów. Te szacunki przyjęli badacze zbrodni hitlerowskich na podstawie ukrytych i ujawnionych po wojnie kolejowych dokumentów przewozowych. Zostały one ocalone dla przyszłości z narażeniem życia przez por. Franciszka Ząbeckiego ps. „Dawny” zakonspirowanemu na stacji kolejowej Treblinka, żołnierzowi VIII kompanii kolejowej AK, działającej na odcinku od Siedlec do Małkini. Film o Ząbeckim nakręciła Wytwórnia Filmowa Wojska Polskiego „Czołówka” i pewnie leży on nadal w magazynach na Chełmskiej w Warszawie. Pamiętam kadry z tego filmu, przedstawiające proces przed sądami RFN przeciwko komendantowi Treblinki Franzowi Stanglowi i presję jaką wywierały jego „papugi” na świadku oskarżenia, kolejarzu z Treblinki Franciszku Ząbeckim, z obietnicami dostatniego życia na Zachodzie włącznie. Na nic jednak zdały się sztuczki niemieckich adwokatów, komendant obozu kierujący zagładą Żydów zwany „Białą Śmiercią” poniósł zasłużoną karę. Z filmem tym i jego bohaterem wiąże się jeszcze jedna ciekawa historia. Kierownik szkoły w Kosowie Lackim pan Zdzisław Nowak podpadł władzom partyjnym powiatu za gloryfikowanie działalności AK- owskiej, polegającą m.in. na organizowaniu spotkań z byłymi żołnierzami AK: Franciszkiem Ząbeckim i Marianem Jakubikiem ps. „Jaśmin”, zakonspirowanym na posterunku żandarmerii niemieckiej w Kosowie Lackim. Spotkania te odbywały się w szkolnej Izbie Pamięci. Im większym cieszyły się uznaniem mieszkańców miasteczka, tym większą frustrację powodowały w Komitecie Powiatowym PZPR. Kiedy sprawa zaczynała być dla losów kierownika groźna, razem z Gieniem Łukasiukiem, nowym sekretarzem ds. propagandy postanowiliśmy zgłosić Izbę Pamięci w Kosowie do nagrody w wojewódzkim konkursie szkolnych izb pamięci. W ślad za tym poszły prace nad nową aranżacją plastyczną izby, bogatszą dokumentacją uwzględniającą pobliską Treblinkę i starania o zwiększenie ilości eksponatów. Zabiegi te i kilka pozytywnych informacji zamieszczonych w „Trybunie Mazowieckiej” spowodowały, że Izba Pamięci w Kosowie wygrała konkurs. Kierownika szkoły słusznie nagrodzono a powiatowi stróże jedynie słusznej linii musieli uznać swoją porażkę. - 1 -

poniedziałek, 9 września 2024

 Spotkanie po latach z gen. Zdzisławem Rozbickim


Generał Zdzisław Rozbicki napisał: „Sokołów Podlaski to miasto mojego dzieciństwa i

młodości. Przyjechałem tu na zaproszenie pana Wacława Kruszewskiego, niestrudzonego

animatora kultury, wielce rozmiłowanego w przeszłości Podlasia. Spotkanie zaplanowano

jako wieczór autorski na 23 września 2011 roku, w nowocześnie i gustownie urządzonej

„Kafejce u Radka” mieszczącej się w Sokołowskim Ośrodku Kultury. W Sokołowie zaliczono

moją skromną osobę do grona tych rodaków, którzy coś osiągnęli w swoim życiu. Ja sam

także czuję się człowiekiem spełnionym w mojej Ojczyźnie. Byłem rad, że moi znajomi i

mieszkańcy miasta zauważyli także książki i publicystykę historyczno-polityczną, którą

uprawiam od ponad pięćdziesięciu lat.

Wyjechałem z Sokołowa, podobnie jak inni koledzy i znajomi, w 1951 roku. Będąc

żołnierzem zawodowym, w ciągu czterdziestu lat mojej służby zaliczyłem kilka garnizonów:

Leszno, Żary, Wrocław i Warszawę. Po wielu latach nieobecności w Sokołowie, przyjechałem

tu ponownie z moim bratankiem Dariuszem, zabiegającym o integrowanie i podtrzymywanie

więzi naszego dość licznego rodu. Mimo, że biologia nieubłaganie czyni swoje, na nasze

szczęście młodzi, z pokolenia naszych wnuków, też nie próżnują i mają liczne potomstwo.

Przyjechałem do Sokołowa parę godzin wcześniej przed rozpoczęciem spotkania w SOK, aby

odwiedzić rodzinę i zapalić znicze na grobach moich rodziców, czterech braci oraz innych

bliskich osób. Przewidzieliśmy też z Darkiem czas na wspólne zwiedzenie miasta. Chodząc

ponownie, po tylu latach jego ulicami, byłem pod dużym wrażeniem zaszłych tu zmian,

współczesnego wyglądu Sokołowa i jego rozbudowy. Byłem wprost zauroczony nowymi

ulicami miasta i zielenią.

Wiele się zmieniło, więc niektórych miejsc znanych mi z dziecinnych igraszek i zabaw, nie

poznawałem. Po dawnym przedwojennym pejzażu niewiele zostało. Na przykład nie ma już

polnej drogi, którą prowadzałem krowę na pastwisko należące do naszego gospodarstwa. Są

tam teraz liczne nowe, zadbane domy, szpital powiatowy i inne budynki. W latach mojej

młodości ulicami Lipową, Krzywą, Wolności, Kosowską i innymi, na co dzień paradowały

dostojnie krowy i jeździły konne furmanki. Tak było rano i wieczorem, a w dzień dzieci

mogły swobodnie biegać po ulicach. Teraz z tego obrazu tkwiącego w mojej pamięci nic się

nie ostało, ruch jest duży i wyasfaltowanymi ulicami jeżdżą liczne nowoczesne samochody.

Sokołów był miastem rolniczo-rzemieślniczym, więc przed laty miasto gęsto otaczały małe

gospodarstwa rolne, w tym to należące do moich rodziców. Gdy tu mieszkałem, tylko


nieliczne domy były murowane i dominowała zabudowa domków drewnianych, krytych

gontem lub papą. Te nasze domy i mieszkania pozbawione były urządzeń sanitarnych, były

biedne i obskurne. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu ulic Lipowej i Krzywej. Tam, pod

numerem 30, mieszkałem do 1951 roku w chacie, której okna dotykały niemal ziemi.

Mieszkał w niej i żył do 1936 roku mój dziadek Aleksander Anusiewicz, a potem moi rodzice

i ja. Przyglądałem się temu miejscu ze wzruszeniem i doprawdy trudno było mi rozpoznać

okolicę, w której się żyło i mieszkało w czasach mojej młodości. To moje zadumanie

zauważył Darek, pytając: „Co, wujek, przypominasz sobie, jak tu mieszkałeś? Nic tu nie

widzę z dawnych lat”, odpowiedziałem mu na to. Teraz, na tym miejscu powstało piękne,

nowoczesne budownictwo z wygodami jak we Wrocławiu.

Jadąc dalej, odwiedziłem centrum miasta i rynek, ale nie ten, który pamiętam z przeszłości.

Wszystko teraz tu nowe, a szczególnie zabudowa handlowa. Tylko pomnik powstańca z 1864

roku, ks. Brzóski, symbolizujący przeszłość miasta pozostał na swoim miejscu. Wszystkie

okalające rynek ulice zostały przez naturalny proces rozwoju cywilizacyjnego odmienione, i

właściwie teraz to już są zupełnie inne miejsca. Po dawnym planie miasta właściwie

pozostały tylko nazwy. Pojechaliśmy również na peryferie Sokołowa, poprosiłem wtedy

Darka, by nieco zwolnił, bo chciałem zobaczyć zapamiętane z przeszłości gospodarstwa

państwa Łukasiewiczów, Wójcików, Ławeckich, Germanowskich, domostwa Leoniaków,

dwóch braci Kamińskich i innych. Ale i one nie obroniły się przed rozwojem miasta. Teraz po

prostu nie ma tu już tych zabudowań.

Przyjeżdżając do Sokołowa po latach, zobaczyłem inne miasto; nie to, które zapamiętałem z

lat pięćdziesiątych. To tylko dobrze świadczy o sokołowiakach, którzy przyszli po nas, o

nowych pokoleniach ludzi światłych, wykształconych, którzy potrafili odczytać znaki

nadchodzącej, nowej dla siebie rzeczywistości i dobrze wykorzystali szansę, jaką im dano.

Pomyślałem, że nie tylko Warszawa, Wrocław, Łódź, Poznań i inne duże miasta zbliżają się

do Europy, lecz nowocześnieją niegdyś zaniedbane regiony mojego kraju, także te, które

zaliczano do tzw. ściany wschodniej. Cieszę się z tego postępu ogromnie i jestem dumny z

mojego rodzinnego miasta Sokołowa Podlaskiego.

A jego mieszkańcy, dawni i obecni? Tak, dużo byłoby do powiedzenia i na ten temat, ale

może teraz tylko słów kilka. Wielu mieszkańców Sokołowa Podlaskiego, dawnych i

obecnych, odniosło znaczące sukcesy życiowe. Może będę nieskromny, ale powiem, że ja też

się do nich zaliczam. Zarówno w PRL, jak i później, już w III RP, wielu mieszkańców

Sokołowa ukończyło studia, zdobyło tytuły naukowe, a teraz niejednokrotnie zajmują liczące

się stanowiska państwowe i społeczne. Mówiono również o nich podczas spotkania,


przywołując ich liczne grono. Są wśród nich takie autorytety, jak mój sąsiad z ulicy Krzywej

pan Izdebski; profesor i chemik znany w Warszawie i pan Stanisław Dąbrowski, I Prezes

Sądu Najwyższego i poseł na Sejm. We Wrocławiu, gdzie mieszkam od wielu lat, również

znalazła się spora liczba sokołowiaków: Maria Berecka; chemik i znana dobrze działaczka

społeczna, czy przedwcześnie zmarła prawnik Mirosława Chmielewska. Wśród mieszkańców

Wrocławia jest również rodzina płk. Aleksandra Anusiewicza, syna rolnika z ulicy Chopina,

rodzina Jadwigi Głogowskiej z ulicy Lipowej oraz jej wykształcone córki i wnuki. Mieszka

we Wrocławiu doprawdy liczne grono tych, których życiorysy miały swój początek w

Sokołowie Podlaskim. Sokołowiaków można spotkać także w wielu innych miastach Polski

oraz poza jej granicami; we Francji, Anglii, USA i wielu innych państwach całego świata.

Szczególnie dużo sokołowskiej młodzieży ukończyło warszawskie uczelnie i tam, w stolicy

pozostało. Wyjeżdżali, by się kształcić, bo mieli ambicje kimś być; tak właśnie: być.

A teraz wracam do mojego spotkania autorskiego z mieszkańcami Sokołowa. Gdy miłe panie

podają napoje gościom siedzącym przy stolikach, rozglądam się po sali. Przyglądam się

poszczególnym osobom, wyszukuję wzrokiem tych, z którymi chodziłem do szkoły, kopałem

piłkę na miejskim stadionie lub bawiłem się drewnianymi karabinami w wojsko, w ruinach

spalonych w czasie wojny domów. Pytam pana Wacława o niektóre nazwiska: „Niestety,

odeszli na drugi brzeg, odpowiada. Może teraz patrzą na nas z góry”. Oby to była prawda.

Pan Wacław mile mnie powitał, moje wzruszenie chyba było widoczne. Na sali byli

przedstawiciele wszystkich pokoleń, a najmłodszy chyba wśród nich to czternastolatek.

Większość to ludzie starsi, ale są i nauczyciel historii, oraz byli burmistrzowie miasta. Muszę

też powiedzieć, że miałem kłopoty z rozpoznaniem niektórych osób, jak na przykład Janusza

Czarnockiego, pana Mariana Pietrzaka czy innych. Kilka osób pomógł mi rozpoznać Janusz

Czarnocki, syn powszechnie znanego i wielce szanowanego mieszkańca Sokołowa. W pewnej

chwili pomyślałem sobie, że do dziś jestem w stanie wymienić nazwiska kilkudziesięciu, a

może i więcej mieszkańców poszczególnych ulic, ale trudniej z ich rozpoznaniem. Pytałem

również o mojego serdecznego kolegę i przyjaciela Janka Aniołka, który był moim zastępcą,

kiedy wybrano mnie na przewodniczącego samorządu szkolnego. Ostatni raz widziałem go

zimą 1985 roku na pogrzebie mojego brata Stanisława. Niestety okazało się, że on też już nie

żyje.

Poproszono mnie na początek, bym coś powiedział o sobie i o mojej drodze życiowej po

wyjeździe z Sokołowa. Z natury nie lubię mówić o sobie, wolę wątki autobiograficzne

wprowadzać do moich wspomnień pisanych o innych. Wzruszenie także dało znać o sobie. Ta

oprawa spotkania, pięknie wykonane zaproszenia na wieczór autorski przy świecach,


obszerna informacja pana Wacława Kruszewskiego zamieszczona w „Życiu Siedleckim” pt.

„O generale i książkach...” poruszyły moje emocje.

Potem, po krótkim wystąpieniu rozpoczęła się ożywiona rozmowa, miejscami

kontrowersyjna. Pojawiły się nie tylko pytania do mnie, lecz i całe wypowiedzi gości na sali,

a szczególnie panów: Waldemara Iwaniuka, Jacka Odziemczyka i Marka Olędzkiego. Pytano

i mówiono o różnych barwach naszej polskiej przeszłości, także tej sokołowskiej. Bo tu

również działało zbrojne podziemie niepodległościowe, ale i bandy rabunkowe dokonujące

napadów nie tylko na mienie państwowe, ale i na kupców. W czasie wojny rozegrał się

dramat getta i przeprowadzano egzekucje zakładników. Wyrażono opinie, że ta polska

przeszłość, w tym sokołowska, miała różne zabarwienie polityczne. Polak strzelał do Polaka,

były ofiary takie jak robotnicy z Chodakowa. Nie wiem, ilu zginęło tych, którzy walczyli z

nową władzą ustanowioną po wojnie, z szeregów żołnierzy z AK czy członków innych

formacji zbrojnych. Widziałem za to w 1947 roku na rynku sokołowskim pogrzeb

siedemnastu młodych ludzi z MO i UB. Wdziałem ich trumny. Ci młodzi chłopcy byli

komunistami? Nie, nie byli. Po prostu to nie był świadomy wybór, lecz wynik zawirowań

procesu historyczno-politycznego. Stanęli oni w obronie ówczesnej władzy zapowiadającej

chłopom ziemię, robotnikom fabryki i pracę w nich, a młodzieży powszechny dostęp do

szkół. Mówiono o tym, odnosząc się do treści moich wspomnień i publicystyki. Myślę, że

dobrze jest, gdy przypominamy o ofiarach wszystkich formacji zbrojnych, a nie tylko o

ofiarach podziemia niepodległościowego. Bo co jest warta wiedza historyczna poddana

obróbce dydaktycznej i politycznej? Niewiele, to tylko deformuje i fałszuje naszą historię.

Na spotkaniu pojawiło się też trochę wspomnień o ludziach, których już nie ma wśród nas, i

mówiono o sokołowiakach będących dziś nawet patronami ulic w mieście. Miło było słyszeć

słowa o nieżyjącym już, zasłużonym pedagogu; panu Stanisławie Lesiaku, który był moim

nauczycielem chemii. Pan Stanisław Lesiak był przede wszystkim wychowawcą młodzieży,

która w wyniku okupacji niemieckiej miała duże zaległości w nauce, nawet w zakresie szkoły

podstawowej. Kiedy w 1949 roku zwróciłem się do niego z prośbą o przyjęcie do Zasadniczej

Szkoły Metalowej, powiedział mi (a byli wtedy ze mną i inni koledzy, którzy nie ukończyli

siedmiu klas), że utworzy klasę wstępną, zaznaczając jednocześnie, iż będzie to rok bardzo

intensywnej nauki, byśmy mieli szansę uzyskać promocję do klasy pierwszej. Pan profesor

Stanisław Lesiak poświęcał wszystkim uczniom bardzo dużo osobistego czasu, zachęcając

nas do nauki. To właśnie on umożliwił nam start do dalszego kształcenia i sięgania nawet po

stopnie naukowe. I w tym miejscu trochę autoreklamy: napisałem już wspomnienia o panu

profesorze Lesiaku, które chcę wydrukować i przesłać do pana Wacława Kruszewskiego, aby


je wręczył przy okazji kolejnych spotkań sokołowiakom, a zwłaszcza byłym uczniom tego

wspaniałego wychowawcy kilku pokoleń, w tym pokolenia moich rówieśników. I tak, to

ważne dla mnie spotkanie po latach z moim miastem i jego mieszkańcami, zakończyło się w

miłej atmosferze zapowiedzią pana Wacława Kruszewskiego, że podobne wydarzenia będą

organizowane w każdym miesiącu. A może, Panie Wacławie Kruszewski, dałoby się kiedyś

skrzyknąć na kolejne spotkanie przedstawicieli wszystkich sokołowskich pokoleń, tych z

czasów PRL i tych, którzy osiągnęli sukces już w III RP?”


sobota, 7 września 2024

 


Helikopter...




Na jednej z licznych udanych imprez Sokołowskiego Ośrodka Kultury, były starosta sokołowski pan Antoni Czarnocki wspominał swoje pierwsze dni w naszym mieście. Zachował w pamięci dwa wydarzenia związane z kulturą – montaż stalowych konstrukcji dachu, z udziałem helikoptera w roli podniebnego dźwigu i lubianą przez sokołowiaków towarzyską imprezę „Schadzka u Wacka”. Zapewne pamięta też o innych wydarzeniach ale przypomniał te, które wypadało wygłosić na jubileuszu Sokołowskiego Ośrodka Kultury, na którym też byłem. O licznych imprezach teraz piszą i mówią bezustannie, potwierdzając stare przysłowie, gdzie chleba brakuje tam organizuje się igrzyska. Zajmę się więc wydarzeniem bez precedensu w historii naszego miasta, owym montażem konstrukcji dachu nad wypaloną salą kinową domu kultury. Pożar wywołali robotnicy spawający metalowe sztangi fartuchów maskujących scenę. Ciekły metal spadał na pluszowe kurtyny oraz ekran kina i tlił się, gdy bezmyślni wykonawcy roboty spokojnie spożywali śniadanko. Sjestę przerwał gryzący dym, który wypełnił pomieszczenia obok sceny. Wszczęli alarm. Przyjechała straż. Ale ogień już przeniósł się na drewniany strop sali kinowej i był nie do opanowania. Strażacy i liczni mieszkańcy miasta, ruszyli do pomieszczeń nie zagrożonych pożarem, by ratować z nich wyposażenie domu kultury i biblioteki. Z holu wyniesiono dwie wielkie palmy podarowane domowi kultury przez dr Edwarda PERŁOWSKIEGO, wielce zasłużonego


Pożar wywołali robotnicy spawający metalowe sztangi...”, 6 kwietnia 1976 r.











lekarza i społecznika oraz kryształowe lustra z pałacu Malewiczów. Z kabiny chciano wyrwać dwa projektory filmowe zakotwiczone w betonowej posadce, ale zdążyłem powstrzymać tę operację. Ze studia nagrań uratowane urządzenia uzupełnił pan Wacław Cichocki przyprowadzając s pod ZOR – zapłakanego chłopaka dźwigającego „trofiejny” magnetofon. Wystraszony chłopczyna zaklinał się, że znalazł zdobycz na ulicy i miał go właśnie odnieść do domu kultury, gdy złapał go ten pan i postanowił, że pójdą razem. Jak bywa w takich zdarzeniach bałagan był nie do opanowania. Tłumy ludzi. Sterty książek, mebli, instrumentów muzycznych, wzmacniaczy, magnetofonów, głośników, aparatów projekcyjnych, wyposażenia ciemni fotograficznej i studia nagrań, radioklubu i pracowni plastycznej. Słowem całego ruchomego majątku Powiatowego Domu Kultury, skrzętnie gromadzonego przez lata. Natychmiast po pożarze, zarządzona przeze mnie inwentaryzacja wykazała, że z bogatego wyposażenia nic nie zginęło, że uszkodzono prze zalanie jedynie kilkaset książek. Wprawdzie z mieszkania, obok studia nagrań pani Lilien Frankowski, asystentki kierującego budową Zakładów Mięsnych p. Kępy, wyniesiono bezpowrotnie kilka zgrzewek piwa w puszkach i kilka koniaków ale poszkodowana nie zgłaszała pretensji uznając słusznie, że nie szkoda róż, gdy płoną lasy.

Nie muszę przekonywać, jakim uznaniem cieszył się dom kultury wśród mieszkańców Sokołowa w latach siedemdziesiątych. Wystarczy obejrzeć sobie jedną z niedawnych wystaw SOK. Toteż pożar domu kultury i spowodowana nim przerwa w pracy, wywołała w mieszkańcach i władzach miasta niebywałą chęć wspólnej pracy na rzecz przywróceniu warunków działalności tej instytucji. Michał Woźniak – Przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej i jednocześnie szef Rady Programowej Powiatowego Domu Kultury powołał niezwłocznie Społeczny Komitet Odbudowy Domu Kultury. Utworzono konto bankowe, na które jeszcze liczne w Sokołowie zakłady pracy i Rady Zakładowe Związków Zawodowych wpłacały pieniądze. Pod nadzorem prokuratora Ryszarda Wionczka i ekspertów straży pożarnej przystąpiono do odgruzowania sali widowiskowo – kinowej z resztek konstrukcji dachowe,j do której umocowanych było 2400 kolorowych reflektorków. To one przed każdą projekcją filmową dawały bajkowe refleksy światła na gipsowych płaszczyznach sufitu. Sala kinowo-teatralna wyposażona była w 420 giętych, tapicerowanych foteli. Jej ściany obłożone profilowanymi elementami gipsowymi dawały wspaniałą akustykę, chwaloną przez licznie występujących w Sokołowie artystów. Te warunki i sprawność pracowników domu kultury w organizowaniu widowni, sprawiały, że każdy liczący się w kraju zespól estradowy, każdy uznany i modny artysta chcieli grać i śpiewać dla mieszkańców naszego miasta. Niedawno pani Maria Koc – niegdyś dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury, a obecnie senator i wicemarszałek Senatu RP pisała w Internecie, zdziwiona jak to się stało, że po Katowicach i Warszawie trzeci koncert w Polsce kultowego węgierskiego zespołu Omega odbył się w Sokołowie. Posługując się tekstem Imć pana Zagłoby – Jam to uczynił.

Póki co wracam do montażu dachu i helikoptera. W ekspresowym tempie inżynierowie zaprojektowali 5 stalowych a więc ogniotrwałych wiązarów dachowych, których wykonanie zlecono siedleckiemu Mostostalowi. Tam naszym orędownikiem był Adam Klejc. Wcześniej krótko pracował w Sokołowie, bodaj w Spółdzielni Drzewnej i bywał na imprezach domu kultury. Dzięki niemu znalazł się odpowiedni deficytowy materiał i moce produkcyjne na wykonanie nietypowego zadania nie planowanego wcześniej. Młodym czytelnikom wyjaśniam, że cała gospodarka była w latach PRL-u planowa a to oznaczało, że jeśli czegoś nie było w planie, nie miało szans na realizacje. Jak sobie z tym poradził Adam Klejc, nie wiem. Wiem, że niebawem na stadionie przy ulicy Lipowej zwieziono 5 stalowych krokwi o rozpiętości ponad 12 metrów, wysokości około 3 metrów i wadze do 5 ton, skąd transportowy śmigłowiec miał je przenieść na dach domu kultury i umiejscowić precyzyjnie we wcześniej przygotowanych gniazdach. Zanim do tego doszło, trwały narady ze specjalistami, jakim sposobem, tak ciężkie konstrukcje założyć nad salą widowiskową, mieszczącą się w środku budynku. Z obliczeń długości wysięgnika i ciężaru wyszło, że taki dźwig może być tylko na budowie Petrochemii w Płocku. Najpierw jednak rozeznać, czy kierujący prestiżową inwestycją w kraju, zgodzi się wynająć taki dźwig i czy znajdziemy na to pieniądze.

Sokołowianin, pan Witek Domański, pracujący w kierownictwie budowy Petrochemii w Płocku rozwiał nasze nadzieje. Nie ma szans na wypożyczenie dźwigu z budowy, którą żywo interesuje się Premier Jaroszewicz, tym bardziej, że mają opóźnienia i gonią plan.

Szkoda waszego czasu i szynek z Zakładów Mięsnych, poszukajcie innego rozwiązania. Można np. pociąć krokwie na elementy i pospawać je ponownie, albo poszukać dźwigu u kolejarzy. W PKP są dźwigi zdolne podnieść nawet lokomotywę, ale żeby je sprowadzić, trzeba od dworca do parkingu domu kultury pobudować tory i to przez wał przeciwpowodziowy, który teraz jest ulicą Marii Curie Skłodowskiej. Kosztów takiej operacji miasto nie udźwignie, a ponadto ramię dźwigu jest za krótkie, by sięgnąć do środka sali – rozwiał wszelkie nadzieje inż. Franciszek Łomża, jeden z ekspertów budowlanych zaangażowanych w dzieło odbudowy domu kultury. Sytuacja stała się patowa. Dyskusjom i radom ekspertów nie było końca. Rozwiązania nie było. Zdecydował przypadek. Siedzieliśmy jak wiele razy w moim biurze ze Zdzisławem Laksem, Antonim Chłopkiem, Franciszkiem Łomżą i Jasiem Piekarskim przy kawie, kanapkach i nie tylko, szukając skutecznego rozwiązania problemu. Ktoś zauważył, że przyszedł czas na dziennik telewizyjny. Włączyłem telewizor, a w nim ukazał się śmigłowiec niosący ponad dachami Krakowa pomnik króla Władysława Jagiełły, by po chwili osadzić go na fundamencie przy placu Jana Matejki. – Mamy rozwiązanie – stwierdziłem z przekonaniem. Nie czekając na opinie pozostałych obserwatorów dziennika, poprosiłem Jadzię Witkowską, która zawsze była „pod ręką”, gdy działo się coś ważnego, o odszukanie telefonu do firmy, która dokonała tak spektakularnej operacji przy montażu pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie. Rano miałem namiary na dyrektora Zakładu Usług Lotniczych w Nasielsku. Zadzwoniłem i przedstawiłem nasze problemy, akcentując bezradność różnych decydentów w ich rozwiązaniu. Dyrektor pozwolił mi się wyżalić i obiecał przyjazd do Sokołowa w celu zbadania sprawy. Byliśmy uratowani. Niebawem na stadionie wylądował potężny helikopter, z którego wyjechała „operacyjna” Nyska. Montaż 5 wiązarów z ich transportem ze stadionu na dach domu kultury trwał niepełną godzinę, a koszt był nieporównanie mniejszy od innych wyliczanych wariantów. Za usługę zapłaciliśmy pieniędzmi mieszkańców Sokołowa zebranymi na koncie społecznego komitetu odbudowy domu kultury. Warto o tym pamiętać, jak i o tym, że już w 3 miesiące po pożarze w kawiarni „Niespodzianka” odbyła się projekcja filmowa dla członków Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Zbyszek”. Jak tak sobie wspominam i konfrontuję z obecną rzeczywistością, dostaję gęsiej skórki. Nie mogę pojąć, że teraz problemem jest organizacja kina letniego (kiedyś na projekcji filmu Krzyżacy na stadionie sprzedano 4670 biletów, ilu było gapowiczów – nikt nie policzył). Problemem jest organizacja Kupalnocki w Gródku, zorganizowanie wystawy przepięknych zdjęć Michała Kurca, wydanie książki na jubileusz 50-lecia Sokołowskiego Ośrodka Kultury, a nawet zwykłej dyskoteki. Czy to problem pieniędzy, czy ludzi? Kto wie, niech napisze.


 

W swoim długim i bogatym w różne wydarzenia życiu zawodowym nie spotkałem się jeszcze z taką historią Byłem urzędnikiem państwowym i samorządowym. Zgoda .Samorząd w czasach PRL –u nie miał podmiotowości, był raczej propagandową namiastką samorządności obywatelskiej legitymizującej władzę robotników i chłopów. Przy wszystkich jego brakach i ograniczeniach pamiętam,że obywatel swoje problemy mógł skutecznie rozwiązywać korzystając z procedury wniosków, skarg i zażaleń. Prawną podstawę dawał m. inn. Kodeks Postępowania Administracyjnego obligujacy urzędników do rozpatrzenia sprawy i udzielenia zainteresowanemu w określonym paragrafami terminie – odpowiedzi. Wiem jak było. Chciałem poznać jak jest teraz na styku urząd –obywatel Nie dlatego ,żeby porównywać bądż oceniać kompetencje i funkcjonowanie urzędów. Po prostu mam sprawę i chodzę z nią od roku do urzędników różnych instytucji w mieście,licząc ,że ją załatwią.Taki już jestem -niepoprawny optymista .Telefoniczne i osobiste rozmowy z miłymi urzędnikami pracującymi w komfortowych warunkach nie przełożyły się na osobisty komfort jaki dałoby mi załatwienie problemu .Ma on wymiar jednostkowy i społeczny zarazem. Dlatego postanowiłem go opisaćn.Przed półwieczem moi rodzice kupili od państwa Mrozowskich dawną fabrykę octu i musztardy przy ulicy Lipowej nad rzeczką Kościólek. Ogród i ta rzeczka a także architektura domu zdecydowały ,że Ojciec spełnił życzenie dzieci,którym ta posiadłość bardzo się spodobała chociaż za te pieniądze mógł kupić każdą kamienice na ulicu Długiej. Przed rokiem zadzwoniłem do pewnej urzędniczki , której nazwiska- po chrześcijańsku- nie podam by nie narażać jej na gniew szefa ,i prosiłem o interwencję gdy w czystej teraz rzece płynęły fekalia .Odpowiedż dostałem natychmiastową.”Ja panu takiej lokalizacji nie wybrałam „Nie długo po tym do oczka wodnego gdzie wśród trzcin i wodnych kwiatów pływają kolorowe ryby dopuściłem z rzeki trochę wody. W pól godziny wszystkie ryby padły. Poprosiłem o pomoc radnego z naszego rejonu p-. Romana Brochockiego. Sprawą się zainteresował i jak wiem szukał poparcia u innych radnych by z nimi przejść w górę rzeki i sprawdzić kto ją zatruwa. Misja nie powiodła się. Nie znalazł partnerów do podjęcia zadania. Do nowych wyborów jeszcze sporo czasu. Kto będzie pamiętał ? Urzędników i radnych wyręczyli sąsiedzi. Skrzyknęli się i brodząc rzeczką od ulicy Lipowej do mostu przy ul. Marii Curie Skłodowskiej znaleźli rurę o dużym przekroju wprowadzającą do Kościółka fekalie,mydliny,papier toaletowy podpaski i inne przedmioty domowego użytku. Wkurzeni na bezczynność i urzędników zatkali rurę i mieszkający nad Kościólkiem ludzie mogą oddychać czystym powietrzem .Jak długo ? Zobaczymy. Z pisma skierowanego d o Starosty Sokołowskiego wynika że już na zawsze,bo dyrektor sokołowskiego oddziału Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych w Warszawie stwierdził ,że”ciek wodny o nazwie Kościólek nie jest ujęty w ewidencj urzadzeń melioracji podstawowych,oraz niepodległa Rozporządzeniu Rady Ministrów z dnia 17 grudnia2002 roku. Podlega Rozporządzeniu Rady Ministrów czy nie podlega mieszkającym nad Kościłkiem to wisi,ale rodzi się pytanie Ilu jeszcze urzędników trzeba zatrudnić by proste ludzkie sprawy w ludzki sposób były załatwiane .Pocieszające jest to , że ludzie sami starają się rozwiązywać swoje problemy Jeśli jednak stanie się to powszechne to po co utrzymywać bezwolne instytucje i armie biurokratów. W przytoczonej tu sprawie dostałem pisma Burmistrza do Starosty. Starosty do Marszałka i tylko zabrakło w tej spychologii pisma Marszałka do Premiera. Pomyślcie o tym drogie koleżanki i koledzy „po fachu” zanim będzie za późno.

Wacław Kruszewski

czwartek, 5 września 2024

 

Nie dawno Tygodnik Siedlecki poprosił mnie bym opowiedział o mojej pracy w siedleckiej kulturze w latach 1976 – 1990. Opowiedziałem- bo było o czym. Czytam teraz ten wywiad i nie mogę się nadziwić, dlaczego odarto go z nazwisk ,które przytoczyłem w prawdziwym korzystnym kontekście. Te nazwiska to Mieczysław Rakowski- Premier reformator Zofia Grzebisz – Nowicka Wojewoda Siedlecka ,Wacław Janas –WICEMINISTER Kultury i Sztuki , Stanisław Lewocik  –Przwodniczacy Wojewódzkiej Rady Narodowej Leopold Grzegorek - przewodniczący Komisji Kultury WRN , Zbigniew Wiedeński –dyrektor Wydziału Finansowego Urzędu Wojewódzkiego w Siedlcach . To dzięki ich zrozumieniu ,inspiracji i konkretnej pomocy mogłem przez 17 lat aktywnie działać w Siedlcach w likwidacji wieloletnich zaniedbań i opóźnień w cywilizacyjnym i kulturowym rozwoju miast i wsi Podlasia i Wschodniego Mazowsza .Reformy gospodarcze premiera Rakowskiego ujęte w haśle„ Co nie jest zabronione – Jest dozwolone „ pozwoliły na utworzenie Zakładu Remontowo – Budowlanego Obiektów Kultury przy Wydziale Kultury i Sztuki UW. Rozwiązany został problem wykonawstwa i budowy czynami społecznymi Gminnych Ośrodków Kultury i remontów zabytkowych dworów i pałaców na siedziby placówek kultury .Przywołuję te nazwiska by im podziękować i ocalić od zapomnienia ludzi i ich pracę w czasach PRL –u . Ostatnio opisuję zdjęcia z archiwum Sokołowskiego Ośrodka Kultury zawierającego 7 000 zdjęć ze wszystkiego co się ruszało w mieście i powiecie sokołowskim od 1964 do 1976 roku Od gospodarczych wizyt Edwarda Gierka w Sterdyni i Józefa Tejchmy w Powiatowym Ośrodku Kultury po dewizowy odłów zajęcy, otwarcie szpitala powiatowego ,różne akademie i imprezy,To archiwum jest dowodem,że tylko w chorych zaślepionych nienawiścią głowach może się rodzić przekonanie ,że PRL był czarną dziurą w naszej najnowszej histori Ale przede wszystkim chciałem dziś podziękować moim koleżankom i kolegom z Wydziału Kultury i Sztuki którzy ochraniali mnie i wspierali we wszystkich ryzykownych działaniach.Dziękuję Wiesi Wadasowej,kierującej moim biurem i przepraszam za to,że tyle razy musiała tłumaczyć Szefom moją nieobecność w biurze oraz szukać mnie w rozległym województwie bym zdążył na pilną naradę u wojewody.lub w komitecie.Dziękuję pracowitym i skrupulatnym ksiegowym Teresie Drzewieckiej i Jasi Grabowskiej pilnujących bym nie popełnił więcej błędów niż popełniałem Dziękuję Eli Kieliszkowej,łączącej urodę z przebojowowścią i talentem.Wszystkim moim współpracownikom dziękuję i dzielę się z nimi swoim sukcesem,wreszcie dostrzeżonym,bo wspólnie osiągnietym.Byliśmy,jesteśmy i będziemy jedną drużyną co potwierdzają spotkania animatorów kultury w Domu Pracy Twórczej „Reymontółwka „w Chlewiskach .Nie znam środowiska zawodowego ’które jak my ludzie kultury byliby tak zintegrowani .wzajemnie życzliwi i wspierający się. Gdyby tak było w innych grupach zawodowych,wśród nowych i starych pracowników różnych instytucji nasze życie byłoby o wiele przyjemniejsze. Nie umiem wymazacć z pamięci żalu jaki miał śp. Zygmunt Błachnio do swojego następcy Prezesa Spółdzielni Mleczarskiej w Sokołowie,który nie zaprosił go na jubileusz tej zasłużonej dla miasta i rolników instytucji. Szkoda.,bo może skorzystałby z wiedzy i doświadczenia swojego kolegi i nie doprowadził firmy do upadku.

Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o powodach mojego odwołania. Czytam artykuły z gazet, protokoły różnych nasyłanych komisji analizuję je i dochodzę do wniosku ,że w mechanizmach niszczenia ludzi aktywnych nic się nie zmieniło..Wystarczy narazić się jakiemuś bonzie. O n uruchomi pismaków. Wyślę komisje z zadaniem znalezienia jakiś .uchybień i jesteś ugotowany. Nikt nie zada sobie trudu obiektywnej oceny twojej pracy,nikt Ci nie pomoże i nikt Cię nie wysłucha W moim przypadku, bolszewicy z „Solidarności pracowników kultury z „ bolszewikam” z ” białego domu” porozumieli się , Pierwsi chcieli mieć dostęp do dużych pieniędzy które pozyskiwałem dla kultury siedleckiej i dysponować tymi pieniędzmi ,bez stosownej wiedzy,pozostawiając mnie odpowiedzialność za nie swoje decyzje. Tym drugim wydawało się,że jak poświęcą popularnego i nagradzanego dyrektora oddalą od siebie wyroki rewolucji ustrojowej i zachowają swoje wpływy i przywileje. Myślę,że pora o tym rozrachunku z przeszłością pisać co też planuję skoro spotykają mnie tak miłe gesty jak’ Złoty Jacek”wręczony z a byłe zasługi dla Siedlec i województwa siedleckiego. Piszę teraz do lokalnych gazet felietony pod tytułem „TAK BYŁO” w których w lekkiej satyrycznej formie ukazuje absurdy pracy i życia w Polsce Ludowej. Czasami mi zamieszczają ale obwąchują z każdej strony by nie narazić się ukrytym wydawcom. Zapomnieli o przykazaniu Wielkiego Polaka że” prawda Was wyzwoli”Tak więc mam już pokaźny zbiorek takich felietoników i teraz odkładam z emerytury na ich wydanie. Marzy mi się też poważniejsza książka opisująca dziesięciolecie kultury siedleckiej z lat 1976-1986.Tu potrzebne jest jednak większe zaangażowanie byłych pracowników instytucji i placówek kultury byłego województwa siedleckiego..Będę o to prosił moje koleżanki i moich kolegów i wierzę, że mi nie odmówią. Tymi książkami podziękuję kapitule Złotego Jacka kierowanej przez profesora Piotra Matusaka za tę sympatyczną nagrodę .

Wacław Kruszewski



poniedziałek, 2 września 2024

Gloria Artis

 

magdafoto.kontakt

Załączniki18 sie 2024, 19:41
do mnie
https://www.gov.pl/web/kultura/lista-laureatow-medalu-zasluzony-kulturze---gloria-artis

Wacławie, pod tym linkiem lista laureatów. Przyjmij nasze czyli wszystkich Stasiuków  wieeeelkie gratulacje! Nie rozumiem jak to się stało, że taka rzecz przeszła bez echa!!!


Bo to wynika z naszych obyczajów i mentalności.Jak zyskasz uznanie i nagrodę za swoją pracę-zazdroszczą  ci. co jej niedostali a ich zdaniem powinni dostać. Sukces zawsze ma wielu ojców,tylko porażka jest sierotą  Zmienia się też postrzeganie sukcesów i porażek. W moim przypadku z upływem lat coraz więcej nagród i słów uznania za pracę w ustroju  w którym przyszło mi żyć. Ja i moje pokolenie tego czasu nie zmarnowaliśmy. i dlatego upominamy się i będziemy upominać o obiektywną ocenę  wyników  naszej pracy ,o ich wzbogacanie  a nie likwidacje.,o prawdę !

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...