Spotkanie po latach z gen. Zdzisławem Rozbickim
Generał Zdzisław Rozbicki napisał: „Sokołów Podlaski to miasto mojego dzieciństwa i
młodości. Przyjechałem tu na zaproszenie pana Wacława Kruszewskiego, niestrudzonego
animatora kultury, wielce rozmiłowanego w przeszłości Podlasia. Spotkanie zaplanowano
jako wieczór autorski na 23 września 2011 roku, w nowocześnie i gustownie urządzonej
„Kafejce u Radka” mieszczącej się w Sokołowskim Ośrodku Kultury. W Sokołowie zaliczono
moją skromną osobę do grona tych rodaków, którzy coś osiągnęli w swoim życiu. Ja sam
także czuję się człowiekiem spełnionym w mojej Ojczyźnie. Byłem rad, że moi znajomi i
mieszkańcy miasta zauważyli także książki i publicystykę historyczno-polityczną, którą
uprawiam od ponad pięćdziesięciu lat.
Wyjechałem z Sokołowa, podobnie jak inni koledzy i znajomi, w 1951 roku. Będąc
żołnierzem zawodowym, w ciągu czterdziestu lat mojej służby zaliczyłem kilka garnizonów:
Leszno, Żary, Wrocław i Warszawę. Po wielu latach nieobecności w Sokołowie, przyjechałem
tu ponownie z moim bratankiem Dariuszem, zabiegającym o integrowanie i podtrzymywanie
więzi naszego dość licznego rodu. Mimo, że biologia nieubłaganie czyni swoje, na nasze
szczęście młodzi, z pokolenia naszych wnuków, też nie próżnują i mają liczne potomstwo.
Przyjechałem do Sokołowa parę godzin wcześniej przed rozpoczęciem spotkania w SOK, aby
odwiedzić rodzinę i zapalić znicze na grobach moich rodziców, czterech braci oraz innych
bliskich osób. Przewidzieliśmy też z Darkiem czas na wspólne zwiedzenie miasta. Chodząc
ponownie, po tylu latach jego ulicami, byłem pod dużym wrażeniem zaszłych tu zmian,
współczesnego wyglądu Sokołowa i jego rozbudowy. Byłem wprost zauroczony nowymi
ulicami miasta i zielenią.
Wiele się zmieniło, więc niektórych miejsc znanych mi z dziecinnych igraszek i zabaw, nie
poznawałem. Po dawnym przedwojennym pejzażu niewiele zostało. Na przykład nie ma już
polnej drogi, którą prowadzałem krowę na pastwisko należące do naszego gospodarstwa. Są
tam teraz liczne nowe, zadbane domy, szpital powiatowy i inne budynki. W latach mojej
młodości ulicami Lipową, Krzywą, Wolności, Kosowską i innymi, na co dzień paradowały
dostojnie krowy i jeździły konne furmanki. Tak było rano i wieczorem, a w dzień dzieci
mogły swobodnie biegać po ulicach. Teraz z tego obrazu tkwiącego w mojej pamięci nic się
nie ostało, ruch jest duży i wyasfaltowanymi ulicami jeżdżą liczne nowoczesne samochody.
Sokołów był miastem rolniczo-rzemieślniczym, więc przed laty miasto gęsto otaczały małe
gospodarstwa rolne, w tym to należące do moich rodziców. Gdy tu mieszkałem, tylko
nieliczne domy były murowane i dominowała zabudowa domków drewnianych, krytych
gontem lub papą. Te nasze domy i mieszkania pozbawione były urządzeń sanitarnych, były
biedne i obskurne. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu ulic Lipowej i Krzywej. Tam, pod
numerem 30, mieszkałem do 1951 roku w chacie, której okna dotykały niemal ziemi.
Mieszkał w niej i żył do 1936 roku mój dziadek Aleksander Anusiewicz, a potem moi rodzice
i ja. Przyglądałem się temu miejscu ze wzruszeniem i doprawdy trudno było mi rozpoznać
okolicę, w której się żyło i mieszkało w czasach mojej młodości. To moje zadumanie
zauważył Darek, pytając: „Co, wujek, przypominasz sobie, jak tu mieszkałeś? Nic tu nie
widzę z dawnych lat”, odpowiedziałem mu na to. Teraz, na tym miejscu powstało piękne,
nowoczesne budownictwo z wygodami jak we Wrocławiu.
Jadąc dalej, odwiedziłem centrum miasta i rynek, ale nie ten, który pamiętam z przeszłości.
Wszystko teraz tu nowe, a szczególnie zabudowa handlowa. Tylko pomnik powstańca z 1864
roku, ks. Brzóski, symbolizujący przeszłość miasta pozostał na swoim miejscu. Wszystkie
okalające rynek ulice zostały przez naturalny proces rozwoju cywilizacyjnego odmienione, i
właściwie teraz to już są zupełnie inne miejsca. Po dawnym planie miasta właściwie
pozostały tylko nazwy. Pojechaliśmy również na peryferie Sokołowa, poprosiłem wtedy
Darka, by nieco zwolnił, bo chciałem zobaczyć zapamiętane z przeszłości gospodarstwa
państwa Łukasiewiczów, Wójcików, Ławeckich, Germanowskich, domostwa Leoniaków,
dwóch braci Kamińskich i innych. Ale i one nie obroniły się przed rozwojem miasta. Teraz po
prostu nie ma tu już tych zabudowań.
Przyjeżdżając do Sokołowa po latach, zobaczyłem inne miasto; nie to, które zapamiętałem z
lat pięćdziesiątych. To tylko dobrze świadczy o sokołowiakach, którzy przyszli po nas, o
nowych pokoleniach ludzi światłych, wykształconych, którzy potrafili odczytać znaki
nadchodzącej, nowej dla siebie rzeczywistości i dobrze wykorzystali szansę, jaką im dano.
Pomyślałem, że nie tylko Warszawa, Wrocław, Łódź, Poznań i inne duże miasta zbliżają się
do Europy, lecz nowocześnieją niegdyś zaniedbane regiony mojego kraju, także te, które
zaliczano do tzw. ściany wschodniej. Cieszę się z tego postępu ogromnie i jestem dumny z
mojego rodzinnego miasta Sokołowa Podlaskiego.
A jego mieszkańcy, dawni i obecni? Tak, dużo byłoby do powiedzenia i na ten temat, ale
może teraz tylko słów kilka. Wielu mieszkańców Sokołowa Podlaskiego, dawnych i
obecnych, odniosło znaczące sukcesy życiowe. Może będę nieskromny, ale powiem, że ja też
się do nich zaliczam. Zarówno w PRL, jak i później, już w III RP, wielu mieszkańców
Sokołowa ukończyło studia, zdobyło tytuły naukowe, a teraz niejednokrotnie zajmują liczące
się stanowiska państwowe i społeczne. Mówiono również o nich podczas spotkania,
przywołując ich liczne grono. Są wśród nich takie autorytety, jak mój sąsiad z ulicy Krzywej
pan Izdebski; profesor i chemik znany w Warszawie i pan Stanisław Dąbrowski, I Prezes
Sądu Najwyższego i poseł na Sejm. We Wrocławiu, gdzie mieszkam od wielu lat, również
znalazła się spora liczba sokołowiaków: Maria Berecka; chemik i znana dobrze działaczka
społeczna, czy przedwcześnie zmarła prawnik Mirosława Chmielewska. Wśród mieszkańców
Wrocławia jest również rodzina płk. Aleksandra Anusiewicza, syna rolnika z ulicy Chopina,
rodzina Jadwigi Głogowskiej z ulicy Lipowej oraz jej wykształcone córki i wnuki. Mieszka
we Wrocławiu doprawdy liczne grono tych, których życiorysy miały swój początek w
Sokołowie Podlaskim. Sokołowiaków można spotkać także w wielu innych miastach Polski
oraz poza jej granicami; we Francji, Anglii, USA i wielu innych państwach całego świata.
Szczególnie dużo sokołowskiej młodzieży ukończyło warszawskie uczelnie i tam, w stolicy
pozostało. Wyjeżdżali, by się kształcić, bo mieli ambicje kimś być; tak właśnie: być.
A teraz wracam do mojego spotkania autorskiego z mieszkańcami Sokołowa. Gdy miłe panie
podają napoje gościom siedzącym przy stolikach, rozglądam się po sali. Przyglądam się
poszczególnym osobom, wyszukuję wzrokiem tych, z którymi chodziłem do szkoły, kopałem
piłkę na miejskim stadionie lub bawiłem się drewnianymi karabinami w wojsko, w ruinach
spalonych w czasie wojny domów. Pytam pana Wacława o niektóre nazwiska: „Niestety,
odeszli na drugi brzeg, odpowiada. Może teraz patrzą na nas z góry”. Oby to była prawda.
Pan Wacław mile mnie powitał, moje wzruszenie chyba było widoczne. Na sali byli
przedstawiciele wszystkich pokoleń, a najmłodszy chyba wśród nich to czternastolatek.
Większość to ludzie starsi, ale są i nauczyciel historii, oraz byli burmistrzowie miasta. Muszę
też powiedzieć, że miałem kłopoty z rozpoznaniem niektórych osób, jak na przykład Janusza
Czarnockiego, pana Mariana Pietrzaka czy innych. Kilka osób pomógł mi rozpoznać Janusz
Czarnocki, syn powszechnie znanego i wielce szanowanego mieszkańca Sokołowa. W pewnej
chwili pomyślałem sobie, że do dziś jestem w stanie wymienić nazwiska kilkudziesięciu, a
może i więcej mieszkańców poszczególnych ulic, ale trudniej z ich rozpoznaniem. Pytałem
również o mojego serdecznego kolegę i przyjaciela Janka Aniołka, który był moim zastępcą,
kiedy wybrano mnie na przewodniczącego samorządu szkolnego. Ostatni raz widziałem go
zimą 1985 roku na pogrzebie mojego brata Stanisława. Niestety okazało się, że on też już nie
żyje.
Poproszono mnie na początek, bym coś powiedział o sobie i o mojej drodze życiowej po
wyjeździe z Sokołowa. Z natury nie lubię mówić o sobie, wolę wątki autobiograficzne
wprowadzać do moich wspomnień pisanych o innych. Wzruszenie także dało znać o sobie. Ta
oprawa spotkania, pięknie wykonane zaproszenia na wieczór autorski przy świecach,
obszerna informacja pana Wacława Kruszewskiego zamieszczona w „Życiu Siedleckim” pt.
„O generale i książkach...” poruszyły moje emocje.
Potem, po krótkim wystąpieniu rozpoczęła się ożywiona rozmowa, miejscami
kontrowersyjna. Pojawiły się nie tylko pytania do mnie, lecz i całe wypowiedzi gości na sali,
a szczególnie panów: Waldemara Iwaniuka, Jacka Odziemczyka i Marka Olędzkiego. Pytano
i mówiono o różnych barwach naszej polskiej przeszłości, także tej sokołowskiej. Bo tu
również działało zbrojne podziemie niepodległościowe, ale i bandy rabunkowe dokonujące
napadów nie tylko na mienie państwowe, ale i na kupców. W czasie wojny rozegrał się
dramat getta i przeprowadzano egzekucje zakładników. Wyrażono opinie, że ta polska
przeszłość, w tym sokołowska, miała różne zabarwienie polityczne. Polak strzelał do Polaka,
były ofiary takie jak robotnicy z Chodakowa. Nie wiem, ilu zginęło tych, którzy walczyli z
nową władzą ustanowioną po wojnie, z szeregów żołnierzy z AK czy członków innych
formacji zbrojnych. Widziałem za to w 1947 roku na rynku sokołowskim pogrzeb
siedemnastu młodych ludzi z MO i UB. Wdziałem ich trumny. Ci młodzi chłopcy byli
komunistami? Nie, nie byli. Po prostu to nie był świadomy wybór, lecz wynik zawirowań
procesu historyczno-politycznego. Stanęli oni w obronie ówczesnej władzy zapowiadającej
chłopom ziemię, robotnikom fabryki i pracę w nich, a młodzieży powszechny dostęp do
szkół. Mówiono o tym, odnosząc się do treści moich wspomnień i publicystyki. Myślę, że
dobrze jest, gdy przypominamy o ofiarach wszystkich formacji zbrojnych, a nie tylko o
ofiarach podziemia niepodległościowego. Bo co jest warta wiedza historyczna poddana
obróbce dydaktycznej i politycznej? Niewiele, to tylko deformuje i fałszuje naszą historię.
Na spotkaniu pojawiło się też trochę wspomnień o ludziach, których już nie ma wśród nas, i
mówiono o sokołowiakach będących dziś nawet patronami ulic w mieście. Miło było słyszeć
słowa o nieżyjącym już, zasłużonym pedagogu; panu Stanisławie Lesiaku, który był moim
nauczycielem chemii. Pan Stanisław Lesiak był przede wszystkim wychowawcą młodzieży,
która w wyniku okupacji niemieckiej miała duże zaległości w nauce, nawet w zakresie szkoły
podstawowej. Kiedy w 1949 roku zwróciłem się do niego z prośbą o przyjęcie do Zasadniczej
Szkoły Metalowej, powiedział mi (a byli wtedy ze mną i inni koledzy, którzy nie ukończyli
siedmiu klas), że utworzy klasę wstępną, zaznaczając jednocześnie, iż będzie to rok bardzo
intensywnej nauki, byśmy mieli szansę uzyskać promocję do klasy pierwszej. Pan profesor
Stanisław Lesiak poświęcał wszystkim uczniom bardzo dużo osobistego czasu, zachęcając
nas do nauki. To właśnie on umożliwił nam start do dalszego kształcenia i sięgania nawet po
stopnie naukowe. I w tym miejscu trochę autoreklamy: napisałem już wspomnienia o panu
profesorze Lesiaku, które chcę wydrukować i przesłać do pana Wacława Kruszewskiego, aby
je wręczył przy okazji kolejnych spotkań sokołowiakom, a zwłaszcza byłym uczniom tego
wspaniałego wychowawcy kilku pokoleń, w tym pokolenia moich rówieśników. I tak, to
ważne dla mnie spotkanie po latach z moim miastem i jego mieszkańcami, zakończyło się w
miłej atmosferze zapowiedzią pana Wacława Kruszewskiego, że podobne wydarzenia będą
organizowane w każdym miesiącu. A może, Panie Wacławie Kruszewski, dałoby się kiedyś
skrzyknąć na kolejne spotkanie przedstawicieli wszystkich sokołowskich pokoleń, tych z
czasów PRL i tych, którzy osiągnęli sukces już w III RP?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz