sobota, 30 grudnia 2023

Sokołowskie ulice; garść życzliwych uwag Znajomego o moim pomyśle na kolejną książkę

Sokołowskie ulice, garść życzliwych uwag Znajomego o moim pomyśle na kolejną książkę

Cieszę się z perspektywy publikacji tak atrakcyjnego materiału. Pomysł na druk w odcinkach poświęconych wybranym ulicom bardzo dobry. Każda stanowi literacko odrębny temat, a koncentracja treści jest tak duża, że przy kolejnych ulicach czytanych ciurkiem głowa już puchnie od faktów. Co barwniejsze historycznie i czasem kontrowersyjne ulice pozwoliłem sobie opatrzyć własnymi komentarzami w załączniku. W większości wypadków nie powinny mieć wpływu na dotychczasowy kształt utworu, a dzielę się refleksjami niejako z potrzeby serca. Jeszcze raz podkreślam walor literacki tekstu. Nie jest suchy, czysto faktograficzny, ale nacechowany osobistym stosunkiem i podkładem emocjonalnym, nierzadko związanym z konkretnymi wspomnieniami o miejscach i ludziach. Gratuluję odwagi pisania prawdy, niekoniecznie koniunkturalnej. Rzecz wydrukowana daje szansę ocalenia treści, często mających planowo pójść w zapomnienie. Na zakończenie ważna uwaga. W swoim czasie wypowiedziałem opinię o luźno planowanym wówczas nowym wydaniu „Przewodnika do oznaczania zbiorowisk roślinnych Polski”. Profesor Władysław Matuszkiewicz, będący już w podeszłym wieku, wahał się z decyzją, bo wymagała dość ciężkiej pracy przy koniecznych aktualizacjach. Stwierdziłem, że trudno wywierać presję na profesorze; tylko czy ktoś inny jest zdolny merytorycznie podjąć takie dzieło? Po analizie okazało się, że praktycznie nie, bo jedynym poważnym kandydatem byłby równie stary prof. Faliński, ale już wiadomo, że się nie podejmie, bo panowie naturalnie świetnie się znali. Obawiam się, że tekstu o sokołowskich ulicach, też nikt inny nie zdołałby w podobny sposób napisać. Dzieło Matuszkiewicza wydane w 2007 r. stanowi ciągle niezastąpioną podstawę wiedzy o temacie dla zawodowców i amatorów. Profesor niestety już umarł, prof. Faliński też. Kto zrobi następną podobną książkę, nie wiadomo!

Incognito; fragment z mojej korespondencji 

 

piątek, 29 grudnia 2023

Ulica Praweckiego

 

Ulica Praweckiego


 Ja z moim Ojcem, zdjęcie wykonał kpt. Prawecki

Na osiedlu Eskulap jest wiele ulic noszących imiona naszych lokalnych bohaterów z czasów okupacji: majora Franciszka Świtalskiego ps. „Socha” – komendanta obwodu sokołowskiego Armii Krajowej, kapitana Władysława Praweckiego – pierwszego organizatora Związku Walki Zbrojnej w Sokołowie. Już w październiku 1939 roku do Sokołowa na spotkanie z Praweckim przyjechał emisariusz komendy głównej Służby Zwycięstwa Polski z zadaniem organizacji podziemnych struktur wojskowych w mieście i powiecie sokołowskim. Do pracy w konspiracji kapitana Praweckiego (odznaczonego krzyżem walecznych za walki z bolszewikami w 1920 roku), nie trzeba było długo przekonywać. Prawecki do współpracy wciągnął cieszących się zaufaniem i znanych z patriotycznych postaw mieszkańców miasta prof. Włodzimierza Woysława, nauczycielkę Marię Wolańską, małżeństwo lekarzy państwa Perłowskich, księdza salezjanina Czesława Madeja a nawet pracownika magistratu Andrzeja Prokopczuka.

Opowiadał mi Marian Jakubik, twórca Muzeum Zbrojowni w Liwie, że wiosną roku 1941, tuż przed napadem Niemców na Związek Radziecki do spacerujących ulicą Siedlecką Praweckiego i Wojsława podszedł niemiecki oficer z organizowanej właśnie w Sokołowie placówki Abwery (wywiadu wojskowego) i rozpoznał ich z czasów wspólnej służby wojskowej w oficerskiej szkole piechoty w Austrii w roku 1916. Radość ze spotkania oficerów 15 pułku piechoty armii cesarskiej Habsburgów była wielka. Tak wielka, że trzeba ją było potwierdzić najpierw w restauracji, a następnie w domu Praweckiego. Niemiecki oficer nie mógł jednak dotrzymać tempa toastów wznoszonych przez gościnnych polskich oficerów i szybko zmorzył go pijacki sen. Dokumenty zawierające zebrane przez Abwerę informacje o umocnieniach rosyjskich nad Bugiem i planach ich obejścia przez jednostki Wermachtu wpadły w ten oto sposób w ręce oficerów wywiadu Armii Krajowej. Nie wiadomo w jaki sposób polskie podziemie wykorzystało zdobyte tajne informacje, ale wiadomo, że od tej pory kpt. Prawecki ps. „Wilk” znalazł się pod czujną opieką Ernsta Gramssa i Gestapo. 17 lutego 1943 roku na rozkaz niemieckiego starosty, kpt. Prawecki został wyprowadzony z domu, w którym mieszkał i na schodach tego budynku zastrzelony. Stało się to prawdopodobnie w wyniku zdrady, jakiej dopuściła się jedna z sokołowianek. Niedługo później i ona zginęła z wyroku konspiracyjnego sądu, ale to już inna historia. Być może opiszę kiedyś ją, gdy znajdę dokumenty wyjaśniające te zdarzenia. Po Władysławie Praweckim sokołowianie mają ulicę, ja zaś mam zdjęcie zrobione przez niego. Na zdjęciu jestem ja z moim Ojcem, na krótko jego tragiczną śmiercią w 1943 roku.

Wacław Kruszewski

Szokujące zarobki funkcjonariuszy PiS w TVP - Dariusz Ćwiklak, Tomasz Se...

czwartek, 28 grudnia 2023

Album Rodzinny. Spotkania w Bibliotece Miejskiej im. Gałczyńskiego

 

Album Rodzinny. Spotkania w Bibliotece Miejskiej im. Gałczyńskiego




Zdjęcia z odsłonięcia pomnika w Paulinowie poświęconego Henrykowi Oleksiakowi „Wichurze”. Z archiwum Wacława Kruszewskiego

Zaprosili mnie pani Maria Koc - dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury i pan Stanisław Oleksiak - Prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej na spotkanie z cyklu „Album Rodzinny Sokołowa Podlaskiego”. Te spotkania to w mojej ocenie jedna z najlepszych form edukacyjnych i integracyjnych imprez Sokołowskiego Ośrodka Kultury. Wcześniej gościliśmy w Sokołowie wnuka Księcia Michała Ogińskiego - pana Ivo Załuskiego i  profesora Wojciecha Pędicha - syna znanego fotografa, społecznika i burmistrza Sokołowa. Na tych spotkaniach nie byłem osobiście, ale słyszałem, że była możliwość zadawania pytań, co nie tylko wzbogaciło ich wartość edukacyjną, ale i zmobilizowało słuchaczy do aktywności. Szedłem więc na kolejne spotkanie z kilkoma pytaniami, na które nie znalazłem odpowiedzi mimo, że w tematyce AK-owskiej jestem zorientowany, o czym świadczą moje felietony zamieszczane w lokalnych gazetach. Wiedzę o Armii Krajowej wyniosłem z opowieści dziadka Pawła z Bachorzy i radia marki Pionier słuchanego konspiracyjnie u Bolka Bałkowca w jego domu przy moście na ulicy Siedleckiej. Przy tym nasze konspiracyjne metody słuchania audycji Radia Wolna Europa nie wynikały z obawy o ewentualne represje węszącej bezpieki, ale z możliwości narażenia się na gniew instytucji dla nas srogiej, to jest mamy Bolka pilnującej, byśmy odrabiali lekcje a nie słuchali wrogich rozgłośni. Mając więc wybór: poznanie zakazanych i przemilczanych w szkole tematów lub łamanie sobie głowy sinusami i kosinusami wybieraliśmy audycje Jana Nowaka Jeziorańskiego czego ani Bolek ani ja nie żałujemy do dziś. W późniejszym okresie tę wiedzę wzbogacałem czytając Wrocławski Tygodnik Katolicki, który tematyce podziemnego państwa polskiego i Armii Krajowej poświęcał całe strony. Czytał ten tygodnik nawet I sekretarz KP PZPR Kazimierz Witt, ale bał się go kupować osobiście w istniejącym do dziś kiosku „Ruchu” przy skwerze Adama Mickiewicza i prosił mnie bym dostarczał mu gazetę owiniętą w Trybunę Ludu. Były to czasy mojego kierowania Powiatowym Domem Kultury. Znając zainteresowania sekretarza tematyką AK - owską postanowiłem przerwać panujące wokół tego tematu tabu i zorganizować pierwsze w Sokołowie publiczne spotkanie z żyjącymi żołnierzami AK z naszego regionu. Okazją do tego stało się wydanie książki pt. „Droga przez las” Witolda Retki. Zdobyłem kilka egzemplarzy i dałem uczestnikom opisanych tam wydarzeń by poznali jak ich walkę z okupantem opisał autor tej pierwszej książki o partyzantach AK z oddziału „Wichury” Oleksiaka wydanej przez wydawnictwo „Iskry” w 1964 roku. Po kilku dniach odebrałem kilkanaście niepochlebnych opinii o samym autorze i jego książce. Mając zapewnienie, że na spotkaniu z autorem powiedzą jak było naprawdę z wysadzeniem magazynów paliwa na stadionie w Sokołowie, odbiciem więźniów czy spaleniem akt niemieckiego urzędu pracy przy ulicy Wolności, zaprosiłem Witolda Retkę do Sokołowa na spotkanie autorskie w ramach obchodów Dni Oświaty, Książki i Prasy. Żeby nadać temu spotkaniu godną rangę uprosiłem profesora Antoniego Piotrkowskiego by zechciał je poprowadzić w kawiarni „Niespodzianka” - jedynym wtedy wyposażonym w meble lokalu ciągle budującego się Powiatowego Domu Kultury. Na zapowiedziane plakatami i przez radiowęzeł spotkanie przyszły tłumy, ale mimo apelów profesora i moich nikt z zebranych nie zadał ani jednego pytania. Nikt nie sprostował nieprawdziwych opisów i pod tym względem była to moja porażka. Przepraszałem autora jak umiałem, tym bardziej, że wcześniej zapewniałem go o ciekawych informacjach, jakie uzyska z ust żyjących bohaterów swojej książki, a mogłoby się to przyczynić do poprawienia treści w kolejnym wydaniu książki. Witold Retka był tym szczerze zainteresowany, dlatego przyjął zaproszenie właśnie do Sokołowa, chociaż miał liczne propozycje z warszawskich domów kultury i świetlic robotniczych. Tak w maju 1964 roku poznałem pana Stanisława Oleksiaka, żonę jego brata Henryka, panią Zofię Zalewską - Oleksiak i ich syna. Zainteresowanych losami „Wichury” odsyłam do ciekawej książki - pamiętnika, jaki zdążyła napisać pani Zofia pod takim właśnie tytułem. Książka jest w naszej bibliotece, a chociaż podniszczona licznym wypożyczeniami, to paniom bibliotekarkom ujmy nie przynosi, bo świadczy o zainteresowaniu czytelników i popularnością tej książki wśród Sokołowian. Wracajmy jednak do tego majowego spotkania żołnierzy AK z pisarzem w 1964 roku. Kiedy już w biurze po spotkaniu wypłacałem autorowi honorarium zadzwonił telefon. Pełen obaw podniosłem słuchawkę, ale w niej odezwał się znajomy głos pana Jasia Adamczyka z propozycją bym przyjechał do hotelu pani Ireny Kucewiczowej i wziął ze sobą pisarza, aby tu w lokalu, gdzie nie ma ubeków posłuchał ich relacji. Na moją uwagę, że mogli przecież swobodnie wypowiedzieć się w kawiarni pan Jasio zarzucił mi, że zaprosiłem tam na spotkanie ubeków i chciałem, by przy nich mówili o sprawach, za które wielu z nich przesiedziało po parę lat w więzieniach. Pisarz nie wyraził zgody i wyjechał do Warszawy uznając, że zrobił już swoje, i za co otrzymał przecież należne honorarium. Spakowałem więc magnetofon marki Tonette i sam pojechałem Warszawą na ulicę Franciszka Wilczyńskiego, gdzie w drewnianym, piętrowym budynku mieścił się hotel pani Kucewiczowej - miejsce spotkań sokołowskich żołnierzy Wichury Oleksiaka. Nagrałem ich swobodne i barwne opowieści, które opisane, wzbogaciły archiwum Studia Nagrań Powiatowego Domu Kultury. Niestety moi następcy mieli inny stosunek do naszej najnowszej historii i ślad po tych nagraniach zaginął. Na szczęście, kierujące dzisiaj instytucjami kultury w mieście panie Maria Koc i Hanna Lecyk dbają by wszystko, co w historii Sokołowa jest ważne, zostało zachowane. „Album Rodzinny Sokołowa” - cykliczne spotkania ze znanymi i zasłużonymi dla naszego miasta ludźmi, organizowane przez Sokołowski Ośrodek Kultury czy prowadzona przez bibliotekę Pracownia Dokumentacji Dziejów Miasta i portal internetowy gromadzący i prezentujący archiwalne zdjęcia Sokołowa i jego mieszkańców zasługują na powszechne uznanie. Na koniec jednak mała łyżeczka dziegciu do beczki miodu, jaką uczciliśmy pobyt w Sokołowie Przewodniczącego Zarządu Głównego ŚZŻ AK Stanisława Oleksiaka - niestrudzonego strażnika pamięci AK - owskiej, jak zasłużenie nazwałem Go w jednym z moich felietonów. Dlaczego organizatorzy tego spotkania nie dali możliwości zadawania pytań bądź wypowiedzi licznie przybyłym słuchaczom? Czyżby ubecja w Sokołowie była wiecznie żywa?

Wacław Kruszewski

 

Ulica Piłsudskiego

Spełniając życzenia licznych internautów wybrałem opisy kilku sokołowskich ulic i publikuję je na blogu. Będę wdzięczny za Wasze opinie i uwagi zanim zapowiadana książka przekazana zostanie do druku

Ulica Józefa Piłsudskiego

Od ronda ulicy Wolności na południe, aż do ulicy Bartoszowej biegnie ulica nazwana imieniem jednego z największych Polaków-marszałka Józefa Piłsudskiego. Twórcy i komendantowi Legionów zawdzięczamy odzyskanie wolności po 123 latach niewoli. Wiedzą o tym wszyscy, nie będę więc opisywał Jego bogatego życia i walki o niepodległość Polski w 1918 roku i o jej zachowanie w 1920. Na szczęście mamy dostęp do bogatych zasobów piśmienniczych traktujących o bohaterze naszej pryncypialnej ulicy. Dlaczego pryncypialnej? Ano dlatego, że tą ulicą miał być skierowany ruch drogowy korkujący centrum miasta i to jeszcze, że przy tej pięknej ulicy zlokalizowane są ważne dla mieszkańców instytucje takie jak Zakład Ubezpieczeń Społecznych, Szpital Powiatowy nazwany imieniem dr Zbigniewa Koprowskiego, który go budował, a później kierował nim, a także placówki handlowe duże i małe: Gama, Topaz, czy sklep z zawsze dobrymi wyrobami mięsnymi z Jabłonny Lackiej. Na końcu ulicy, przy skrzyżowaniu z ulicą Bartoszową znajduje się miejsce, do którego wcześniej czy później trafimy; cmentarz miejski.

O lokalizację szpitala w Sokołowie zwycięską batalię przeprowadził dyr. Koprowski z władzami Węgrowa, które zabiegały o lokalizację tej inwestycji u siebie. Szpital budowano podobnie jak dom kultury jakieś 12-14 lat, na tyle długo by w sąsiedztwie powstało osiedle domków jednorodzinnych o wdzięcznej nazwie „Złodziejowo”. Takie wówczas były realia. 


Ulica Piłsudskiego nocą


Wracajmy jednak do bohatera naszej ulicy znanego nie tylko w Polsce, ale jak się przekonałem także wśród białoruskich kołchoźników. W 1979 roku prowadziłem badania nad organizacją, finansowaniem i działalnością wiejskich domów kultury w Związku Radzieckim. Minister Kultury Aleksandra Furcewa zgodziła się bym pojechał na Białoruś i Ukrainę i odwiedził republiki bliższe mi kulturowo. Wybór padł na dom kultury „Czerwony Październik” znany z dobrej działalności i hojnie finansowany przez bogaty kołchoz. Po zwiedzeniu placówki i rozmowach z pracownikami zostałem zaproszony przez gościnnych gospodarzy na przyjęcie przygotowane na scenie sali widowiskowej. Jak to było w zwyczaju toast gonił toast, a w pewnym momencie do mego ucha nachylił się sąsiad-weteran, obwieszony medalami dwóch ostatnich wojen i uważnie patrząc na przewodniczącego kołchozu zapytał szeptem: „Pan, skażycie mienia, marszał Piłsudskij, żyw jeszczo, ili niet? Niet”, odpowiedziałem: „Pomierł 1935 goda”. „Żałko”, westchnął sędziwy weteran. „Oczeń żałko” potwierdziłem i już szykowałem się do wygłoszenia kolejnego toastu. Nagle kurtyna poszła w górę, a ja stojąc kieliszkiem w ręku zobaczyłem wypełnioną do ostatniego miejsca widownię. Zdrętwiałem. Przed kompromitacją uratował mnie przewodniczący kołchozu, radząc bym powiedział coś po polsku, bo pracownicy znają ten język i ciekawi są co też predsiedatiel bratniej Polszy ma im do powiedzenia. Opanowałem stres, odstawiłem stakańczyk i pogratulowałem wszystkim wielkiej troski o zachowanie tradycji w pieśniach tańcach i strojach białoruskich. Coś tam jeszcze plotłem o przyjaźni i braterstwie, ale nie byłem ze swojego występu zadowolony, chociaż dostałem duże brawa. Później przewodniczący zapytany o ten oryginalny zwyczaj bankietowania przy otwartej kurtynie podkreślił z dumą, że w jego kołchozie nawet przyjęcia organizowane za państwowe pieniądze otwarte są dla wszystkich. Tyle tylko, że władze jedzą i piją, a pracownicy mogą na to patrzeć i bić brawo. Naszych oficjeli, biesiadujących za państwowe pieniądze nie stać na taką otwartość.

Wacław Kruszewski

Ulica Wilczyńskiego

 


Pomnik ku czci ks. Brzóski, Sokołów lata 50-te XX w. Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego


Ulica Wilczyńskiego

 

W cyklu ,,Patroni naszych ulic” proponuję moim czytelnikom mały spacerek po jednej z najstarszych ulic Sokołowa, ulicy Wilczyńskiego. Jej nazwa nie podlega koniunkturalnym modom politycznym i na pewno nie zostanie zmieniona. Mieszkańcy tej ulicy, jak żadnej innej, mogą być tego pewni.

Rozpoczynamy przechadzkę od pomnika księdza Brzóski i Franciszka Wilczyńskiego, straconych w tym miejscu 23 maja 1865 roku. Pomnik ku ich czci wzniesiono ze składek społecznych, a komitetowi budowy przewodniczył burmistrz Sokołowa Jan Pędich. Odsłonięcie pomnika odbyło się w 60-tą rocznicę stracenia bohaterskich synów podlaskiej ziemi, najdłuższej walczących o niepodległej Polskę w Powstaniu Styczniowym 1863 roku.

Naprzeciwko pomnika, przy ulicy Franciszka Wilczyńskiego, stoi czteropiętrowy blok nr 1, tzw. rotacyjny, zbudowany w latach siedemdziesiątych według projektu Zdzisława Laksa, architekta powiatowego w Sokołowie. Zaraz po wyzwoleniu na miejscu bloku mieściły się kasy biletowe i poczekalnia PKS oraz liczne kioski i stragany wciśnięte między wypalone mury zburzonych w czasie wojny kamienic. Dalej idąc w kierunku wschodnim mijamy Dom Rzemiosła, zajmowany obecnie przez różne sklepy, zakłady usługowe i biura Cechu, tu również mieściło się kilka lat temu biuro parlamentarne chłopskiej Samoobrony. Uważny przechodzień zauważy zapewne na ścianie Domu Rzemiosła płaskorzeźbę przedstawiającą Jana Pędicha w wianuszku taśmy fotograficznej. Burmistrz Sokołowa był bowiem z zawodu i zamiłowania fotografem. Sokołów zawdzięcza mu wiele; przewodniczył on komitetowi budowy pomnika, ale przede wszystkim dokumentował swoim obiektywem wszystkie ważne uroczystości i wydarzenia. Zdjęcia Jana Pędicha wykonane w starej technice bromowej są dzisiaj najpiękniejszym dowodem historii naszego miasta. Szkoda, że zachowały się one jedynie w prywatnych zbiorach, m.in. Kazimierza Miłobędzkiego.

Następna posesja była własnością Ufnalów, gdzie w głębi w swoim warsztacie naprawiał buty nestor sokołowskich szewców, pan Antolik. Dalej mijamy dawną piekarnię i sklep ze znakomitymi niegdyś wyrobami piekarniczymi. Kiedy przed paroma laty, spotkałem się ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, dziś pułkownikiem Jurkiem Maksajdowskim powiedział on, że jedyne, co zapamiętał na całe życie z pobytu w Sokołowie, to zapach i smak gorących bułeczek z piekarni pana Wyganowskiego.

Kolejny budynek to kolejna historia z ulicy Wilczyńskiego. Dom państwa Benedykciuków to jeden z pierwszych, nowych budynków wciśniętych pomiędzy żydowskie kamienice. To tu zapewne zrodziła się jedna z wielu sokołowskich anegdot, świadcząca o wielkim poczuciu humoru sokołowiaków: ,,Pan z ptakiem, to proszę na górę, do żony”, miał mawiać pan Benedykciuk do klientów taszczących kolejne eksponaty. Specjalnością Benedykciuka były bowiem rowery i ich naprawa, a specjalnością żony było wypychanie ptaków.

Po przekroczeniu ulicy Krótkiej, mijamy kolejne sklepy i zakłady usługowe, a pośród nich od niepamiętnych czasów mieścił się, zawsze w tym samym miejscu sklep owocowo-warzywniczy pana Głąbikowskiego. Firma Głąbikowskich przetrwała wszystkie powojenne reformy i pseudoreformy i wszystkie „bitwy o handel” prowadzone przez ministra Hilarego Minca (był taki, a kto o nim teraz pamięta?). A o Głąbikowskim, jak Sokołów długi i szeroki, wie każdy mieszkaniec. I jeśli teraz tak dużo się mówi o zdrowej żywności, to po nauki producenci i handlowcy powinni przyjechać właśnie do Sokołowa, do pana Jerzego Głąbikowskiego.

Naprzeciw pierzei zamykającej tzw. Szewski Rynek, frontem do ulicy Długiej, dawniej Bohaterów Chodakowa, a jeszcze dawniej Pierackiego, stoi dawna żydowska bożnica, dziś mieszcząca sklep z odzieżą damską i męską. Idąc dalej, ku wschodowi, mijamy drewniany budynek hotelu pani Ireny Kucewiczowej, gdzie w saloniku spotykali się przy brydżu byli żołnierze AK obwodu ,,Proso”, podwładni majora Franciszka Świtalskiego. Dalej już się w dzieciństwie i m młodości nie zapuszczałem, stąd moja niewiedza, kto mieszkał i pracował na tej ulicy od skrzyżowania w Nieciecką, aż do granic miasta.

Na koniec kilka zdań o tym, którego imię nadano tej ulicy. Franciszek Wilczyński z zawodu kowal, pochodził z Węgrowa. Do powstania przyłączył się w Łukowie. Walczył w ośmiu bitwach, początkowo w partii Lewandowskiego, później cały czas z księdzem Stanisławem Brzóską, aż do pamiętnego dnia: egzekucji na sokołowskim rynku. Nie opuścił swego dowódcy do ostatniej chwili. Tę ostatnią drogę wybrał sam, dając tym dowód wierności i oddania. Był już bezpieczny, w lesie, który dawał szanse ukrycia przed ścigającymi ich kozakami. Pojmawszy bowiem rannego ks. Brzóskę, żołnierze stracili zainteresowanie drugim uciekinierem. Jednak Franciszek Wilczyński, wierny przysiędze, widząc swego dowódcę, krępowanego przez kozaków, wrócił do niego ze słowami: „Razem znosiliśmy dole i niedole, razem zginiemy za Polskę”. Tak też się stało 23 maja 1865 roku na rynku w Sokołowie Podlaskim.

Wacław Kruszewski

Chcą koryta, bezkarności i dostępu do propagandy. O co walczy Kaczyński ...

 

 Sokołowscy kibice Szurkowskiego na zdjęciu Michała Kurca


poniedziałek, 25 grudnia 2023

Życzenia noworoczne na rok 2024

Z okazji nadchodzącego Nowego Roku 2024 wszystkim internautom czytającym i komentującym moje teksty przesyłam w tym szczególnym dniu życzenia zdrowia i spokoju oraz wzmacniania przyjacielskich ludzkich więzi. Idzie wiosna; będzie ciepło i radośnie, tylko jeszcze musimy zasypać dzielące nas rowy. Jak przystało na lewaka posłużę się więc towarzyszem Gierkiem: POMOŻECIE?

 


 


 

czwartek, 14 grudnia 2023

Polskie złoto

Polskie złoto



Mjr Henryk Floyar-Rajchman, źródło Wikipedia

Po 77 latach od wyjazdu z Polski i tułaczki po świecie, pułkownik Ignacy Matuszewski (zmarły w Londynie w 1948 r.) i major Henryk Floyar-Rajchman (zmarły w Nowym Jorku w 1958 r.) symbolicznie powrócili do Polski. Ich szczątki spoczęły w ojczystej ziemi 10 grudnia 2016 roku w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Obaj byli wojskowymi, politykami i wysokimi rangą urzędnikami w rządach okresu międzywojennego. Najbardziej zasłynęli jednak akcją wywiezienia na Zachód na początku II wojny światowej osiemdziesięciu ton złota należącego do polskich rezerw państwowych.



Płk Ignacy Matuszewski, źródło Wikipedia

Chociaż razi mnie polityka ekshumacyjna IPN-u, to sprowadzenie do kraju prochów tych dwóch zasłużonych dla Polski oficerów, odbieram jako akt historycznie słuszny i zasadny. Dzięki temu nasza wiedza wzbogaciła się o mało znane fakty związane z losem Funduszu Obrony Narodowej i Polskiego Skarbu w czasie II wojny światowej. Jego ocalenie zawdzięczamy właśnie tym dwóm oficerom. Nie bez znaczenia jest też udział w akcji naszego rodaka, por. Krystyna Ostrowskiego z Korczewa. Znający kilka języków obcych i mający dobre kontakty z kręgami dyplomatycznymi i europejską arystokracją, młody hrabia Ostrowski był na wagę złota, które trzeba było ratować, by mieć za co organizować polskie Siły Zbrojne na Zachodzie i utrzymać Rząd RP we Francji i w Anglii.

Wojenną historię polskiego Skarbu Narodowego można poznać z interesującego filmu pt. „Złoty pociąg” produkcji polsko-rumuńskiej z 1986 roku w reżyserii Bohdana Poręby. Ukazuje on epopeję rozpoczętą 5 września 1939 roku w Warszawie i zakończoną w 1947 roku po podróży przez trzy kontynenty. Aktor Tomasz Zaliwski przekonywująco odtworzył w tym filmie zadania, które we wrześniu 1939 roku zlecono pułkownikowi Ignacemu Matuszewskiemu. Do realizacji tej misji płk Matuszewski miał do dyspozycji kilka autobusów z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych z przypadkowymi kierowcami, a na dodatek w tej ekipie znalazło się kilku niemieckich szpiegów kierowanych przez oficera Abwehry Langa. Całą drogę wiodącą z Warszawy, przez Siedlce, Lublin, Łuck, Dubno, Śniaty aż do granicy rumuńskiej, „złota” kolumna była atakowana przez niemieckie samoloty. W Rumunii, której rząd premiera Calinescu nie uległ presji Hitlera i zezwolił na tranzyt polskich skarbów narodowych, cały czas trwał pojedynek oficerów wywiadów: ze strony polskiej– Bobruka i ze strony wywiadu rumuńskiego–Munteanu przeciwko diabolicznemu Langowi z niemieckiej Abwehry, którego wspomagali rumuńscy faszyści. Brawurowe akcje szpiegowskie, gry i pułapki dla zmylenia przeciwnika, a w tle zabiegi dyplomatyczne polskiego rządu internowanego w Rumunii. Ambasador Niemiec w Rumunii Fabricius twierdził, że polski skarb to zdobycz wojenna Rzeszy, a Polacy chcą za ten kruszec  odbudować swoją armię. Groził Rumunom odwetem za pomoc, jakiej udzielają Polakom. Premier Calinescu odpierał te ataki, powołując się na traktaty o traktowaniu jeńców wojennych, które Niemcy przecież podpisały. Przypłacił to życiem, zastrzelony przez rumuńskich faszystów. Cały film zrealizowany w konwencji wojennego kryminału ukazuje trudne losy II Rzeczpospolitej, opuszczonej przez sojuszników w chwili największego zagrożenia. Nie mogliśmy w 1939 roku liczyć nawet na przyjęcie naszego skarbu narodowego przez neutralną Szwecję. A jak byłoby dziś, warto się zastanowić obserwując współczesne poczynania polskiej dyplomacji.


Ambasador III Rzeszy w Rumunii Wilhelm Fabricius (z lewej) i faszysta rumuński Horia Sima, źródło Narodowe Archiwum Cyfrowe

Czytelników zapewne zainteresuje udział naszego rodaka Krystyna Ostrowskiego z Korczewa w tych wydarzeniach. Pierwsza duża partia cennego ładunku, czyli osiemdziesiąt ton złota ze skarbca Narodowego Banku Polskiego, wyruszyła w nocy z 4 na 5 września 1939 roku z Warszawy, przez Siedlce do Brześcia nad Bugiem. W Siedlcach pułkownik Matuszewski zboczył do Korczewa, by pozyskać do swojej ekipy Krystyna Ostrowskiego, z uwagi na jego znajomość języków obcych, kontakty dyplomatyczne z okresu pracy w agendach Ligi Narodów oraz jego znajomości w sferach arystokratycznych krajów leżących na trasie wędrówki polskiego złota. Krystyn Ostrowski zgodził się wziąć udział w misji, a do całej grupy dołączyła także jego żona Wanda, nieletnia wówczas córka Beata i oraz matka; Helena z Tyszkiewiczów Ostrowska. Musieli oni zapewnić sobie własny transport z zapasem benzyny. Beata Ostrowska-Harris, która jest obecnie jedynym żyjącym uczestnikiem tej niezwykłej eskapady wspominała, jakim zagrożeniem dla pasażerów był ich samochód całkowicie wypełniony szklanymi pojemnikami z benzyną, podczas częstych ataków niemieckich samolotów, naprowadzanych na transport przez ukrytych w ekipie agentów. Pamięta też, że jej matka musiała w Bejrucie sprzedać cenną rodzinną pamiątkę, by pokryć koszty pobytu, czego odmówił im pułkownik Matuszewski, chroniący każdy gram cennego ładunku. O dalszych losach polskiego skarbu można znaleźć wiele interesujących artykułów w Internecie.

Więcej informacji i co najważniejsze pochodzących z pierwszej ręki, bo od samej pani Beaty Harris-Ostrowskiej jako bezpośredniego świadka wydarzeń, moglibyśmy usłyszeć, gdyby kierownicy naszych placówek kultury zaprosili ją na spotkanie z Sokołowianami. Nie udało się przekonać do tego byłej dyrektor biblioteki, ale może jej następczyni zrealizuje moją propozycję. Naprawdę warto. Zaś panu dyrektorowi Marcinowi Celińskiemu nieśmiało sugeruję upowszechnienie filmu o pani Beacie przy okazji różnych imprez o charakterze patriotycznym i poznawczym. Wszystkich rodaków zachęcam także do zapoznania się z historią rodu Ostrowskich oraz do zwiedzania korczewskiego muzeum. „Do Pani na Korczewie” wszak pisał sam C. K. Norwid a i Cat-Mackiewicz zabiegał o łaskawe spojrzenia „zielonych oczu” kolejnej damy z Korczewa.

 

Wacław Kruszewski


poniedziałek, 11 grudnia 2023

Spotkanie po latach z gen. Zdzisławem Rozbickim

Spotkanie po latach z gen. Zdzisławem Rozbickim

Sokołów Podlaski to miasto mojego dzieciństwa i młodości. Przyjechałem tu na zaproszenie pana Wacława Kruszewskiego, niestrudzonego animatora kultury, wielce rozmiłowanego w przeszłości Podlasia. Spotkanie zaplanowano jako wieczór autorski na 23 września 2011 roku, w nowocześnie i gustownie urządzonej „Kafejce u Radka” mieszczącej się w Sokołowskim Ośrodku Kultury. W Sokołowie zaliczono moją skromną osobę do grona tych rodaków, którzy coś osiągnęli w swoim życiu. Ja sam także czuję się człowiekiem spełnionym w mojej Ojczyźnie. Byłem rad, że moi znajomi i mieszkańcy miasta zauważyli także książki i publicystykę historyczno-polityczną, którą uprawiam od ponad pięćdziesięciu lat.

Wyjechałem z Sokołowa, podobnie jak inni koledzy i znajomi, w 1951 roku. Będąc żołnierzem zawodowym, w ciągu czterdziestu lat mojej służby zaliczyłem kilka garnizonów: Leszno, Żary, Wrocław i Warszawę. Po wielu latach nieobecności w Sokołowie, przyjechałem tu ponownie z moim bratankiem Dariuszem, zabiegającym o integrowanie i podtrzymywanie więzi naszego dość licznego rodu. Mimo, że biologia nieubłaganie czyni swoje, na nasze szczęście młodzi, z pokolenia naszych wnuków, też nie próżnują i mają liczne potomstwo.

Przyjechałem do Sokołowa parę godzin wcześniej przed rozpoczęciem spotkania w SOK, aby odwiedzić rodzinę i zapalić znicze na grobach moich rodziców, czterech braci oraz innych bliskich osób. Przewidzieliśmy też z Darkiem czas na wspólne zwiedzanie miasta. Chodząc ponownie, po tylu latach jego ulicami, byłem pod dużym wrażeniem zaszłych tu zmian, współczesnego wyglądu Sokołowa i jego rozbudowy. Byłem wprost zauroczony nowymi ulicami miasta i zielenią.

Wiele się zmieniło, więc niektórych miejsc znanych mi z dziecinnych igraszek i zabaw, nie poznawałem. Po dawnym przedwojennym pejzażu niewiele zostało. Na przykład nie ma już polnej drogi, którą prowadzałem krowę na pastwisko należące do naszego gospodarstwa. Są tam teraz liczne nowe, zadbane domy, szpital powiatowy i inne budynki. W latach mojej młodości ulicami Lipową, Krzywą, Wolności, Kosowską i innymi, na co dzień paradowały dostojnie krowy i jeździły konne furmanki. Tak było rano i wieczorem, a w dzień dzieci mogły swobodnie biegać po ulicach. Teraz z tego obrazu tkwiącego w mojej pamięci nic się nie ostało, ruch jest duży i wyasfaltowanymi ulicami jeżdżą liczne nowoczesne samochody.

Sokołów był miastem rolniczo-rzemieślniczym, więc przed laty miasto gęsto otaczały małe gospodarstwa rolne, w tym to należące do moich rodziców. Gdy tu mieszkałem, tylko nieliczne domy były murowane i dominowała zabudowa domków drewnianych, krytych gontem lub papą. Te nasze domy i mieszkania pozbawione były urządzeń sanitarnych, były biedne i obskurne. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu ulic Lipowej i Krzywej. Tam, pod numerem 30, mieszkałem do 1951 roku w chacie, której okna dotykały niemal ziemi. Mieszkał w niej i żył do 1936 roku mój dziadek Aleksander Anusiewicz, a potem moi rodzice i ja. Przyglądałem się temu miejscu ze wzruszeniem i doprawdy trudno było mi rozpoznać okolicę, w której się żyło i mieszkało w czasach mojej młodości. To moje zadumanie zauważył Darek, pytając: „Co, wujek, przypominasz sobie, jak tu mieszkałeś? Nic tu nie widzę z dawnych lat”, odpowiedziałem mu na to. Teraz, na tym miejscu powstało piękne, nowoczesne budownictwo z wygodami jak we Wrocławiu.

Jadąc dalej, odwiedziliśmy z Darkiem centrum miasta i rynek, ale nie ten, który pamiętam z przeszłości. Wszystko teraz tu nowe, a szczególnie zabudowa handlowa. Tylko pomnik powstańca z 1864 roku ks. Brzóski, symbolizujący przeszłość miasta pozostał na swoim miejscu. Wszystkie okalające rynek ulice zostały przez naturalny proces rozwoju cywilizacyjnego odmienione, i właściwie teraz to już są zupełnie inne miejsca. Po dawnym planie miasta właściwie pozostały tylko nazwy. Pojechaliśmy również na peryferie Sokołowa, poprosiłem wtedy Darka, by nieco zwolnił, bo chciałem zobaczyć zapamiętane z przeszłości gospodarstwa państwa Łukasiewiczów, Wójcików, Ławeckich, Germanowskich, domostwa Leoniaków, dwóch braci Kamińskich i innych. Ale i one nie obroniły się przed rozwojem miasta. Teraz po prostu nie ma tu już tych zabudowań.

Przyjeżdżając do Sokołowa po latach, zobaczyłem inne miasto; nie to, które zapamiętałem z lat pięćdziesiątych. To tylko dobrze świadczy o sokołowiakach, którzy przyszli po nas, o nowych pokoleniach ludzi światłych, wykształconych, którzy potrafili odczytać znaki nadchodzącej, nowej dla siebie rzeczywistości i dobrze wykorzystali szansę, jaką im dano. Pomyślałem, że nie tylko Warszawa, Wrocław, Łódź, Poznań i inne duże miasta zbliżają się do Europy, lecz nowocześnieją niegdyś zaniedbane regiony mojego kraju, także te, które zaliczano do tzw. ściany wschodniej. Cieszę się z tego postępu ogromnie i jestem dumny z mojego rodzinnego miasta Sokołowa Podlaskiego.

A jego mieszkańcy, dawni i obecni? Tak, dużo byłoby do powiedzenia i na ten temat, ale może teraz tylko słów kilka. Wielu mieszkańców Sokołowa Podlaskiego, dawnych i obecnych, odniosło znaczące sukcesy życiowe. Może będę nieskromny, ale powiem, że ja też się do nich zaliczam. Zarówno w PRL, jak i później, już w III RP, wielu mieszkańców Sokołowa ukończyło studia, zdobyło tytuły naukowe, a teraz niejednokrotnie zajmują liczące się stanowiska państwowe i społeczne. Mówiono również o nich podczas spotkania, przywołując ich liczne grono. Są wśród nich takie autorytety, jak mój sąsiad z ulicy Krzywej pan Izdebski; profesor i ekonomista znany w Warszawie i pan prof. Stanisław Dąbrowski, I Prezes Sądu Najwyższego. We Wrocławiu, gdzie mieszkam od wielu lat, również znalazła się spora liczba sokołowiaków: Maria Berecka; chemik i znana dobrze działaczka społeczna, czy przedwcześnie zmarła prawnik Mirosława Chmielewska. Wśród mieszkańców Wrocławia jest również rodzina płk Aleksandra Anusiewicza, syna rolnika z ulicy Chopina, rodzina Jadwigi Głogowskiej z ulicy Lipowej oraz jej wykształcone córki i wnuki. Mieszka we Wrocławiu doprawdy liczne grono tych, których życiorysy miały swój początek w Sokołowie Podlaskim. Sokołowiaków można spotkać także w wielu innych miastach Polski oraz poza jej granicami; we Francji, Anglii, USA i wielu innych państwach całego świata. Szczególnie dużo sokołowskiej młodzieży ukończyło warszawskie uczelnie i tam, w stolicy pozostało. Wyjeżdżali, by się kształcić, bo mieli ambicje kimś być; tak właśnie: być kimś.

A teraz wracam do mojego spotkania autorskiego z mieszkańcami Sokołowa. Gdy miłe panie podają napoje gościom siedzącym przy stolikach, rozglądam się po sali. Przyglądam się poszczególnym osobom, wyszukuję wzrokiem tych, z którymi chodziłem do szkoły, kopałem piłkę na miejskim stadionie lub bawiłem się drewnianymi karabinami w wojsko, w ruinach spalonych w czasie wojny domów. Pytam pana Wacława o niektóre nazwiska: „Niestety, odeszli na drugi brzeg, odpowiada. Może teraz patrzą na nas z góry”. Oby to była prawda. Pan Wacław mile mnie powitał, moje wzruszenie chyba było widoczne. Na sali byli przedstawiciele wszystkich pokoleń, a najmłodszy chyba wśród nich to czternastolatek. Większość to ludzie starsi, ale są i nauczyciel historii, oraz byli burmistrzowie miasta. Muszę też powiedzieć, że miałem kłopoty z rozpoznaniem niektórych osób, jak na przykład Janusza Czarnockiego, pana Mariana Pietrzaka czy innych. Kilka osób pomógł mi rozpoznać Janusz Czarnocki, syn powszechnie znanego i wielce szanowanego mieszkańca Sokołowa. W pewnej chwili pomyślałem sobie, że do dziś jestem w stanie wymienić nazwiska kilkudziesięciu, a może i więcej mieszkańców poszczególnych ulic, ale trudniej z ich rozpoznaniem. Pytałem również o mojego serdecznego kolegę i przyjaciela Janka Aniołka, który był moim zastępcą, kiedy wybrano mnie na przewodniczącego samorządu szkolnego. Ostatni raz widziałem go zimą 1985 roku na pogrzebie mojego brata Stanisława. Niestety okazało się, że on też już nie żyje.

Poproszono mnie na początek, bym coś powiedział o sobie i o mojej drodze życiowej po wyjeździe z Sokołowa. Z natury nie lubię mówić o sobie, wolę wątki autobiograficzne wprowadzać do moich wspomnień pisanych o innych. Wzruszenie także dało znać o sobie. Ta oprawa spotkania, pięknie wykonane zaproszenia na wieczór autorski przy świecach, obszerna informacja pana Wacława Kruszewskiego zamieszczona w „Życiu Siedleckim” pt. „O generale i książkach...” poruszyły moje emocje.

Potem, po krótkim wystąpieniu rozpoczęła się ożywiona rozmowa, miejscami kontrowersyjna. Pojawiły się nie tylko pytania do mnie, lecz i całe wypowiedzi gości na sali, a szczególnie panów: Waldemara Iwaniuka, Jacka Odziemczyka i Marka Olędzkiego. Pytano i mówiono o różnych barwach naszej polskiej przeszłości, także tej sokołowskiej. Bo tu również działało zbrojne podziemie niepodległościowe, ale i bandy rabunkowe dokonujące napadów nie tylko na mienie państwowe, ale i na kupców. W czasie wojny rozegrał się dramat getta i przeprowadzano egzekucje zakładników. Wyrażono opinie, że ta polska przeszłość, w tym sokołowska, miała różne zabarwienie polityczne. Polak strzelał do Polaka, były ofiary walk bratobójczych, np. pod Chodakowem. Nie wiem, ilu zginęło tych, którzy walczyli z nową władzą ustanowioną po wojnie, z szeregów żołnierzy z AK czy członków innych formacji zbrojnych. Widziałem za to w 1947 roku na rynku sokołowskim pogrzeb siedemnastu młodych ludzi z MO i UB. Wdziałem ich trumny. Ci młodzi chłopcy byli komunistami? Nie, nie byli. Po prostu to nie był świadomy wybór, lecz wynik zawirowań procesu historyczno-politycznego. Stanęli oni w obronie ówczesnej władzy zapowiadającej chłopom ziemię, robotnikom fabryki i pracę w nich, a młodzieży powszechny dostęp do szkół. Mówiono o tym, odnosząc się do treści moich wspomnień i publicystyki. Myślę, że dobrze jest, gdy przypominamy o ofiarach wszystkich formacji zbrojnych, a nie tylko o ofiarach podziemia niepodległościowego. Bo co jest warta wiedza historyczna poddana obróbce dydaktycznej i politycznej? Niewiele, to tylko deformuje i fałszuje naszą historię.

Na spotkaniu pojawiło się też trochę wspomnień o ludziach, których już nie ma wśród nas, i mówiono o sokołowiakach będących dziś nawet patronami ulic w mieście. Miło było słyszeć słowa o nieżyjącym już, zasłużonym pedagogu; panu Stanisławie Lesiaku, który był moim nauczycielem chemii. Pan Stanisław Lesiuk był przede wszystkim wychowawcą młodzieży, która w wyniku okupacji niemieckiej miała duże zaległości w nauce w zakresie szkoły podstawowej. Kiedy w 1949 roku zwróciłem się do niego z prośbą o przyjęcie do Zasadniczej Szkoły Metalowej, powiedział mi (a byli wtedy ze mną i inni koledzy, którzy nie ukończyli siedmiu klas), że utworzy klasę wstępną, zaznaczając jednocześnie, iż będzie to rok bardzo intensywnej nauki, byśmy mieli szansę uzyskać promocję do klasy pierwszej. Pan profesor Stanisław Lesiak poświęcał wszystkim uczniom bardzo dużo osobistego czasu, zachęcając nas do nauki. To właśnie on umożliwił nam start do dalszego kształcenia i sięgania nawet po stopnie naukowe. I w tym miejscu trochę autoreklamy: napisałem już wspomnienia o panu profesorze Lesiaku, które chcę wydrukować i przesłać do pana Wacława Kruszewskiego, aby je wręczył przy okazji kolejnych spotkań sokołowiakom, a zwłaszcza byłym uczniom tego wspaniałego wychowawcy kilku pokoleń, w tym pokolenia moich rówieśników. I tak, to ważne dla mnie spotkanie po latach z moim miastem i jego mieszkańcami, zakończyło się w miłej atmosferze zapowiedzią pana Wacława Kruszewskiego, że podobne wydarzenia będą organizowane w każdym miesiącu. A może, Panie Wacławie Kruszewski, dałoby się kiedyś skrzyknąć na kolejne spotkanie przedstawicieli wszystkich sokołowskich pokoleń, tych z czasów PRL i tych, którzy osiągnęli sukces już w III RP?


Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...