niedziela, 29 października 2023

Z pamiętnika działacza kultury

Z pamiętnika działacza kultury

Jak wiadomo, w latach powojennych w kulturze i sztuce nie było nowych inwestycji w tzw. terenie, a Siedlce, zanim stały się stolicą województwa siedleckiego, nie miały lokali dla wojewódzkich instytucji kultury: Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, Muzeum, Biura Badań i Dokumentacji Zabytków a przede wszystkim dla Centrum Kultury i Sztuki województwa siedleckiego, które z tego powodu umieszczono na parę lat w Sokołowie. Po prawdzie, inne resorty też miały wtedy siedziby w byłych miastach powiatowych. W tej sytuacji opracowaliśmy program pozyskania bazy dla kultury w systemie nieinwestycyjnym, przez remonty i adaptacje wytypowanych obiektów, głównie zabytkowych. Nasz pomysł poparł prof. Wiktor Zin, a minister Wacław Janas zapewnił środki na jego realizację. Był taki rok, w którym prowadziliśmy 30 remontów obiektów kultury W Mińsku Mazowieckim był to remont okazałego pałacu, adaptacja budynku spółdzielni mieszkaniowej z przeznaczeniem na Państwową Szkołę Muzyczną i budowa nowego kina, w Siedlcach remont Ratusza i Hali Targowej oraz adaptacja świetlicy MPRB na kino i salę widowiskową oraz siedzibę Centrum Kultury i Sztuki woj. siedleckiego, w Węgrowie budowa Domu Kultury z kinem i salą na 400 miejsc, remont zabytkowego Domu Kupców Gdańskich i domu Lipki, w Łukowie remont Muzeum Regionalnego i adaptacja łaźni miejskiej na Młodzieżowy Dom Kultury. W gminach rozległego woj. siedleckiego budowano najczęściej w czynach społecznych Gminne Ośrodki Kultury i tak o nowe obiekty wzbogacił się Kosów Lacki, Sterdyń i Repki w pow. sokołowskim; Łochów, Miedzna, Stoczek w pow. węgrowskim; Wiśniew, Zbuczyn, Mordy, Chodów w pow. siedleckim; Żelechów, Parysów, Sobienie Jeziory w pow. garwolińskim; Dobre i Kałuszyn w pow. mińsko-mazowieckim. Powodem satysfakcji mojej i moich współpracowników były także remonty zabytkowych dworków, a były to: w Woli Okrzejskiej Muzeum Henryka Sienkiewicza, w Maciejowicach Muzeum Tadeusza Kościuszki, w Chlewiskach Dom Pracy Twórczej „Reymontówka” i w Suchożebrach Ośrodek Kultury Ziemiańskiej. Nie udało się jednakże dokończyć remontu zabytkowego pałacu w Patrykozach, który miał być siedzibą Uniwersytetu Ludowego kształcącego kadry dla wiejskich klubów kultury. A było ich w województwie siedleckim aż 465; w połowie prowadzonych przez Gminne Spółdzielnie SCH i Przedsiębiorstwo „RUCH”. Nie dane nam było także dokończenie remontu pałacu Ossolińskich i Krasińskich w Sterdyni, w którym mieli doskonalić swój muzyczny warsztat uczestnicy Międzynarodowych Konkursów Pianistycznych im. Fryderyka Chopina. Oba te pałace w niezbyt jasnych okolicznościach przeszły w ręce nowych, prywatnych właścicieli, bo powiał wiatr zmian i nadszedł taki czas, że kultura musiała przegrać z biznesem. Przeglądam teraz różne dokumenty i publikacje z tego okresu i zastanawiam się, jak to było możliwe, że udało się nam tyle zrobić, pokonać tyle biurokratycznych, bezsensownych przepisów, zdobyć nieosiągalne materiały i wykonawstwo a przy tym wszystkim nie podpaść różnym komisjom czyhającym na byle potknięcie.

Oto dwa przykłady. Na remont okazałej klatki schodowej w pałacu w Mińsku Mazowieckim potrzebna była pilnie sucha dębina. Tarcica dębowa była uznawana za towar luksusowy i podlegała reglamentacji. Zdobycie tego materiału przez państwową firmę graniczyło z cudem. Niewielkie ilości można było zdobyć u prywatnych rzemieślników, wykonawców trumien, Tu jednak potrzebny był przydział tzw. limitu dla sektora nieuspołecznionego, a dodatkowo trzeba zapłacić za luksusowy materiał równowartość zakupionego towaru Skarbowi Państwa. Nadzorujący kulturę Wicewojewoda Siedlecki dr Jan Marek Zelent wystarał się o dodatkowy przydział tarcicy dębowej w Ministerstwie Rolnictwa i Leśnictwa, gdzie pracował wcześniej Dostaliśmy przydział, którym podzielono się z tartakiem, a następnie uzyskaną mokrą tarcicę wymieniono na sezonowaną. W tym ciągu nieformalnych albo jak chcecie, wielce ryzykownych poczynań, każdy był zadowolony. I leśnicy, bo dostali nagrody i tartak, i trumniarze i wykonawca, który dostał upragniony materiał, dzięki któremu mógł zdążyć z ukończeniem remontu pałacu Doria Dernałowiczów, planowanego na Dzień Działacza Kultury, jaki wyznaczono na 19 maja 1988 roku. Wszystko zostało dopięte, remont ukończono na czas a otwarcia obiektu dokonał prof. Aleksander Krawczuk, ówczesny Minister Kultury i Sztuki.

Przykład drugi: Jak wiadomo, co cenniejsze dwory i pałace kryte były blachą miedzianą, która oczywiście była materiałem i luksusowym i reglamentowanym. Szczęśliwie się jednak tak złożyło, że takiej właśnie blachy potrzebował ks. proboszcz z Garwolina na wymianę pokrycia dachu tamtejszego kościoła. Żeby dostać przydział na jej zakup, musiał uzyskać opinię Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków mówiącą, że kościół ma status obiektu chronionego. A pan Zygfryd Czapski był zdyscyplinowanym i lojalnym pracownikiem i kiedy zgłosił się do niego ze swoją sprawą proboszcz z Garwolina, zanim przyłożył pieczątkę na podaniu o uznanie kościoła za obiekt zabytkowy, zapytał co o tym sądzę. Wspólnie uprosiliśmy księdza proboszcza, by zechciał zwiększyć swoje potrzeby o całe (bagatelka!) 10 ton blachy potrzebnej nam na dworki w Chlewiskach i Suchożebrach. Ksiądz uznał na nasze szczęście, że ratowanie zabytków to zbożny cel i chętnie się do niego przyłączył. Z parafialną kasą pojechał do Centrali Materiałów Nieżelaznych w Gliwicach, skąd przywiózł asygnaty na zakup blachy i dla siebie i dla nas. Ale nie wszystko szło tak gładko. Pewnego razu zostałem wezwany na komisję budżetową WRN z zarzutem niegospodarności i trwonienia państwowych pieniędzy. Powodem tego było ułożenie marmurowej posadzki w holu i na schodach zabytkowego siedleckiego Ratusza. Tłumaczyłem komisji, że o wyborze takiej właśnie posadzki zdecydowali projektanci z Pracowni Konserwacji Zabytów „Zamek” w Warszawie a sama dokumentacja została zatwierdzona przez odpowiednie organy administracji państwowej. Pozwolenie na remont zostało wydane. Wykonawca remontu, Pracownia Konserwacji Zabytków oddział Lublin zdobyła wymagane marmurowe płyty odpowiednich formatów i kolorów, zgodnych z projektem wnętrz sal muzealnych. Ponadto pieniądze na remont pochodzą z Funduszu Rozwoju Kultury, a nie z budżetu, a Ratusz jest przeznaczony na siedzibę Muzeum Okręgowego, a więc instytucję kultury, która powinna mieć trwałą i estetyczną posadzkę. Żadne moje argumenty jednakże nie trafiały do przekonania przewodniczącego komisji. Przed głosowaniem nad wcześniej przygotowanym i uzgodnionym w „białym domu” wnioskiem, potwierdzającym absurdalne zarzuty niegospodarności, przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej pan Stanisław Lewocik zadał mi jednak pytanie: „Ile kosztuje m. kw. takiej marmurowej posadzki?” Bez zaglądania do dokumentów, w które zaopatrzył mnie konserwator, odpowiedziałem zgodnie prawdą: „240 000 zł robocizna i materiał”. „To ja tu nie widzę problemu, skoro m. kw. obory dla krów kosztuje 300 000 zł”. Pozwolono mi więc opuścić posiedzenie komisji, która natychmiast zajęła się badaniem niegospodarności w innych Wydziałach Urzędu Wojewódzkiego. Dociekliwy czytelnik tego tekstu zapewne zauważył, że Kopyrskiemu chodziło o m. kw. posadzki a Lewocikowi pasowała do celnej riposty ta sama jednostka, lecz odnosząca się zapewne do ceny kubaturowej obory dla krów. Nikt jednak z członków komisji nie chciał tej znaczącej różnicy metodologicznej kwestionować. Dziś tłumaczę to sobie jako ujawnianie różnic pomiędzy przedstawicielami hegemonistycznej partii rządzącej a jej sojusznikiem, bowiem kierownik komisji budżetowej towarzysz Jan Kopyrski reprezentował w Wojewódzkiej Radzie Narodowej PZPR, ale jej przewodniczącym był Stanisław Lewocik z ZSL-u…

Wacław Kruszewski


sobota, 28 października 2023

Tak było! Spotkanie w Chlewiskach

Tak było! Spotkanie w Chlewiskach

Szanowni Państwo!

Cieszymy się z Markiem, że tak wiele osób przybyło do Reymontówki, by spotkać się z przyjaciółmi a w tym roku nawet ze swoimi byłymi szefami. Osobiście cieszę się, że jest wśród nas zarówno pani Zofia Grzebisz-Nowicka, która przyjmowała mnie do pracy w Urzędzie Wojewódzkim w 1976 roku, jak i pan Janusz Kowalski, który mnie z tej pracy wyrzucił w roku 1990. Oboje swoich szefów darzę należnym szacunkiem, mile wspominam i wiem, że wiele im zawdzięczam. Toteż chciałem w tym referacie, w obecności wszystkich moich koleżanek i kolegów z kultury, podziękować moim zwierzchnikom za najlepsze lata mojego zawodowego życia poświęconego cywilizacyjnym przeobrażeniom wsi i miast rozległego województwa siedleckiego. W tych przeobrażeniach macie swój wymierny udział także Wy, drogie koleżanki i koledzy, twórcy i animatorzy kultury. A dlaczego wypowiadam się w referacie? Bo na referatach się wychowałem, z referatów tak niedawno jeszcze wszyscy czerpaliśmy wiedzę i inspirację do pracy. Teraz takie zachęty czerpiemy z homilii. Uznałem więc, że aby przekazać wiernie to, co robiliśmy dla siedleckiej kultury, należy skrupulatnie wszystko zapisać i przekazać to potomnym a szczególnie tym, którzy uważają, że PRL był czarną dziurą w naszym życiu i pracy. Jednak Marek, kiedy zobaczył ile stron tekstu napisałem powiedział, że z takim referatem to mogę sobie jechać na Kubę do Fidela (może tam mnie wysłuchają…), on zaś w Chlewiskach dba o dobre samopoczucie swoich gości; tak więc nie będzie referatu. Jednak, żeby moja praca nie poszła na marne, przekażę go redaktorce „Życia Siedleckiego”, która przyjęła patronat medialny nad naszą imprezą i mam nadzieję, że niebawem będzie można w gazecie poczytać o tym, jak z wiraży wyszyliśmy na prostą. Oto kilka przykładów naszych bojów o kulturę:

W czasie ciekawej imprezy zorganizowanej przez Sokołowski Ośrodek Kultury z cyklu „Tu pozostać muszę” zadano mi pytanie o finansowanie kultury w czasach mojej aktywności zawodowej. W pytaniu wyczuwało się tęsknotę za przywróceniem mecenatu Państwa nad twórczością i upowszechnianiem kultury. Chociaż jestem już na zasłużonej emeryturze, to swoje 42 lata pracy poświęciłem kulturze i przeszedłem ścieżkę zawodową prowadzącą od stanowiska kierownika Młodzieżowego Klubu „Amigo”, przez stanowisko dyrektora i jednocześnie twórcy unikalnej w Polsce, zintegrowanej instytucji kultury szczebla wojewódzkiego, jakim było Centrum Kultury w Sokołowie, po stanowisko dyrektora Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego. Byłem więc nomenklaturowym dyrektorem, zdobywającym wiedzę i doświadczenie na kierunkowych uniwersyteckich studiach oraz w placówkach i instytucjach kultury a także w administracji. PRL-owskie hasło: „bierny, mierny ale wierny” nabrało jednak w obecnej polityce kadrowej nowego blasku i o tak prowadzonych kadrach i ich awansach można teraz sobie tylko pomarzyć. Boleję tak, jak moi następcy, nad mizerią budżetową ośrodków kultury, współczuję artystom  i twórcom ludowym, którym nie organizuje się wystaw, nie zleca projektów, nie kupuje ich dzieł. Do historii przeszły zarówno Ogólnopolski Festiwal Piosenki Harcerskiej, którego finał odbywał się w siedleckim amfiteatrze, jak i Sejmik Wiejskich Zespołów Teatralnych w Stoczku Łukowskim, Międzynarodowe Warsztaty Muzyczne „Jeunesse Musicale” czy konkursy orkiestr dętych Ochotniczych Straży Pożarnych. Przestał działać także Siedlecki Teatr Kameralny, który potrafił zarabiać na swoje utrzymanie grając sztuki dla dzieci w szkołach i ośrodkach kultury rozległego woj. siedleckiego. Pozostała po nim jedynie praca magisterska Justyny Chełchowskiej napisana w Katedrze Historii Najnowszej pod kierunkiem prof. dr hab. Piotra Matusaka. Warto wspomnieć, że STK o dwadzieścia lat wcześnie niż teatr TVP, za pozwoleniem cenzora wystawił sztukę „Rozmowy z katem” autorstwa Kazimierza Moczarskiego, wysokiej rangi oficera BIP-u Komendy Głównej AK...

Pani Maria Koc, ówczesna dyrektorka Sokołowskiego Ośrodka Kultury pytała na tym spotkaniu, skąd mieliśmy tak dużo pieniędzy, że starczało i na remonty zabytkowych dworów i pałaców i na budowę gminnych ośrodków kultury, kin, szkół muzycznych oraz różne masowe imprezy, konkursy, wystawy i festiwale. Zasada była prosta: finansowanie kultury Państwo powierzyło Narodowemu Funduszowi Rozwoju Kultury gromadzącemu pieniądze ze środków 1,9% odpisu od funduszu płac gospodarki uspołecznionej. A ponieważ prawie wszystko było uspołecznione, więc pieniędzy na kulturę nie brakowało.

Co roku w październiku, w Ministerstwie Kultury i Sztuki odbywały się konsultacje budżetowe, w czasie których 49 ówczesnych dyrektorów Wydziałów Kultury walczyło o jak największe dotacje dla swoich województw. Mnie udało się namówić na wyjazd do Warszawy Wojewodę Siedleckiego, płka dypl. pilota Janusza Kowalskiego. Uprosiłem go nawet, ażeby na tę okoliczność założył swój mundur lotnika ze wszystkimi odznaczeniami, w którym wyglądał nadzwyczaj okazale. Jeśli jeszcze w składzie naszej siedleckiej delegacji byli pani poseł Bożenna Kuc z sejmowej komisji kultury i Jurek Mandał, przewodniczący Komisji Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej, to efekt mógł być tylko jeden. Wszystkie uzasadnione postulaty woj. siedleckiego zostały przyjęte. Podsumowujący te konsultacje Wiceminister Wacław Janas zorientował się, że dostaliśmy więcej niż np. bogate w zabytki i instytucje kultury woj. krakowskie. Skreślił nam kilka milionów, ale my i tak byliśmy zadowoleni. Uzyskana dotacja zapewniała bowiem sfinansowanie wszystkich zadań uchwalonych w Wojewódzkim Programie Rozwoju Kultury na sesji WRN w Sokołowie Podlaskim. Teraz przyszło się zmierzyć z problemami natury wykonawczej i materiałowej, gdyż 60 % budżetu przeznaczyliśmy na remonty i budowę bazy dla kultury a nie na modne kiedyś i zapewne teraz, różne akademie i fajerwerki polityczne bardziej potrzebne władzom niż społeczeństwu. Kto pamięta te czasy, wie doskonale, ile problemów nastręczało zdobycie (tak właśnie: zdobycie a nie zwykły dziś zakup, czerwonej cegły, miedzianej blachy czy dębowej tarcicy!). Zdobywało się te materiały konieczne do remontów zabytkowych dworów i pałaców w ciągłej sprzeczności z obowiązującymi przepisami. Z wykonawstwem też były problemy. Firmy budowlane nie były zainteresowane drobnymi naprawami np. cieknącego dachu. Chętnie takie usługi wykonaliby rzemieślnicy, tylko aby je zlecić firmom rzemieślniczym, trzeba było uzyskać limit dla sektora prywatnego. Bili się o takie limity w Wydziale Finansowym wszyscy dyrektorzy wydziałów Urzędu Wojewódzkiego ale uprzywilejowane było rolnictwo i oświata. Jeśli coś zostawało w budżecie dyrektorowi Wiedeńskiemu, to dopiero wtedy dawał on te środki kulturze, byśmy mogli dokończyć remont dworku w Chlewiskach czy Suchożebrach. A do tego roboty w zabytkowych obiektach mogły wykonywać tylko specjalistyczne przedsiębiorstwa budowlane: Pracownie Konserwacji Zabytków, obciążone remontami Zamku Królewskiego w Warszawie, pałacu w Starejwsi czy innych, ważniejszych dla kultury narodowej obiektów, niż nasze ziemiańskie dworki w Chlewiskach czy Suchożebrach, Hala Targowa w Siedlcach czy zajazd w Maciejowicach. Postanowiliśmy więc zorganizować własne wykonawstwo i utworzyć Zespół Remontowo-Budowlany Obiektów Kultury. Wykorzystaliśmy reformatorskie decyzje premiera Rakowskiego ujęte w haśle: „co nie jest zabronione, to jest dozwolone”. Prezydent Siedlec, Paweł Turkowski przekazał nam działkę na ulicy Chejły, gdzie zbudowaliśmy bazę magazynowo-warsztatową, a na stropie hali warsztatów dodatkowo powstały trzy domki tzw. nauczycielskie (zbudowane z prefabrykatów sprowadzonych z Mikołajek), przeznaczone na mieszkania dla pracowników. Chociaż standard tych mieszkań odzwierciedlał umiejętności muratorów i jakość materiałów, to jednak radość była wielka. Wojewoda pani Zofia Nowicka wystarała się dla nas o przydziały materiałów, środków transportu i maszyn budowlanych. Zaczęliśmy od ratowania neogotyckiego pałacu w Patrykozach, przeznaczonego w naszym programie na siedzibę Uniwersytetu Ludowego, kształcącego kadry dla Wiejskich Klubów Kultury. Później były Suchożebry z przeznaczeniem dla Ośrodka Tradycji i Kultury Ziemiańskiej a następnie Chlewiska planowane jako miejsce na Dom Pracy Twórczej. Na przykład, z remontem ratusza w Siedlcach wiąże się anegdotyczna historyjka, którą mam do dziś w pamięci: na posiedzeniu Komisji Budżetowej Wojewódzkiej Rady Narodowej, jej przewodniczący śp. Jan Kopyrski zarzucił mi niegospodarność polegającą na ułożeniu marmurowej posadzki w holu sali wystawowej i postulował powołanie speckomisji do zbadania sprawy i wyciągnięcia wniosków. Groziło to przerwaniem robót prowadzonych przez lubelskie PKZ-ty a mnie groziło dymisją ze stanowiska. Broniąc się, wyjaśniałem komisji, że ratusz ma być siedzibą Muzeum, a posadzka tak trwała i estetyczna będzie służyła tej instytucji wiele lat i że na taki luksus nas stać, bo finansujemy remont z Funduszu Rozwoju Kultury a nie z budżetu. Gorąco się robiło, bo czułem,  że moje argumenty nie trafiają do przekonania członkom komisji.

Z opresji uratował mnie Przewodniczący WRN Stanisław Lewocik zadając pytanie: ile kosztuje m2 takiej posadzki? Odpowiedziałem, wyposażony w kosztorysy przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, Zygfryda Czapskiego, że 240 000 zł łącznie za materiał i wykonanie. „To nie ma sprawy, bo m2 obory dla krów kosztuje 400 000 zł”, poinformował zebranych przewodniczący Lewocik i komisja zajęła się szukaniem niegospodarności w innych resortach. Takich historyjek było co niemiara. Wynikały one ze zderzenia ludzkich inicjatyw z trudną do pokonania barierą wszechogarniającej biurokracji, braków i ograniczeń, limitów, asygnat, podatków od luksusu, przydziałów itp. A do tego różne komisje powoływane przez komitety partyjne i administrację podejmowały, by uzasadnić swoje istnienie, różne działania kontrolne. Nikt nikomu nie ufał… Ale mimo zalewu różnych uchwał, sprawozdań, programów i harmonogramów znajdowaliśmy czas na normalną pracę, na profesjonalne opracowanie wniosków o dotacje, o wykonawstwo, o przydziały materiałów budowlanych i dewiz na zakup instrumentów muzycznych bądź maszyn poligraficznych, ale także o jak najwięcej miejsc na bezpłatne studia zaoczne dla pracowników, odznaczenia i nagrody dla najlepszych twórców i animatorów kultury. Starając się znaleźć sposoby ratowania naszych zabytków wydaliśmy publikację poświęconą szczególnie cennym obiektom z naszego regionu. Ta skromna, powielaczowa broszura zawierająca rysunki i opisy zabytków woj. siedleckiego przeznaczonych do społecznego zagospodarowania zrobiła na prof. Wiktorze Zinie, Generalnym Konserwatorze Zabytów duże wrażenie. Okazało się, że nasze propozycje by przez remonty obiektów zabytkowych poprawić bazę lokalową placówek kultury, było zgodne ze strategią ratowania kultury materialnej ziemiaństwa polskiego po latach jej niszczenia. Niebawem ukazały się także przepisy dające możliwość instytucjom i osobom prywatnym, prawo do remontowania i użytkowania budowli o statusie zabytku (słynna uchwała nr 179 Rady Ministrów). Dziś wiele obiektów z tej broszury jest już uratowanych i z powodzeniem pełni funkcje, do jakich je przystosowano. Piękny pałac Doria-Dernałowiczów przekazał mieszkańcom Mińska Mazowieckiego Minister Kultury i Sztuki prof. Aleksander Krawczuk, klucze do Zajazdu w Maciejowicach i utworzonego tam Muzeum Tadeusza Kościuszki przekazał Bogdanowi Witczukowi prof. Bogdan Suchodolski, Przewodniczący Narodowej Rady Kultury, Bibliotekę w tzw. Domu Kupców Gdańskich w Węgrowie otwierała poseł ziemi siedleckiej pani Maria Cichocka a dwór w Chlewiskach znakomicie pełni dziś funkcje Domu Pracy Twórczej. Tylko w Hali Targowej w Siedlcach króluje dziś, zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem, handel. W naszych planach miała to być namiastka paryskiego Centrum Kultury im. J. Pompidou. Mimo to, zabrakło determinacji środowiska plastycznego, mądrej kontynuacji naszych działań i w końcu halę sprzedano na pokrycie deficytu budżetu miasta…


                                                                                                                              Wacław Kruszewski

 


wtorek, 24 października 2023

O tym, jak z tzw. kulturą było i jak jest obecnie


O tym, jak z tzw. kulturą było i jak jest obecnie



Napisałem i wydałem za własne pieniądze książkę pt. „Kalejdoskop wspomnień” opisującą w lekkiej, anegdotycznej formie czasy zmagań prowincjonalnego działacza o miejsce kultury w życiu mieszkańców Sokołowa Podlaskiego w latach 1960-1976. Dostarczyłem ją do NCK i otrzymałem zapewnienie o upowszechnieniu informacji o książce wśród pracowników kultury, równie zainteresowanych jak ja, opowieścią o tym, jak to było z kulturą w czasach PRL-u. W przyszłym roku moje miasto bedzie obchodzić 600-lecie nadania praw miejskich oraz 60-lecie utworzenia i działalności Sokołowskiego Ośrodka Kultury. Na prośbę pani Marii Koc opisałem historię domu kultury w Sokołowie od chwili jego powstania. Drugą część mieli napisać moi następcy: Maria Koc i Marcin Celiński, i tak zbudowana książka w moim przekonaniu jest bardzo potrzebna. Od wielu lat Sokołów Podlaski wyróżnia się na tle podobnych miast Podlasia i wschodniego Mazowsza bogatą ofertą kulturalną i.... parówkami. Jako konsument dóbr kultury nie boję się o los kultury pod kierownictwem Marcina Celińskiego, boję się raczej o…. jakość parówek. Szukam teraz odpowiedzi na pytanie, kto zechce pomóc Sokołowskiemu Ośrodkowi Kultury i wesprzeć kwotą 10 000 zł. wydanie tej książki opisującej i współczesność i historię naszego miasta oraz jego mieszkańców, w sytuacji, gdy władz miasta i powiatu nie stać na poniesienie takich wydatków. Może minister Czarnek lub minister i premier Gliński? Ja swoich lat pracy zawodowej nie zmarnowałem i jest mi przykro, że nie mogę o nich opowiedzieć sokołowiakom.

Panie redaktorze ! Posyłam do ewentualnego wykorzystania obszerny fragment historii Domu Kultury w Sokołowie, której do czasów współczesnych nie da się porównać. Dlatego, jak sądzę, wcześniej proponowana koncepcja książki nie może obecnie być zrealizowana


Wacław Kruszewski


piątek, 20 października 2023

Koło Diabetyków w Sokołowie

Koło Diabetyków w Sokołowie

W Polsce jest dwa miliony chorych na cukrzycę. Nie wiem ilu moich rodaków, mieszkańców Sokołowa dotknęła ta podstępna choroba, którą sami sobie aplikujemy. Jak bowiem wynika z badań przyszła do nas i dobrze się rozwija wraz z rozwojem cywilizacyjnym, zmianami w sposobie żywienia, zmniejszeniem aktywności fizycznej, różnymi wynalazkami, które ułatwiają nam i uprzyjemniają życie za cenę m.in. coraz groźniejszych chorób jak rak, HIV, czy cACukrzyca. Takie są odwieczne prawa natury i nic w przyrodzie nie dzieje się bez konsekwencji. Najczęściej uświadamiamy to sobie dopiero wtedy gdy nałogowego palacza dopadnie rak płuc, wielbicieli trunków i tłustych zakąsek cukrzyca a „kochających inaczej” HIV. Wtedy szukamy pomocy i ratunku, na które czasami jest już za późno. W tych moich przemyśleniach dopatrzyłem się braku logiki, gdy pojechałem z pięćdziesięcioosobową grupą diabetyków sokołowskich na wycieczkę integracyjno - zdrowotną do Warszawy. Trzydniowa wycieczka, na którą zaprosili mnie Andrzej Kublik i Witek Grądzki, kierujący pracami sokołowskiego koła Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków była całkowicie darmowa, bo współfinansowała ją Unia Europejska w ramach projektu „Podniesienie kwalifikacji zawodowych i rehabilitacja zdrowotna osób zagrożonych wykluczeniem społecznym”. Podnosić kwalifikacji zawodowych nie muszę, bo tych, które posiadam i tak nie mam jak wykorzystać. Nie chcę być wykluczony społecznie a rehabilitacja zdrowotna mnie bardzo interesuje, odkąd na wrześniowych imieninach nie pojawili się jak zawsze moi koledzy - Jasio, Włodek, Wojtek i Zygmunio. Ten brak logiki, a bardziej brak wiedzy powstał, gdy po latach wielu spotkałem Witka Grądzkiego, z którym dzieliłem najpiękniejsze lata pracy w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie; on w Oświacie, ja w Kulturze, a więc blisko siebie. Jego (chociaż jak przystało na pedagoga żył skromnie i nie ulegał żadnym pokusom) dopadła ta straszna choroba i odebrała mu wzrok. Co to znaczy dla człowieka zakochanego w książkach można sobie wyobrazić. To, czego w Oświacie nie godziło się robić, w Kulturze należało do rytuału. Nie wypadało przecież odmówić głodnej Violetcie Villas pójścia na obiad do „Podlasianki” czy Mieczysławowi Foggowi wypicia toastu z kubka, który uratował z Powstania Warszawskiego a rocznica powstania wypadła właśnie w czasie koncertu mistrza w Sokołowie. Tak więc niezbadane są wyroki Opatrzności: ja piszę i czytam bez okularów a Witek zmaga się z codziennymi czynnościami rozpoznając kolegów po głosie. Nie wychodzi jednak z roli prawdziwego pedagoga, dzieli się swoją bogatą wiedzą z przeszłości naszego miasta i powiatu a także wiedzą sprawdzoną na sobie o przyczynach i skutkach cukrzycy. Wtorkowe spotkania w siedzibie Koła Diabetyków na parterze budynku sokołowskiego Magistratu są bardzo pożyteczne i inspirujące. Przychodzi na nie coraz więcej mieszkańców miasta. Wielu zapisuje się do stowarzyszenia by razem zdobywać wiedzę i praktycznie stosować profilaktykę, zwalczającą bądź zapobiegającą tej podstępnej chorobie, uczestniczyć w wycieczkach, takich jak ta do Warszawy w końcu września, gdzie w bogatym programie umiejętnie połączono miłe zwiedzanie zabytków i atrakcyjnych obiektów Warszawy z pożytecznymi wykładami w siedzibie Mazowieckiego Oddziału PSD prowadzonych przez uznanych specjalistów diabetologów. Organizatorzy, co godne jest podkreślenia, zadbali o wszystko na co mieli wpływ i pieniądze. Nad bezpieczeństwem uczestników wycieczki czuwała pielęgniarka diabetologiczna pani Hanna Borowiecka. W hotelu i w restauracjach serwowano dania zgodne z wymogami diety cukrzycowej. Tylko pogoda nie była zbyt łaskawa, szczególnie wieczorem w czasie pokazu multimedialnego fontann na Podzamczu. Jeździliśmy i chodziliśmy dużo. Z okien autokaru po mistrzowsku kierowanego w korkach zobaczyliśmy prawie wszystkie warszawskie pomniki. Wspinaliśmy się na koronę stadionu narodowego, podziwialiśmy jego piękno i wielkość, by za chwilę narzekać na naszą reprezentację, która nie może się przełamać i strzelać gole nie tylko w meczach z San Marino. Oglądaliśmy film o początkach ery kosmicznej w Centrum Nauki Kopernik. Podziwialiśmy pałace i ogrody Łazienek Królewskich. Niektórzy uczestnicy uzupełniali relacje przewodników muzealnych o fakty związane z naszymi rodakami kończąc prośbą o niezapominanie o tym, że np. Ludwik Górski, właściciel Ceranowa i Sterdyni odbudował Kolumnę Zygmunta i wzniósł swoimi funduszami kilka warszawskich kościołów i o tym, że generał Stanisław Trębicki z Kurowic był komendantem Szkoły Rycerskiej, z której podchorążacy z Piotrem Wybickim na czele rozpoczęli Powstanie Listopadowe w 1831 roku. Generał odmówił udziału w rebelii i został przez swoich wychowanków zasztyletowany. Wywołanie tego tematu przeniosło się później na długie Polaków rozmowy o Powstaniu Warszawskim i o naszych cechach narodowych, które Mickiewicz tak trafnie ujął w „Panu Tadeuszu”. Będąc trzy dni na diecie i pokonując kilometry warszawskich ulic  i parków mój cukier ze 140 zmniejszył się do 97. I to jest premia za aktywność, do której zachęcam szczególnie rodaków z mojego pokolenia.

Wacław Kruszewski

środa, 18 października 2023

Sport i inne atrakcje życia szkolnego w latach 1951-1955

Sport i inne atrakcje życia szkolnego w latach 1951-1955


Nie było tych atrakcji wiele jak na potrzeby młodych, ciekawych życia licealistów. Nasi nauczyciele starali się jednak jak mogli by w tych siermiężnych czasach stworzyć nam przyzwoite warunki do nauki i wychowania. Nie 

Żebyło telewizji, nie było komputerów, raz w miesiącu przyjeżdżało do Sokołowa kino ruchome z filmem najczęściej radzieckim. Jeśli był to film wojenny, szło wytrzymać, ale przeważnie stolicę rolniczego powiatu uszczęśliwiano tematyką kołchozową. I z tym były problemy natury wychowawczej. Jakieś śmiechy, głośne komentarze. Jak tylko zgasła żarówka nad projektorem ustawionym po środku sali widowiskowej ks. Salezjanów, zaczynały buzować hormony. Chłopaki przesiadali się do sektora żeńskiego, by korzystając z chwilowego zaciemnienia potrzymać swoją sympatię za rączkę a co bardziej odważni nawet za kolano. Piski dziewcząt i głośne komentarze zazdrośników zagłuszały propagandę sielskiego kołchozowego życia w Związku Radzieckim. Z trudem przychodziło nam później streszczanie sukcesów Miczurina i jego genialnego ucznia Łysenki, tego który opóźnił rozwój radzieckiej genetyki o 20 lat, jak na fali „pierestrojki” podały gazety. Pani profesor Wiśniewolska okazywała jednak duże zrozumienie i tolerancję dla naszej skromnej wiedzy. Podobnie jak profesor Wojtkowski, który uczył nas geografii. Obowiązującym wtedy podręcznikiem była „Geografia gospodarcza świata” autorstwa bodaj Witwera, a w niej wszystko co najlepsze, to oczywiście w Związku Radzieckim. Trzeba było dużej odwagi ze strony nauczyciela, by takie tezy kwestionować na lekcjach w totalnie indoktrynowanej szkole. A ja pamiętam z naszych lekcji geografii, że ropa naftowa była i na Półwyspie Arabskim, i w Wenezueli, a nawet (o zgrozo!) w Teksasie i oczywiście w Związku Radzieckim. 


Koledzy z naszego Liceum.


W zimnowojennych latach pięćdziesiątych atrakcją szkolną były także niedzielne wyjazdy aktywu młodzieżowego na wieś. Polegało to na udziale uczniów w grupach agitatorów mających przekonać opornych rolników do zakładania kołchozów, na gruncie polskim zwanych spółdzielniami  produkcyjnymi. Innym razem była to pomoc w przeprowadzaniu remanentów w sklepach „Samopomocy Chłopskiej”, szczególnie przy okazji zmian cen. Dostałem wtedy dobrą, bo praktyczną lekcję ekonomii. Na wiejskim zebraniu w Wyrozębach, rolnik domagał się odpowiedzi na proste pytanie: dlaczego tanieją statki i lokomotywy a drożeją brony i lemiesze? Żaden z agitatorów nie potrafił tego wytłumaczyć. Jakby na to nie patrzeć, były to dobre lekcje wychowania obywatelskiego z elementami ekonomii socjalistycznej, które do dziś pamiętamy. Wspominaliśmy te czasy z Heńkiem Puchalskim w jego rodzinnych Białobrzegach nad Bugiem. Heniek zanim przeszedł na emeryturę, chronił życie i mienie mieszkańców białostocczyzny, pracując na kierowniczych stanowiskach w zawodowej Straży Pożarnej. Owo zdarzenie z wiejskiego zebrania w Wyrozębach każdy z nas pamiętał inaczej ale jedno było wspólne i zakiełkowało nieufnością do władzy w głowach młodych ZMP-owców. Ja na przykład już mniej żarliwie przekonywałem swojego dziadka do podpisania listy kandydatów Spółdzielni Produkcyjnej mającej powstać w Bachorzy. Ze wszystkich moich argumentów o wyższości kolektywnego gospodarowania nad indywidualnym dziadek Paweł robił sieczkę, jeśli mam zostać przy rolniczej terminologii. Dostałem właśnie wtedy bojowe zadanie przekonać dziadka do podpisania listy założycieli Spółdzielni. A trzeba wiedzieć, że dwór Zalewskich w Bachorzy był ostoją działalności konspiracyjnej w czasie II wojny światowej. Dziedzic Zalewski kierował powiatowymi strukturami „Uprawy”, a jego czternastoletnią córkę zamordowali hitlerowcy w Treblince. Ma ona tam skromny betonowy krzyż ze zdjęciem na zbiorowej mogile w polskiej części Mauzoleum Walki i Męczeństwa. Starsza córka Zalewskiego, Irena Oleksiak - żona „Wichury” Henryka Oleksiaka, zdążyła jeszcze napisać i wydać książkę - pamiętnik o losach panienki z dworu i romantycznym partyzancie, który w nocy zakradał się na koniu do jej okna z bukietem polnych kwiatów. 

Ale wracając do dziadka i mojej misji: dziadek za nic nie dał się przekonać i nie chciał nawet słyszeć o włączeniu swego gospodarstwa do Spółdzielni. Gospodarstwo było jego dumą, bo przed wojną, po latach tułaczki i pracy w Ameryce wrócił do Polski, kupił kilkanaście hektarów gruntu i starą karczmę na Bachorzy. Zbudował tam oborę i chlewnię z niespotykaną w tamtych czasach betonową podsadzką i kanałami odprowadzającymi gnojowicę. W okresie wymuszonej kolektywizacji wsi sąsiedzi dziadka Pawła, opędzając się od natarczywych agitatorów wymyślili sobie wygodną wymówkę - czekali na jego podpis: „Paweł, człek światowy, to wie co jest dobre dla rolnika, jak on podpisze, to cała wieś pójdzie za nim”. Dziadek jednak nie podpisał listy i dostał sześć miesięcy aresztu za… brak świadomości.

I jeszcze jedna historyjka z lat szkolnych: w marcu 1953 roku zmarł Józef Stalin. W sali kina  „Zdobycz” odbywała się uroczysta akademia żałobna. Scena udekorowana została flagami i transparentem: „Zmarł Józef Stalin chorąży światowego pokoju”. Na balkonie kina usadowiła się orkiestra Straży Pożarnej pod kierownictwem „Wazonika”. Nazwisko dyrygenta uleciało, ale w mojej pamięci został ten wdzięczny pseudonim, jakim go obdarowali koledzy orkiestranci. W pierwszych rzędach zasiadły żony przedstawicieli władz powiatowych i aktywistki Ligi Kobiet w czarnych sukniach i woalkach, z oczami czerwonymi od łez. Po przemówieniu pierwszego Sekretarza i odegraniu hymnów rozpoczęła się część artystyczna w wykonaniu chóru i recytatorów z naszej szkoły. Po solówce Romka  „O Wodzu Narodów Radzieckich Stalinie wędrowny poeta układa swą pieśń”  miałem wypuścić gołębie (żywe!) pokoju. Ale Rysiek Kozakiewicz zawalił sprawę i nie dostarczył białych gołębi. Cóż było robić; w przeddzień akademii wieczorem poszliśmy na ulicę Repkowską z latarkami i ze strzech stodół wybraliśmy worek wróbli, które zgodnie z przyjętą koncepcją wypuściłem po słowach uroczystej kantaty. Ze sceny, jak w filmie Hitchcocka stado oszalałych ptaków zaatakowało światła reflektorów i orkiestrę na balkonie. Powstało wielkie zamieszanie. Zasunięto kurtynę a ja poczułem nagle jak ktoś mnie chwyta za kołnierz i ciągnie do drzwi na zaplecze sceny i korytarz. Na schodach udało mi się wyrwać i wpadłem wprost do mieszkania pana Rydzewskiego, dozorcy budynku OSP. Ten kazał mi ukryć się pod łóżkiem i czekać na jego powrót. Po chwili wyszedł zaniepokojony gwarem na schodach i wcześniejszym zakończeniem uroczystości. Przeleżałem pod tym łóżkiem w absolutnej ciszy zanim pan Rydzewski mnie uwolnił. Dochodzenie ujawniło jednak sprawcę zakłócenia państwowej uroczystości, co w moim przypadku groziło wydaleniem ze szkoły. Następnego dnia dyrektor Gulik wezwał mnie do swojego gabinetu i poradził bym szukał pomocy w zarządzie szkolnym ZMP. Tak też uczyniłem, zyskując zrozumienie i oparcie u Staśka Stolarczuka, przewodniczącego szkolnego koła ZMP i Wieśka Olszewskiego, członka zarządu szkolnego. Wiesiek załatwił nawet wizytę u pierwszego Sekretarza KP PZPR, towarzysza Śliwińskiego. Udaliśmy się tam razem ustalając po drodze koncepcję obrony. Sekretarz przyjął nas z całą powagą. Rozpytał najpierw o moją rodzinę: „Ojciec zginął w 1943 r., matka pracuje w PSS-ie, siostra studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, a ja chodzę dziewiątej klasy”. Wiesiek wygłosił piękną mowę w obronie kolegi, który miał dobre intencje lecz zastosował nieadekwatne środki: „Nasza szkolna organizacja ZMP przeanalizowała popełnione błędy i wyciągnęła stosowne konsekwencje. Kol. Kruszewski wyrażając samokrytykę, podjął zobowiązanie poprawy wyników nauczania oraz udziału w pracach społecznych przy budowie boiska szkolnego; trzeba dać mu szansę”. I dali; a ja po sześciu „gałach” na pierwsze półrocze, w pochodzie majowym w 1953 roku szedłem już z szarfą przodownika nauki i pracy społecznej, który wykonał 145% normy. Nie jestem w stanie powiedzieć jak koledzy z ZMP wyliczyli te procenty, miałem bowiem kłopoty z matematyką. Ta nagła odmiana to zasługa mojej siostry, która wyleczyła mnie z amorów do niejakiej Lilki B. z ósmej klasy, a przede wszystkim zasługa naszego wychowawcy prof. Henryka „Listka” Wiśniewolskiego. Pamiętacie taki polsko-łaciński wierszyk ?    

UNUS PUER  AMOREM przejęty 

PULCHERIMAM PUELLAM prawił komplementy. 

WIDET to PATER rąbnął go w ucho,

ORA ET LABORA. Nie flirtuj z dziewuchą!

Oczywiście, proszę mi darować ewentualne błędy w łacińskiej pisowni, to nie z winy prof. Plewnickiego ale z powodu nieubłaganego upływu czasu. Przecież to już 60 lat od matury. Listek” potrafił wydobyć z nas to, co gdzieś tam było ale nie zawsze chciało się ujawnić. Nie bez znaczenia była też rozbudzona przez prof. Antoniego Piotrkowskiego chęć sportowej rywalizacji. Nie podejmę się przeprowadzenia dowodu na to, że ambicje sportowe ukształtowały dalsze nasze losy, ale coś w tym musiało być gdyż wielu z nas osiągnęło życiowe sukcesy. Dla mnie lekcje wychowania fizycznego chociaż prowadzone w siermiężnych warunkach były najmilszymi zajęciami, dzięki którym ciepło wspominam lata szkolne. Do lekcji WF dochodziły jeszcze zajęcia w szkolnym klubie sportowym. W lecie królowała tam piłka nożna, w zimie tenis stołowy i biegi narciarskie. Najlepsi z nas brali udział w licznych zawodach szkolnych, spartakiadach, mistrzostwach powiatu i województwa. Kilku grało w drużynie klubu sportowego „Sparta” będąc jego najlepszą kadrą.  Dość przypomnieć, że reprezentacja szkoły zasilona tymi zawodnikami wygrywała mecze z pierwszą drużyną „Sparty”. Tacy zawodnicy jak:  Zygmunt  Kamiński, Heniek Gumaniuk, Tadek Ostachowicz, Ludwik Lisicki, Czesiek Kisieliński, Romuald Stępniewski, Janek Pytel, Wacek Kruszewski, a z młodszych roczników Bogdan Waś, Bogdan Łach, Zygmunt Papliński, bracia Andrzej i Józek Zambroniowie zapisali się w historii sokołowskiego sportu na trwałe. Na drugim miejscu po piłkarzach postawiłbym tenisistów stołowych, a tu wyróżniali się: Jurek i Andrzej Podgórzakowie, Janek Kazimierczuk, Jurek Szyc, Zdzisiek i Wiesiek Olszewscy. W lekkiej atletyce najlepsi byli: Sławek Kowalczyk kierujący później sportem uniwersyteckim, Zdzisiek Dacewicz dziś pułkownik, wybitny lekarz medycyny, Zdzisiek Mątkiewicz do niedawna prezes PZU. Ja opanowałem skok o tyczce. Na spartakiadzie wojewódzkiej w Węgrowie zdobyłem mistrzostwo, uzyskując wynik 2 metry 60 centymetrów. Był to rekord. Uśmiałaby się z takiego rekordu Monika Pyrek skacząca prawie dwa razy tyle. Naszego ówczesnego dyrektora pana Arkadiusza Gulika bardziej cieszyły zapewne wyniki osiągane przez uczniów w nauce a nie w sporcie i kiedy na porannym apelu podawałem rezultaty turnieju o mistrzostwo szkoły w tenisie stołowym i pochwaliłem Janka Kazimierczuka za zdobycie pierwszego miejsca, dyrektor tubalnym głosem skomentował: „Gdyby takie wyniki jak w ping-pongu Kazimierczuk osiągał w nauce byłoby lepiej dla niego i dla szkoły”



Sokołowscy kawalerzy, lata 50-te.


Warunki w jakich uprawiliśmy sport wówczas różnią się znacznie od obecnych. My mieliśmy salę gimnastyczną adoptowaną z dwóch izb klasowych na pierwszym piętrze naprzeciw pokoju nauczycielskiego i gabinetu dyrektora szkoły. Takie sąsiedztwo wykluczało zbytnie szaleństwo. Boisko szkolne urządzaliśmy latami po lekcjach. Zdzisiek Żałobka, późniejszy wojewoda siedlecki wozem konnym swojego ojca zwoził ziemię na wyrównanie boiska. Żerdzie na bramkę dał nam sąsiadujący ze szkołą leśniczy, pan Bąkowski. W późniejszym okresie, gdy już oddano do użytku stadion miejski przy ulicy Lipowej sport szkolny w znacznej mierze przeniósł się tam właśnie.

I jeszcze słów kilka o naszych starszych kolegach, którzy byli dla nas wzorem w sportowym zaangażowaniu, o których się mówiło i o których kontakty zabiegało. Byli to: Tadeusz Saczuk, Tolek Bielecki, Kostek Wyszyński, Heniek i Witek Domańscy, Zygmunt Kamiński, Heniek Gumaniuk i Tadek Ostachowicz. Zabiegaliśmy o ich towarzystwo, o możliwość odniesienia po meczu do ich domów butów piłkarskich. Sam czyniłem to z dumą niosąc je przez całe miasto nie zawsze najkrótszą drogą do domostwa moich idoli a później czynili to nasi młodsi koledzy. Przywilej odnoszenia „moich” korków miał Kuba Pietrzykowski, dziś wzięty fotograf chicagowskich VIP-ów. Takie to były ówczesne obyczaje i jak sądzę warto przywoływać je chociaż we wspomnieniach, co też uczyniłem za namową moich młodszych koleżanek z komitetu organizacyjnego Zjazdu Absolwentów LO w Sokołowie Podlaskim.

   

                                                                                                             Wacław Kruszewski

Tak było! Obiady czwartkowe na SGGW



Tak było! Obiady czwartkowe na SGGW

Z upływem lat coraz bardziej doceniamy tradycję. Tą nieodległą z czasów, jak się przyjęło teraz mówić, „słusznie minionych” i tą okrytą mrokami dziejów. Polacy najczęściej powracają do wspomnień o heroicznych bojach kończących się klęskami, o biologicznych i materialnych stratach Państwa i Narodu, o niewykorzystanych szansach i o wiarołomstwie sojuszników. Mało, zbyt mało chcemy wspominać wydarzenia, z naszej historii na pozór błahe ale mające duże i pozytywne znaczenie dla umacniania i rozwoju Rzeczpospolitej. Wspominać i wyciągać wnioski! Chcę tu przywołać tradycje czwartkowych obiadów u króla Stanisława Poniatowskiego, w których uczestniczyli najwięksi polscy intelektualiści epoki oświecenia m.in. Hugo Kołłątaj, Ignacy Krasiński, Stanisław Konarski, Ignacy Potocki, Józef Wybicki, Andrzej Zamojski, Franciszek Karpiński, Adam Kazimierz Czartoryski, Andrzej Ogiński, Franciszek Zabłocki, Marcello Bacciarelli. Wśród bywalców czwartkowych obiadów u króla Stasia zdarzali się prekursorzy zdrowego żywienia, jak poeta Stanisław Trembecki, który głosił umiar w jedzeniu jako podstawę dobrego zdrowia.

Do tej tradycji i obyczaju sięgnęli białostoccy członkowie Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków od kilku lat organizujący „czwartkowe obiady” najpierw dla swoich członków a następnie dla wszystkich dotkniętych tą chorobą członków stowarzyszenia w Polsce. Przed tygodniem, w Sali Kryształowej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie 17 członków sokołowskiego koła tego stowarzyszenia uczestniczyło w czwartkowym obiedzie dla diabetyków wraz z koleżankami i kolegami z całej Polski. Przy gustownie nakrytych stołach zasiadło nas prawie 400 osób. Kto chciał, przed obiadem mógł zmierzyć ciśnienie i poziom cukru, posmakować produktów zdrowej żywności, posłuchać romantycznych pieśni w wykonaniu zespołu „Cygańskie Serca” z dalekich podlaskich Gribów nad granicą z Białorusią i pośpiewać z nimi. Ważnym punktem programu był wykład prof. Danuty Pawłowskiej o nietolerancji glutenu w cukrzycy. Wykład ciekawy, ale nazbyt akademicki, bardziej dla studentów niż dla emerytów. Przejęty rolą jednak notowałem pilnie. Na razie wiem, że mój organizm źle reaguje na pokarmy zawierające gluten. I to mi wystarczy do spotkania z doktorem nauk medycznych Rembiszem z sokołowskiego Centrum Medycznego przy ulicy Lipowej, który mam nadzieję, przełoży naukowe wywody pani profesor na język zrozumiały dla magistra. Tu nasunęła mi się taka refleksja, przywołuję ją z myślą o młodych czytelnikach „Wieści Sokołowskich”. Gdybym w latach szkolnych tak pilnie notował wiedzę przekazywaną przez moich profesorów z „jedenastolatki” dziś nie musiałbym zabierać czasu doktorowi chcąc dowiedzieć się jak żyć z cukrzycą by nie stracić wzroku lub nóg. Warto się uczyć, w każdym wieku, ale najlepiej w wieku dla tego przeznaczonym. Jednak, jeśli jeszcze można zdobyć wiedzę w tak atrakcyjny sposób jak praktykują to organizatorzy „czwartkowych obiadów” grzechem byłoby zaniechanie. Wystarczy zapoznać się z załączonym w eleganckiej formie menu. Wprawdzie nie ma w nim kapłonów, pieczeni baraniej nadziewanej szynką czy zupy piwnej ze śmietaną i twarogiem jak na obiadach króla Stasia, ale ulubiony deser króla - śliwki w gorzkiej czekoladzie były. Na czwartkowym obiedzie dla diabetyków Anno Domini 2013 w Kryształowej Sali SGGW w Warszawie serwowano dania zgodne z wymogami diety cukrzycowej: kotlety warzywne z pęcakiem, sałatkę ze szpinaku, bigos z cebuli i wspaniałą zupę z soczewicy autorstwa Ministra Rolnictwa Stanisława Kalemby, bowiem do tradycji tej imprezy należy zapraszanie znanych polityków naukowców, artystów i powierzanie im zadania przyrządzenia obiadu dla członków stowarzyszenia. Zupa krem z soczewicy udała się ministrowi Kalembie wybornie, podobnie jak śliwki w czekoladzie w wykonaniu rektora SGGW profesora Szymańskiego. Obu panom podziękowano owacyjnymi brawami a ja znalazłem okazję by pozdrowić ministra od sokołowiaków i wręczyć mu piękny album propagujący Wielki Gościniec Litewski opracowany i wydany przez Marię Koc, dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury. Spotkanie zakończyliśmy wypiciem toastu sokiem z aronii oraz odśpiewaniem hymnu Czwartkowych Obiadów u Diabetyków. Słowa Dariusza Szada-Borzyszkowskiego, który z wdziękiem i w królewskim stroju prowadził imprezę. Kto był ma co wspominać; kto nie był niech przyjdzie we wtorek zapisać się do sokołowskiego koła Stowarzyszenia Diabetyków kierowanego przez Andrzeja Kublika, Witka Grądzkiego,  Weronikę Adamczuk i Romę Osipiak. Na pewno nie będzie żałował !

Wacław Kruszewski

piątek, 13 października 2023

Moja nowa książka pt. "Patroni naszych ulic"



Pracuję teraz nad książką  "Patroni naszych ulic". Projekt okładki zrobiła Sylwia Wasiuk, plastyczka z Siedleckiego Ośrodka Kultury, korektę tekstów dr Aneta Abramowicz-Oleszczuk z Tygodnika Siedleckiego, składem komputerowym i redakcją zajął się Artur Ziontek z Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Kosowie Lackim, a zdjęciami Magda Stasiuk z Cyganerii Podlaskiej. Wszyscy działamy pro publico bono, bo na sześćsetlecie Sokołowa warto przypomnieć i utrwalić w świadomości mieszkańców miasta losy i zasługi dla Polski patronów naszych ulic: Ludwika Górskiego-szambelana papieskiego i budowniczego wielu kościołów w okresie rusyfikacji Podlasia i Polski; kompozytora i właściciela Sokołowa księcia Michała Kleofasa Ogińskiego; żołnierzy  majora Feliksa Jaworskiego-bohatera wojny z 1920 roku, Henryka "Wichury" Oleksiaka, Władysława Praweckiego i majora Franciszka "Sochy'' Świtalskiego;  Franciszka "Józuby" Ząbeckiego; księży Stanisława Brzóski i Jana Bosko; pisarki z sabniowskiego dworu-Heleny Mniszek i wielu innych zacnych Podlasiaków. Trud wydania książki wzięła na siebie prezes Zarządu Sokołowskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego pani Krystyna Matysiak. Ażeby zachęcić moich rodaków do wydania tej książki będę jej fragmenty zamieszczał na moim profilu Facebookowym "Łączy nas kultura i Sokołów". Czytajcie więc i uzupełniajcie te teksty swoją wiedzą i wspomnieniami. Uproszę Artura, aby je włączył do powstającej właśnie książki. Poniżej zamieszczam opis jednej z sokołowskich ulic, jaki znajdzie się w tej publikacji:

Ulica Fryderyka Chopina

To jedna z najkrótszych ulic Sokołowa, ale prowadzi ona do nieskończoności, bo kończy się bramą starego cmentarza. Tą ulicą wcześniej czy później odprowadzą i nas. Myślę sobie, że nazwanie tej ulicy imieniem genialnego polskiego kompozytora było przemyślane i bardzo trafne. Wszak to przy dźwiękach marsza żałobnego Chopina odprowadzaliśmy na wieczny spoczynek wielu znanych sokołowiaków. Jednym tylko zdaniem przypomnę ich nazwiska i zasługi dla miasta:

LUCJAN MARASEK – wiceprzewodniczący Prezydium PRN w Sokołowie, przedtem agronom w Sterdyni. W 1973 r. razem ze Zdzisławem Żałobką wywalczyli lokalizację w Sokołowie zakładów przemysłu mięsnego, zbudowanych przez firmę Epstain z Chicago,

ZBIGNIEW KOPROWSKI – chirurg i twórca oraz pierwszy dyrektor nowego Szpitala Powiatowego w Sokołowie, 

BOGDAN WOJTCZUK – sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Siedlcach, reprezentujący nowe, niedogmatyczne kierunki pracy partyjnej,

WINCENTY TRĘBICKI – dyrektor Centrum Kultury i Sztuki województwa siedleckiego, późniejszy starosta sokołowski,

ZYGMUNT BŁACHNIO – prezes Spółdzielni Mleczarskiej w Sokołowie i dyrektor największego w Europie Zakładu Przetwórstwa Mleka w Węgrowie,

JADWIGA WITKOWSKA – Zasłużony Działacz Kultury, organizator wiejskich klubów kultury, teatrów amatorskich i dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury,

FRANCISZEK ŁOMŻA – dyrektor Powiatowego Przedsiębiorstwa Budowlanego w Sokołowie, budowniczy wielu obiektów, m.in. sokołowskiego domu kultury po jego pożarze w 1976 roku,

ZDZISŁAW LECH – przewodniczący Zarządu Powiatowego ZMW, organizator sześćdziesięciu czterech Wiejskich Klubów Rolnika w naszym powiecie, długoletni dyrektor sokołowskiego oddziału Ruch-u.

Miałem przyjemność i satysfakcję z nimi współpracować. Zastanawiając się nad ludzkim losem, dochodzę do wniosku, że skoro Pan Bóg powołał do siebie w pełni sił twórczych tak wielu naszych znakomitych rodaków to widać, że i w Niebie słabo z kadrami. Jak jest na ziemi – szkoda gadać.


Portret Fryderyka Chopina


Na ulicy Szopena (jak napisano na stojącym tam kierunkowskazie) mieszkał w jedynej tam kamienicy mój kolega z harcerstwa i ogólniaka Janusz Anusiewicz, niedoszły pilot i dyplomata. Dyplomatą Janusz nie został, bo komunistyczni decydenci z Warszawy nie pozwolili mu studiować w Szkole Głównej Służby Zagranicznej na Wydziale Dyplomatyczno-Konsularnym, kiedy dopatrzyli się, że jego starszy brat - pułkownik Henryk Anusiewicz pozostał w Anglii, dzieląc losy żołnierzy generała Andersa, z którymi zdobywał Monte Cassino i Bolonię. Jesienią 1944 roku kamienicę Anusiewiczów zajęło na swoją siedzibę NKWD, a właścicieli bezpardonowo wyrzucono. Przygarnął ich pan Czesław Łotkowski, kamieniarz mieszkający na rogu tej ulicy w drewnianym domku. Na miejscu owego domu zbudowano teraz kolejny w mieście obiekt handlowy oferujący dziś jedyny towar jakim są.... lokale do wynajęcia.

Fryderyk Chopin urodził się w mazowieckim dworku w Żelazowej Woli. Legenda mówi, że przyszedł na świat przy dźwiękach skrzypiec, na których grał jego ojciec Mikołaj, spolonizowany Francuz (według oświadczenia rodziny było to 22 lutego, ale w księgach chrztu w kościele w Brochowie wpisano jako datę urodzin dzień 1 marca 1810 r.), a  zmarł w Paryżu 17 października 1849 r.  Naukę gry na fortepianie rozpoczął u swojej matki Justyny Krzyżanowskiej mając 6 lat, a już w wieku lat 7 skomponował swoje pierwsze polonezy G-mol i B-dur. W wieku chłopięcym był ozdobą arystokratycznych salonów Warszawy. Studia u prof. Elsnera w Szkole Głównej Muzyki rozpoczął w roku 1826. Wielu biografów przekonuje, że Chopin był nie tylko geniuszem muzycznym i wybitnym przedstawicielem muzyki okresu romantyzmu, nazwanym poetą fortepianu, ale też geniuszem uniwersalnym. Posiadał niezwykły talent literacki, o czym świadczą jego listy, a także talenty: malarski i aktorski. 5 listopada 1830 roku Fryderyk Chopin na zawsze opuścił Polskę. W czasie podróży z Kalisza, przez Wrocław, Drezno, Monachium, w czasie pobytu w Stuttgarcie dowiedział się o upadku Powstania Listopadowego. Powstały wtedy pierwsze szkice do dramatycznej „Etiudy Rewolucyjnej", granej dziś przy okazji najważniejszych uroczystościach państwowych przez najwybitniejszych pianistów z całego świata.

Współczesne pokolenie polskich muzyków i najbardziej utalentowanych pianistów, uczestników Konkursu Chopinowskiego w Warszawie, miało ćwiczyć i doskonalić swoje umiejętności przed konkursem w pałacu Ossolińskich w Sterdyni. Taki był pomysł kierownictwa Związku Kompozytorów Polskich, ówczesnych właścicieli tego zabytkowego obiektu. Prezes Zarządu Głównego związku, Maciej Małecki zadanie remontu pałacu powierzył panu Wacławowi Kochanowskiemu, byłemu Wojewódzkiemu Konserwatorowi Zabytków w byłym woj. warszawskim, a więc osobie niezwykle kompetentnej. Pan Kochanowski przeniósł się w związku z tym na stałe do Sterdyni i rozpoczął remont od prac zabezpieczających pałac przed kompletną degradacją.

Niebawem jednak zabrakło pieniędzy i ZKP postanowił pałac sprzedać. Za moją namową i za moje pieniądze, rezydencję Ossolińskich zakupiła Rada Główna Stowarzyszenia Animatorów Kultury z przeznaczeniem na ośrodek szkoleniowy i w 1994 r. przystąpiono do dalszego remontu obiektu dzięki uzyskanym na ten cel dotacjom z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Przez następne dwa lata wykonano najważniejsze dla zachowania zabytku prace konstrukcyjne. Niebawem jednak kierujący Radą Główną stowarzyszenia były aparatczyk KC PZPR postanowił sprzedać pałac, a wcześniej pieniądze przekazane przez konserwatora zabytków na opłacenie faktur za roboty remontowe, wydał na swoje zagraniczne podróże i własne utrzymanie.

Firma wykonująca remont była zmuszona przez całych dziesięć lat dochodzić przed sądami w Sokołowie, Siedlcach i Lublinie uczciwego rozstrzygnięcia sporu o należne jej pieniądze. Kiedy sprawiedliwości stało się zadość, nie było już jednak od kogo egzekwować sądowych wyroków. Jedyny majątek, jaki stowarzyszenie miało, czyli pałac w Sterdyni wraz z trzynastohektarowym parkiem, dwiema oficynami i budynkiem rządcówki pośpiesznie i z naruszeniem aż czterech ustaw wspomniany lider stowarzyszenia sprzedał nowym nabywcom, (w zamian uzyskując od nich stanowisko dyrektorskie w ich firmie) za niewiarygodnie niską cenę 350 tys. zł, stanowiącą dziesięć procent wydatków poniesionych na remont a uzyskanych ze Skarbu Państwa. Następnie, po roku sprzedali oni pałac kolejnemu biznesmenowi, ale już za okrągłą kwotę 1 850 000 zł. Tak w III Rzeczpospolitej, ogłoszonej państwem prawa robiło się interesy i chyba robi się tak nadal, o czym bez końca informują media. Tylko bezrobotni sterdyniacy, obserwujący przez ażurowe ogrodzenie bale i fajerwerki nowej klasy bogaczy, zaciskają zęby. I jeszcze jedna, pouczająca informacja: w roku 2009 z kancelarii Rzecznika Praw Obywatelskich otrzymałem odpowiedź, z której wynikało, że ta instytucja nie znalazła powodów do interwencji, gdyż stałem się ofiarą transformacji. Chociaż dostałem, jak mówią biznesmeni, w plecy 350 tys. zł (zasądzona należność z odsetkami od 1996 r.) to mam satysfakcję, że uratowałem piękne dzieło architekta Kubickiego - pałac Ossolińskich, Krasińskich i Górskich w Sterdyni. I chociaż wolałbym, żeby pałac służył ludziom kultury a nie biznesu, muszę pogodzić się z funkcją, jaką obecnie pełni. Takie czasy, takie zwyczaje.

Wacław Kruszewski

    Wspmnienie o niezwykłej kobiecie Sokołowska rodzina animatorów kultury doznała wNiedzielę     17 08 2014      kolejnej wielkiej straty...