środa, 18 października 2023

Sport i inne atrakcje życia szkolnego w latach 1951-1955

Sport i inne atrakcje życia szkolnego w latach 1951-1955


Nie było tych atrakcji wiele jak na potrzeby młodych, ciekawych życia licealistów. Nasi nauczyciele starali się jednak jak mogli by w tych siermiężnych czasach stworzyć nam przyzwoite warunki do nauki i wychowania. Nie 

Żebyło telewizji, nie było komputerów, raz w miesiącu przyjeżdżało do Sokołowa kino ruchome z filmem najczęściej radzieckim. Jeśli był to film wojenny, szło wytrzymać, ale przeważnie stolicę rolniczego powiatu uszczęśliwiano tematyką kołchozową. I z tym były problemy natury wychowawczej. Jakieś śmiechy, głośne komentarze. Jak tylko zgasła żarówka nad projektorem ustawionym po środku sali widowiskowej ks. Salezjanów, zaczynały buzować hormony. Chłopaki przesiadali się do sektora żeńskiego, by korzystając z chwilowego zaciemnienia potrzymać swoją sympatię za rączkę a co bardziej odważni nawet za kolano. Piski dziewcząt i głośne komentarze zazdrośników zagłuszały propagandę sielskiego kołchozowego życia w Związku Radzieckim. Z trudem przychodziło nam później streszczanie sukcesów Miczurina i jego genialnego ucznia Łysenki, tego który opóźnił rozwój radzieckiej genetyki o 20 lat, jak na fali „pierestrojki” podały gazety. Pani profesor Wiśniewolska okazywała jednak duże zrozumienie i tolerancję dla naszej skromnej wiedzy. Podobnie jak profesor Wojtkowski, który uczył nas geografii. Obowiązującym wtedy podręcznikiem była „Geografia gospodarcza świata” autorstwa bodaj Witwera, a w niej wszystko co najlepsze, to oczywiście w Związku Radzieckim. Trzeba było dużej odwagi ze strony nauczyciela, by takie tezy kwestionować na lekcjach w totalnie indoktrynowanej szkole. A ja pamiętam z naszych lekcji geografii, że ropa naftowa była i na Półwyspie Arabskim, i w Wenezueli, a nawet (o zgrozo!) w Teksasie i oczywiście w Związku Radzieckim. 


Koledzy z naszego Liceum.


W zimnowojennych latach pięćdziesiątych atrakcją szkolną były także niedzielne wyjazdy aktywu młodzieżowego na wieś. Polegało to na udziale uczniów w grupach agitatorów mających przekonać opornych rolników do zakładania kołchozów, na gruncie polskim zwanych spółdzielniami  produkcyjnymi. Innym razem była to pomoc w przeprowadzaniu remanentów w sklepach „Samopomocy Chłopskiej”, szczególnie przy okazji zmian cen. Dostałem wtedy dobrą, bo praktyczną lekcję ekonomii. Na wiejskim zebraniu w Wyrozębach, rolnik domagał się odpowiedzi na proste pytanie: dlaczego tanieją statki i lokomotywy a drożeją brony i lemiesze? Żaden z agitatorów nie potrafił tego wytłumaczyć. Jakby na to nie patrzeć, były to dobre lekcje wychowania obywatelskiego z elementami ekonomii socjalistycznej, które do dziś pamiętamy. Wspominaliśmy te czasy z Heńkiem Puchalskim w jego rodzinnych Białobrzegach nad Bugiem. Heniek zanim przeszedł na emeryturę, chronił życie i mienie mieszkańców białostocczyzny, pracując na kierowniczych stanowiskach w zawodowej Straży Pożarnej. Owo zdarzenie z wiejskiego zebrania w Wyrozębach każdy z nas pamiętał inaczej ale jedno było wspólne i zakiełkowało nieufnością do władzy w głowach młodych ZMP-owców. Ja na przykład już mniej żarliwie przekonywałem swojego dziadka do podpisania listy kandydatów Spółdzielni Produkcyjnej mającej powstać w Bachorzy. Ze wszystkich moich argumentów o wyższości kolektywnego gospodarowania nad indywidualnym dziadek Paweł robił sieczkę, jeśli mam zostać przy rolniczej terminologii. Dostałem właśnie wtedy bojowe zadanie przekonać dziadka do podpisania listy założycieli Spółdzielni. A trzeba wiedzieć, że dwór Zalewskich w Bachorzy był ostoją działalności konspiracyjnej w czasie II wojny światowej. Dziedzic Zalewski kierował powiatowymi strukturami „Uprawy”, a jego czternastoletnią córkę zamordowali hitlerowcy w Treblince. Ma ona tam skromny betonowy krzyż ze zdjęciem na zbiorowej mogile w polskiej części Mauzoleum Walki i Męczeństwa. Starsza córka Zalewskiego, Irena Oleksiak - żona „Wichury” Henryka Oleksiaka, zdążyła jeszcze napisać i wydać książkę - pamiętnik o losach panienki z dworu i romantycznym partyzancie, który w nocy zakradał się na koniu do jej okna z bukietem polnych kwiatów. 

Ale wracając do dziadka i mojej misji: dziadek za nic nie dał się przekonać i nie chciał nawet słyszeć o włączeniu swego gospodarstwa do Spółdzielni. Gospodarstwo było jego dumą, bo przed wojną, po latach tułaczki i pracy w Ameryce wrócił do Polski, kupił kilkanaście hektarów gruntu i starą karczmę na Bachorzy. Zbudował tam oborę i chlewnię z niespotykaną w tamtych czasach betonową podsadzką i kanałami odprowadzającymi gnojowicę. W okresie wymuszonej kolektywizacji wsi sąsiedzi dziadka Pawła, opędzając się od natarczywych agitatorów wymyślili sobie wygodną wymówkę - czekali na jego podpis: „Paweł, człek światowy, to wie co jest dobre dla rolnika, jak on podpisze, to cała wieś pójdzie za nim”. Dziadek jednak nie podpisał listy i dostał sześć miesięcy aresztu za… brak świadomości.

I jeszcze jedna historyjka z lat szkolnych: w marcu 1953 roku zmarł Józef Stalin. W sali kina  „Zdobycz” odbywała się uroczysta akademia żałobna. Scena udekorowana została flagami i transparentem: „Zmarł Józef Stalin chorąży światowego pokoju”. Na balkonie kina usadowiła się orkiestra Straży Pożarnej pod kierownictwem „Wazonika”. Nazwisko dyrygenta uleciało, ale w mojej pamięci został ten wdzięczny pseudonim, jakim go obdarowali koledzy orkiestranci. W pierwszych rzędach zasiadły żony przedstawicieli władz powiatowych i aktywistki Ligi Kobiet w czarnych sukniach i woalkach, z oczami czerwonymi od łez. Po przemówieniu pierwszego Sekretarza i odegraniu hymnów rozpoczęła się część artystyczna w wykonaniu chóru i recytatorów z naszej szkoły. Po solówce Romka  „O Wodzu Narodów Radzieckich Stalinie wędrowny poeta układa swą pieśń”  miałem wypuścić gołębie (żywe!) pokoju. Ale Rysiek Kozakiewicz zawalił sprawę i nie dostarczył białych gołębi. Cóż było robić; w przeddzień akademii wieczorem poszliśmy na ulicę Repkowską z latarkami i ze strzech stodół wybraliśmy worek wróbli, które zgodnie z przyjętą koncepcją wypuściłem po słowach uroczystej kantaty. Ze sceny, jak w filmie Hitchcocka stado oszalałych ptaków zaatakowało światła reflektorów i orkiestrę na balkonie. Powstało wielkie zamieszanie. Zasunięto kurtynę a ja poczułem nagle jak ktoś mnie chwyta za kołnierz i ciągnie do drzwi na zaplecze sceny i korytarz. Na schodach udało mi się wyrwać i wpadłem wprost do mieszkania pana Rydzewskiego, dozorcy budynku OSP. Ten kazał mi ukryć się pod łóżkiem i czekać na jego powrót. Po chwili wyszedł zaniepokojony gwarem na schodach i wcześniejszym zakończeniem uroczystości. Przeleżałem pod tym łóżkiem w absolutnej ciszy zanim pan Rydzewski mnie uwolnił. Dochodzenie ujawniło jednak sprawcę zakłócenia państwowej uroczystości, co w moim przypadku groziło wydaleniem ze szkoły. Następnego dnia dyrektor Gulik wezwał mnie do swojego gabinetu i poradził bym szukał pomocy w zarządzie szkolnym ZMP. Tak też uczyniłem, zyskując zrozumienie i oparcie u Staśka Stolarczuka, przewodniczącego szkolnego koła ZMP i Wieśka Olszewskiego, członka zarządu szkolnego. Wiesiek załatwił nawet wizytę u pierwszego Sekretarza KP PZPR, towarzysza Śliwińskiego. Udaliśmy się tam razem ustalając po drodze koncepcję obrony. Sekretarz przyjął nas z całą powagą. Rozpytał najpierw o moją rodzinę: „Ojciec zginął w 1943 r., matka pracuje w PSS-ie, siostra studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, a ja chodzę dziewiątej klasy”. Wiesiek wygłosił piękną mowę w obronie kolegi, który miał dobre intencje lecz zastosował nieadekwatne środki: „Nasza szkolna organizacja ZMP przeanalizowała popełnione błędy i wyciągnęła stosowne konsekwencje. Kol. Kruszewski wyrażając samokrytykę, podjął zobowiązanie poprawy wyników nauczania oraz udziału w pracach społecznych przy budowie boiska szkolnego; trzeba dać mu szansę”. I dali; a ja po sześciu „gałach” na pierwsze półrocze, w pochodzie majowym w 1953 roku szedłem już z szarfą przodownika nauki i pracy społecznej, który wykonał 145% normy. Nie jestem w stanie powiedzieć jak koledzy z ZMP wyliczyli te procenty, miałem bowiem kłopoty z matematyką. Ta nagła odmiana to zasługa mojej siostry, która wyleczyła mnie z amorów do niejakiej Lilki B. z ósmej klasy, a przede wszystkim zasługa naszego wychowawcy prof. Henryka „Listka” Wiśniewolskiego. Pamiętacie taki polsko-łaciński wierszyk ?    

UNUS PUER  AMOREM przejęty 

PULCHERIMAM PUELLAM prawił komplementy. 

WIDET to PATER rąbnął go w ucho,

ORA ET LABORA. Nie flirtuj z dziewuchą!

Oczywiście, proszę mi darować ewentualne błędy w łacińskiej pisowni, to nie z winy prof. Plewnickiego ale z powodu nieubłaganego upływu czasu. Przecież to już 60 lat od matury. Listek” potrafił wydobyć z nas to, co gdzieś tam było ale nie zawsze chciało się ujawnić. Nie bez znaczenia była też rozbudzona przez prof. Antoniego Piotrkowskiego chęć sportowej rywalizacji. Nie podejmę się przeprowadzenia dowodu na to, że ambicje sportowe ukształtowały dalsze nasze losy, ale coś w tym musiało być gdyż wielu z nas osiągnęło życiowe sukcesy. Dla mnie lekcje wychowania fizycznego chociaż prowadzone w siermiężnych warunkach były najmilszymi zajęciami, dzięki którym ciepło wspominam lata szkolne. Do lekcji WF dochodziły jeszcze zajęcia w szkolnym klubie sportowym. W lecie królowała tam piłka nożna, w zimie tenis stołowy i biegi narciarskie. Najlepsi z nas brali udział w licznych zawodach szkolnych, spartakiadach, mistrzostwach powiatu i województwa. Kilku grało w drużynie klubu sportowego „Sparta” będąc jego najlepszą kadrą.  Dość przypomnieć, że reprezentacja szkoły zasilona tymi zawodnikami wygrywała mecze z pierwszą drużyną „Sparty”. Tacy zawodnicy jak:  Zygmunt  Kamiński, Heniek Gumaniuk, Tadek Ostachowicz, Ludwik Lisicki, Czesiek Kisieliński, Romuald Stępniewski, Janek Pytel, Wacek Kruszewski, a z młodszych roczników Bogdan Waś, Bogdan Łach, Zygmunt Papliński, bracia Andrzej i Józek Zambroniowie zapisali się w historii sokołowskiego sportu na trwałe. Na drugim miejscu po piłkarzach postawiłbym tenisistów stołowych, a tu wyróżniali się: Jurek i Andrzej Podgórzakowie, Janek Kazimierczuk, Jurek Szyc, Zdzisiek i Wiesiek Olszewscy. W lekkiej atletyce najlepsi byli: Sławek Kowalczyk kierujący później sportem uniwersyteckim, Zdzisiek Dacewicz dziś pułkownik, wybitny lekarz medycyny, Zdzisiek Mątkiewicz do niedawna prezes PZU. Ja opanowałem skok o tyczce. Na spartakiadzie wojewódzkiej w Węgrowie zdobyłem mistrzostwo, uzyskując wynik 2 metry 60 centymetrów. Był to rekord. Uśmiałaby się z takiego rekordu Monika Pyrek skacząca prawie dwa razy tyle. Naszego ówczesnego dyrektora pana Arkadiusza Gulika bardziej cieszyły zapewne wyniki osiągane przez uczniów w nauce a nie w sporcie i kiedy na porannym apelu podawałem rezultaty turnieju o mistrzostwo szkoły w tenisie stołowym i pochwaliłem Janka Kazimierczuka za zdobycie pierwszego miejsca, dyrektor tubalnym głosem skomentował: „Gdyby takie wyniki jak w ping-pongu Kazimierczuk osiągał w nauce byłoby lepiej dla niego i dla szkoły”



Sokołowscy kawalerzy, lata 50-te.


Warunki w jakich uprawiliśmy sport wówczas różnią się znacznie od obecnych. My mieliśmy salę gimnastyczną adoptowaną z dwóch izb klasowych na pierwszym piętrze naprzeciw pokoju nauczycielskiego i gabinetu dyrektora szkoły. Takie sąsiedztwo wykluczało zbytnie szaleństwo. Boisko szkolne urządzaliśmy latami po lekcjach. Zdzisiek Żałobka, późniejszy wojewoda siedlecki wozem konnym swojego ojca zwoził ziemię na wyrównanie boiska. Żerdzie na bramkę dał nam sąsiadujący ze szkołą leśniczy, pan Bąkowski. W późniejszym okresie, gdy już oddano do użytku stadion miejski przy ulicy Lipowej sport szkolny w znacznej mierze przeniósł się tam właśnie.

I jeszcze słów kilka o naszych starszych kolegach, którzy byli dla nas wzorem w sportowym zaangażowaniu, o których się mówiło i o których kontakty zabiegało. Byli to: Tadeusz Saczuk, Tolek Bielecki, Kostek Wyszyński, Heniek i Witek Domańscy, Zygmunt Kamiński, Heniek Gumaniuk i Tadek Ostachowicz. Zabiegaliśmy o ich towarzystwo, o możliwość odniesienia po meczu do ich domów butów piłkarskich. Sam czyniłem to z dumą niosąc je przez całe miasto nie zawsze najkrótszą drogą do domostwa moich idoli a później czynili to nasi młodsi koledzy. Przywilej odnoszenia „moich” korków miał Kuba Pietrzykowski, dziś wzięty fotograf chicagowskich VIP-ów. Takie to były ówczesne obyczaje i jak sądzę warto przywoływać je chociaż we wspomnieniach, co też uczyniłem za namową moich młodszych koleżanek z komitetu organizacyjnego Zjazdu Absolwentów LO w Sokołowie Podlaskim.

   

                                                                                                             Wacław Kruszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...