sobota, 1 lipca 2023

Historia jednej fotografii. Sokołów na nowo wraca do życia po wojnie.

 

Historia jednej fotografii. Sokołów wraca na nowo do życia po wojnie.


Na zdjęciu grupa sokołowiaków w nowouruchomionej elektrowni, drugi z lewej stoi pan Zadrożny.


Od dzieciństwa w naszym domu obok oleodruku Kossaka przedstawiającego „Cud nad Wisłą” z ks. Skorupką wśród szarżujących na bagnety polskich legionistów wisiało zdjęcie naszego dziadka ze strony matki Pawła Jakubiaka. Reprodukcja popularnego obrazu uznanego batalisty była z nami do czasu wejścia do Sokołowa „wyzwolicieli”, czyli do 8 sierpnia 1944 roku. Nie wypadało wojennemu komendantowi miasta, który tymczasowo zajął największy pokój po zlikwidowanym sklepie z wygodnym wyjściem na ulicę Siedlecką bądź Repkowską przypominać, jakie baty dostali pod Warszawą w 1920 roku w niespełnionym marszu ku Europie. Za to dziadek Paweł na tle gwiaździstej flagi potężnego alianta miał teraz honorowe miejsce obok portretu Stalina. Mnie jednak bardziej interesował obraz przedstawiający bitwę niż zdjęcie dziadka i jego kolegów, którzy za chlebem wyjechali do Ameryki w latach dwudziestych. Przez kalkę odrysowywałem fragmenty tego obrazu by pochwalić się przed kolegami rysunkami żołnierzy i ich broni. Nie rozumiałem powodów, dla których obraz wiszący przez całą okupację, teraz musiał być schowany. Szukałem go wszędzie, a znałem niemal wszystkie przemyślne skrytki w starym domu. W końcu obraz odnalazłem na strychu w wielkim wiklinowym koszu pod stertą paczek papierosów przechowywanych tu po likwidacji sklepu kolonialno - spożywczego moich rodziców. W tym koszu kiedyś niespodziewanie zobaczyłem śpiącą pod pierzynami Żydówkę - prawdopodobnie córkę dr Lewina, który mnie leczył z częstych przeziebień. Powiadomiłem o tym matkę, jednak nie uwierzyła mi. Po kilku chwilach kiedy z pomocą babci i siostry schowano w innym miejscu ukrywającą się sąsiadkę, matka zaprowadziła mnie na strych by pokazać, że nikogo tam nie ma, że musiało mi się coś przewidzieć. Kosz stał na swoim miejscu załadowany po brzegi poduszkami i pierzynami. Byłem małym sześcioletnim chłopcem o bujnej wyobraźni i jak na dziecko czasów okupacyjnych miałem już swoje doświadczenia z ciągłych rewizji, publicznej egzekucji pod tzw. wzgórkiem przy ul. Repkowskiej, obserwowanej z okienka szczytowej ściany naszego strychu, likwidacji getta, którego ogrodzenie od ulicy Olszewskiego znajdowało się 50 m od sieni domu od strony ulicy Siedleckiej. Dlatego mimo zakazu Niemców sień i wejście na strych było w nocy otwarte. Podobne praktyki stosowali i inni właściciele domów, komórek i stodół zlokalizowanych przy ulicach sąsiadujących z ogrodzoną dzielnicą żydowską. Czym to groziło zapewne wie prof. Gross, ale o tym nie napisze, bo Żydzi nie kupią takiej książki. Geszeft można zrobić na ”Złotych żniwach”. Na przeciw rozległego drewnianego domu usytuowanego na rogu ulicy Siedleckiej i Repkowskiej był budynek sokołowskiego magistratu. Na parterze mieściły się w nim garaże straży pożarnej a na piętrze kino. Wejście do kina było od ulicy Długiej. Niemcy uciekający pod naporem Armii Czerwonej wysadzili budynek magistratu, ale parter budynku ocalał. I tu, w dawnej poczekalni kina „Ostland”, w którym jeszcze niedawno oglądaliśmy niemieckie kroniki wojenne teraz pokotem spali radzieccy żołnierze. W dzień i w nocy regulowali oni ruchem transportów wojskowych ciągnących na Warszawę, w chwilach wolnych od służby palili ogniska, grali na harmoszce i śpiewali „Katiuszę”. Częstowali nas konserwami a my zajadając „swinuju tuszonku” z czarnym żołnierskim chlebem nosiliśmy im z pobliskiej studni wodę. Czasami dali do obejrzenia pepeszę lub bagnet. Ulubieńcem „wyzwolicieli” stałem się, kiedy przyniosłem do ich kwatery kilka paczek „Popularnych” i „Junaków”; papierosów z odkrytej skrytki na strychu. „Popularne” były paczkowane w dużych pudełkach po 100 sztuk i można nimi obdzielić cały oddział regulirowszczików. Duże paczki były jednak trudniejsze do wyniesienia pod czujnym okiem babci Emilowej. Gniew babci, gdy odkryła moje niecne postępowanie, złagodziły jednak puszki konserw, jakie dostałem od żołnierzy. Kocioł kapusty z zawartością wojskowej konserwy sprawił, że i tym razem mi się udało uniknąć rózgi, którą babcia Emilowa władała po mistrzowsku. Wszystkich przekonała ta korzystna wymiana towarowa z Rosjanami, gdy okazało się, że papierosy mają dla wojaków większą wartość niż amerykańskie konserwy dostarczane radzieckim sojusznikom by skutecznie bili Niemców. Kilka rodzin zamieszkałych w rozległym domu na rogu Siedleckiej i Repkowskiej miało dzięki temu dobre pożywienie. W mieście panował niebywały entuzjazm. Do rodzin Laszuków i Gumaniuków powrócili od Andersa ich ojcowie. Trwała mozolna praca przy odgruzowaniu i naprawie domów, mostów i ulic. Z dalekiego Elbląga przywieziono prądnicę i uruchomiono Elektrownię przy ulicy Kosowskiej naprzeciw starego drewnianego kościółka pw. św. Rocha. Mogliśmy czytać już nie przy świecach i karbidówkach, ale przy jasnych elektrycznych żarówkach. Wielki popyt nastał też na materiały budowlane, cegłę i stalowe belki. Pan Głazek płacił za jedną oczyszczoną z tynku cegłę 50 groszy. W tamtym czasie był to dobry interes. Z kolegami z mojej drużyny wzięliśmy się za robotę i wkrótce uzbieraliśmy 97 zł. Piłka, o której marzyliśmy kosztowała w księgarni pani Sudarowej 95 zł. Była to skórzana futbolówka z jajowatą dętką, której długi wentyl trzeba było zasznurować tak, by jej nie zniekształcić. Zakup piłki uczciliśmy oranżadą w sklepiku pani Nowakowej przy ulicy Długiej. Odtąd moja drużyna z Repkowskiej i Siedleckiej nie miała sobie równych wśród piłkarzy grających szmaciankami na sąsiednich ulicach i podwórkach. Mając taką piłkę trzeba było zadbać o odpowiednie piłkarskie nazwiska. Stefan Kupisz został Cieślikiem, Janek Patejczuk to obrońca Jan Duda, ja zaś długo nosiłem nazwisko pomocnika Legii - Parpana.

Wacław Kruszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...