Deportacja „Poznaniaków” do Sokołowa
w dziennikach dobrego Niemca Hosenfelda
Od
pani Urszuli Trochimiuk, uczącej historii mojego wnuczka Kacpra w szóstej
klasie szkoły podstawowej nr 1 mieszczącej się w „Ruskich Dołach”, gdzie tuż po
wojnie i ja się uczyłem, dostałem interesującą książkę powstałą z listów i
dzienników kapitana Wilma Hosenfelda pt. ”Staram się ratować każdego”. Na
blisko tysiącu stron zapisków prowadzonych przez niemieckiego oficera
udokumentowano koszmar wojny i okupacji w Polsce.
Kapitan Hosenfeld, rynek w Węgrowie
1940, zdjęcie z zasobów Yad Vashem.
W
listach do żony i dzieci kapitan Hosenfeld opisuje szczerze i wnikliwie swoje codzienne
życie nie skrywając wewnętrznej zmiany, jakiej sam doznaje widząc i analizując
skutki niemieckich represji wobec Polaków i Żydów. Te jego osobiste obserwacje
i doświadczenia wyniesione z Siedlec, Węgrowa, Sokołowa a także z Kałuszyna i
Jadowa doprowadzają go do radykalnej zmiany postawy moralnej w stosunku do
wojny, faszyzmu i niemieckiej polityki eksterminacyjnej na terenach okupowanych.
We wrześniu 1939 roku zdeklarowany nazista, kapitan Wilm Hosenfeld jako oddany członek
NSDAP i SA wierzył, że wyrusza na sprawiedliwą wojnę i nie krył zadowolenia z
sukcesów Wehrmachtu. Jednakże obserwując z bliska zbrodnicze poczynania niemieckiej
armii i administracji stał się innym człowiekiem i wzorem chrześcijanina
ratującego Władysława Szpilmana ukrywającego się w ruinach Warszawy. Tą właśnie
historię pokazano w oskarowym filmie Romana Polańskiego pod tytułem „Pianista”
i dzięki niemu polski Żyd Władysław Szpilman i ratujący go niemiecki oficer Wilm
Hosenfeld stali się postaciami znanymi na całym świecie. A dla nas -
mieszkańców podlaskich i mazowieckich miast i wsi interesujące są także zawarte
w pamiętniku świadectwa rodzinnych obyczajów, tradycyjnych świąt kościelnych
oraz stosunków społecznych w latach 1939 - 1944, w tym godnej postawy Polaków
wobec nieludzkich warunków życia pod niemiecką okupacją.
Hosenfeldowie, Thalau 1936 r.: Wilm,
Jorinde, Detlev, Anemone, Annemarie i Helmut. Zdjęcie z zasobów rodzinnych.
Kapitan
Wilm Hosenfeld - wzór prawdziwego chrześcijanina i antyfaszysty pisał niemal
codziennie listy do żony i dzieci z miejsc swojego zakwaterowania i dzięki temu
możemy jego oczami zobaczyć tragiczne losy przesiedlanych w grudniu 1939 roku polskich
rodzin z Wielkopolski, Pomorza czy Śląska do Sokołowa i innych miejscowości
Generalnej Guberni. Plastyczność i realizm tych relacji pozwalają zajrzeć w
głąb historii dziejącej się w Sokołowie tak, jakby mogła ją zarejestrować
kamera filmowa. Oto fragment jego listu do żony z 13 grudnia 1939 roku:
Kochana Annemarie!
Byłem dzisiaj w Sokołowie. Przyjechał
tam pociąg z uchodźcami. Zacząłem obserwować. Ze szczelnie wypełnionego pociągu
wypadli biedni ludzie, wlokąc za sobą swój nędzny dobytek, chwiejący się na
nogach starcy i staruszki, mężczyźni, kobiety i mnóstwo dzieci. W dziecięcym
wózku siedziała mała dziewczynka zgnieciona prawie przez paczki i koce, ale to
było takie słodkie, rozkoszne dzieciątko o takich błyszczących, radosnych
dziecięcych oczach, że wcale nie chciałem odchodzić. A czarnowłosa dziewczyna, która
musiała pchać ciężki wózek przez śnieg i zimno, trzymając go kurczowo
zaciśniętymi palcami wcale nie była smutna i zmartwiona. Uśmiechała się do mnie
i chciała coś powiedzieć, ale ja nie rozumiałem. I nagle łzy napłynęły mi do
oczu. Dziewczynka zauważyła to i powiedziała do swojej matki: „Panie puakai”. (Ten
pan płacze). Kobieta nie mogła tego widzieć, bo się od niej odwróciłem, ale
wstała z paczki i spojrzała mi w oczy. Ach, to głupie współczucie! Odszedłem i
kazałem ludziom zejść z ulicy, bo nadjeżdżały nasze ciężarówki. Wyczułem w
kieszeni rolkę cukierków na kaszel, które Sebald przysłał mi kilka dni temu. W
kotłującym się, krzyczącym, nawołującym tłumie odnalazłem obie moje dziewczynki
i położyłem małej na kocu cukierki. Jak szybko to stworzonko wyjęło rączki z
pod koca i sięgnęło po prezent. Z wielką zręcznością rozerwało zębami papierek
i wyjęło cukierki. Starsza dziewczyna stała uśmiechając się obok i cieszyła ze
swoją siostrzyczką, która teraz, wydając radosne okrzyki częstowała matkę i
ojca - powiedz „danke schön”, powiedz „danke schön”, ale dziecko miało już tyle
cukierków w buzi, że nie mogła nic powiedzieć. Ciemność połknęła bezdomnych, a
ja poszedłem w stronę dworca, gdzie czekali urlopowicze.
I
kolejny zapis z dziennika kapitana Hosenfelda z 14 grudnia 1939 roku:
W Sokołowie na dworcu: 10 rano, stoi pociąg, z przodu kilka wagonów osobowych, z tyłu
dużo wagonów bydlęcych. We wszystkich ciasno upchani Polacy, wypędzeni z byłych
polskich terenów, które teraz stały się częścią Niemiec. Jakaś kobieta pyta
mnie, gdzie może dostać ciepłą wodę dla swojego dziecka. Wartownicy nie wpuszczają
jej na dworzec. Pokazuję jej wyjście. Ludzie siedzą już trzeci dzień stłoczeni
w pociągu. Po południu, koło trzeciej wracam tam. Deportowani są właśnie
wyładowywani. Stoją przed dworcem i nie wiedzą dokąd mają iść. Obraz nędzy i
rozpaczy. Wśród wielu innych, moją szczególną uwagę zwrócił starszy mężczyzna.
Zagaduję go, mówi to samo, co wszyscy inni: „Co mamy robić? Dokąd mamy iść?” Ma
miłą, starczą twarz, jest 76 - letnim chłopem. Wpędzono go z jego gospodarstwa
razem ze wszystkimi innymi. Mężczyźni i kobiety otaczają mnie, wszyscy pytają o
to samo, jeden z mężczyzn pokazuje małe dzieciątko, które leży przemarznięte w
rozpadającym się wózku. Nie ma już siły żeby krzyczeć. Śnieg wiruje i pokrywa
ludzi białym puchem. Stoją bezbronni, opuszczeni. Jeden z mężczyzn podchodzi do
policjanta, który konwojował pociąg: „Mój panie, co mamy robić?”. Ma na sobie
stare futro, za nim stoi jego żona. Mężczyzna płacze. „Wróciłem z lasu z moimi
końmi i moim wozem, od razu powiedzieli mi: „Wynoś się stąd natychmiast,
wszyscy mają się wynosić, twoja żona i dzieci, za dziesięć minut ma cię tu nie
być”. Moi starzy rodzice mają już po 80 lat, mam 6 dzieci. Od trzech dni nie
dostaliśmy nic do jedzenia. Moje dzieci umierają z głodu. Nie mogłem ze sobą
nic zabrać, nie mam pieniędzy”. Wyciera sobie twarz spracowanym dłońmi, stoi
przede mną bezradny. A ja nie mogę im pomóc. To nieszczęście chwyta mnie za
serce. Tak wyglądają te przesiedlenia, o których mówi się tak podniosłym tonem.
Jedną
z takich rodzin deportowanych siłą z Poznania zaopiekowali się mieszkańcy ulicy
Siedleckiej, wśród nich i moja mama. W oborze pana Bałkowca mieliśmy krowę - żywicielkę.
Moja siedmioletnia siostra Janka po każdym udoju nosiła do domu, gdzie
zamieszkali państwo Kwiatowie ciepłe jeszcze mleko. Raz wróciła niezadowolona
ze swojej misji, bo nie wiedziała skąd weźmie dla podopiecznych oczekiwane
przez nich „pyry”. Kartofli mieliśmy całą piwnicę, ale pyry ani jednej. Sprawa
się wyjaśniła następnego dnia, gdy zaniosła im kosz ziemniaków. Po wojnie państwo
Kwiatowie pisali do mojej mamy listy z Poznania zapraszając do odwiedzin, a mieszkali
na ulicy Kwiatowej właśnie. Kiedy siostra odbywała praktykę dziennikarską w zakładach
Cegielskiego w Poznaniu bodaj w 1957 roku, odwiedziła naszych znajomych sokołowskich
„poznaniaków”. Było o czym rozmawiać a wspomnieniom nie było końca. Wielka
szkoda, że w Uniwersytecie Warszawskim nie zadano jej takiego tematu na
zaliczenie dziennikarskich studiów. Pamiętająca czasy okupacji pani Jadwiga
Bałkowcowa, także mieszkająca na ulicy Siedleckiej mówiła mi, że poznański naukowiec
badający deportacje mieszkańców dawnego woj. poznańskiego po wcieleniu połowy
ziem polskich do Wielkiej Rzeszy Niemieckiej na podstawie dekretu Hitlera z 8
października 1939 roku przesłał naszemu Domowi Kultury obszerny pamiętnik jednej
z rodzin, która znalazła się w Sokołowie. Jak dotąd nie udało się go odnaleźć,
ale warto szukać dalej, bo losy wysiedleńców w Sokołowie to ciągle mało nam znana
karta w historii naszego miasta.
Wacław
Kruszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz