poniedziałek, 23 grudnia 2024

 

Od pani Leokadii Tykockiej ,kierującej siedlecką redakcją Trybuny Mazowieckiej dostałem prestiżowe dla mnie zadanie. Miałem wyszukać i opisać do świątecznego numeru gazety jakiegoś weterana pamiętającego wigilię  Bożego Narodzenia z  czasów wojny i okupacji .Ochoczo wziąłem się za realizację zadania, które mieściło się w moich zainteresowaniach. Z  wielu rozmów z żyjącymi jeszcze Żołnierzami AK i moim zwierzchnikiem Lucjanem Maraskiem- V-ce przewodniczącym prezydium powiatowej rady narodowej w Sokołowie uzyskałem adres i namiary na pana Jankowskiego- leśniczego w Holenderni. gm Sterdyń. Lucjan znał leśnika oraz jego wojenne i okupacyjne dzieje więc ułatwił mi kontakt z człowiekiem ,który o swoich przeżyciach nie z każdym chciał rozmawiać .Przyjął mnie gościnnie, ale już po pierwszym pytaniu zderzyłem się ze skromną wiedzą o naszej historii.Moją ze szkół i Jankowskiego z jego z życia  .  Na pytanie czy pamięta pan wieczerzę  wigilijną z czasów okupacji   odpowiedział pytaniem ; pamiętam ,ale o którą okupację pan pyta ? Urodziłem się w polskiej rodzinie na Litwie i odwołując się do poematu Adama Mickiewicza  „ Litwo Ojczyzno moja przeżyłem 4 okupacje .Encyklopedycznie wymienił wszystkie z datami ,od buntu Gen. Żeligowskiego po niemiecką okupację Wilna o wyzwolenie  którego walczył w szeregach AK   ,by następnie uciekać do Polski przed kolejnym okupantem  wyłapującym sojuszników operacji „Ostra Brama”  Udało się z kilkoma kolegami -leśnikami uciec z transportu na Sybir i ruszyli przez puszczę Rudnicką i Białowieską do  Polski .Żywiąc się pędrakami i roślinami wygłodzeni i zmęczeni długą drogą dotarli w Wigilię Bożego Narodzenia 1944 roku na stację kolejową w Białymstoku. A tu żołnierze radzieccy wprost z wagonów rozdają ludziom chleb. Osłabiony głodem i odurzony zapachem czarnego wojskowego chleba  podszedłem i ja do wagonu wyzwolicieli i wyciągnąłem rękę po upragniony chleb czego do dziś nie mogę sobie darować zakończył powieść leśniczy Jankowski z poleceniem bym napisał jak mówił. Tak zrobiłem i zadowolony pognałem do Siedlec oddając tekst i zdjęcia do redakcji. Zdjęcia zrobiłem przy okazji zaproszony przez leśniczego do przejażdżki dwukółką po lesie w którym trwały prace. W świątecznym magazynie Trybuny Mazowieckiej ilustrowały artykuł o zwalczaniu szkodników leśnych.

                                        Wacław Kruszewski


 


 

niedziela, 22 grudnia 2024

 Rodzina i przyjaciele Andrzeja Markusza wydali tekę 12 rysunków artysty przedstawiających zabytkowe pałace i dwory ziemiańskie Polasia i Wschodniego Mazowsza.

 

 Kolejne Święta!

Życzę Państwu ZDROWIA!
Życzę SPOKOJU i RADOSNYCH CHWIL.
Jak najwięcej SZCZĘŚĆIA i POMYŚLNOŚCI.
DOBRYCH MYŚLI i DOBRYCH UCZYNKÓW.
Życzę CZASU, TRAFNYCH DECYZJI, ODPOWIEDNICH SMAKÓW, CIEPŁYCH SŁÓW, SPOKOJNYCH SĄSIADÓW.
UDANYCH SPACERÓW po płotach, bocznicach, kolejach losu.
DOBREJ POGODY!

Historia kata z Treblinki. Komendant obozu śmierci który uciekł przed sp...

czwartek, 19 grudnia 2024

  •  Rak telewizyjny, czyli dlaczego kultura choruje?


Brak bezpośrednich kontaktów międzyludzkich, jakie oferują placówki kultury, ma

decydujące znaczenie dla jakości życia i dla rozumienia problemów świata. Czytelnicy

zainteresowani sprawami kultury pamiętają, że na kolejnym, szóstym już spotkaniu

animatorów kultury w Domu Pracy Twórczej „Reymontówka” w Chlewiskach ogłoszono apel

o zmianę systemu finansowania kultury zagrożonej dziś przez zanikanie mecenatu państwa

nad sferą twórczości i upowszechniania kultury. W najtrudniejszej sytuacji znalazły się dziś

biblioteki i domy kultury na wsi i w małych miastach. Nasz apel kierowaliśmy do liderów

partii politycznych, mając nadzieję, że wzbogacą one swoje programy wyborcze o kulturę, tak

potrzebną dzisiaj społeczeństwu. Jej braku doświadczamy na każdym kroku, szczególnie

wśród zacietrzewionych polityków, nawet tych z tytułami profesorskimi. Widać to w

programach telewizyjnych, w transmisjach z obrad Sejmu. Nie umiemy ze sobą rozmawiać

bez agresji, pomówień i kłamstw. Nie umiemy pięknie się różnić w sprawach, co do których

mamy różne poglądy. Moim zdaniem przyczyną jest zanik kultury przede wszystkim wśród

tych, którzy za nią odpowiadają. A odpowiedzialność ta należy do elity społecznej, do

liderów środowisk, w których oni sami żyją i działają. Zasłużenie czy nie, uchodzę za takiego

lokalnego lidera w środowisku pracowników kultury, z którymi pracowałem w Sokołowie i

Siedlcach przez czterdzieści dwa lata mojej aktywności zawodowej. Dlatego teraz, w miarę

swoich skromnych możliwości, staram się by doceniano pracę bibliotek, domów kultury,

świetlic i klubów; szczególnie tych najmniejszych; tych, które działają na wsi. W latach

sześćdziesiątych założyliśmy ich ze Zdzisławem Lechem, przewodniczącym Zarządu

Powiatowego Związku Młodzieży Wiejskiej czterdzieści sześć w samym powiecie

sokołowskim. Po połowie były to Kluby Rolnika, utrzymywane przez Gminne Spółdzielnie

oraz Kluby Ruch-u należące do koncernu RSW Prasa Książka „Ruch”. Nie ostał się teraz

żaden z tej liczby.

Zmarła niedawno śp. Lucyna Maksimiak doprowadziła Wiejski Klub Rolnika w

Hołowienkach do pierwszego miejsca w Polsce. Do dziś mieszkańcy wsi i aktorzy Teatru

Ziemi Mazowieckiej z sentymentem wspominają wzajemne, przyjacielskie kontakty

zapoczątkowane realizacją konkursu „Wieś bliżej teatru”. Brak takich bezpośrednich,

zwykłych ludzkich kontaktów pomiędzy mieszkańcami wsi a artystami, pisarzami czy

dziennikarzami dodatkowo zubaża intelektualną kondycję wiejskiego elektoratu, ulegającego

wszelkiej demagogicznej manipulacji przed wyborami. Kto pamięta pobyty w sokołowsko-


podlaskich wsiach pisarzy: Jana Gerharda, Wojciecha Żukrowskiego, Cezarego

Chlebowskiego, Edwarda Redlińskiego; aktorów: Stanisława Mikulskiego, Wacława

Kowalskiego, Leonarda Pietraszaka, Ryszarda Pietruskiego, Ryszarda Filipskiego i wielu,

wielu innych w organizowanych przez biblioteki i kluby kultury spotkaniach literackich pod

nazwą „Niedziela na wsi”, ten wie, jaka była przyjazna atmosfera tych spotkań, jaka

wzajemnie wartościowa wymiana poglądów. Z nastaniem nowego modelu upowszechniania

kultury zmieniły się i warunki dla nawiązywania kontaktów społecznych. Pamiętam, jak na

jednej z narad w sprawie braku pieniędzy na kontynuację budowy domu kultury w

Sokołowie, przewodniczący warszawskiej Wojewódzkiej Rady Narodowej inżynier

Mierzwiński, wyraźnie rozeźlony moimi wypowiedziami oświadczył: „jeśli chcecie mieć

dostęp do kultury w Sokołowie, to zaprenumerujcie każdemu mieszkańcowi miasta „Trybunę

Ludu”. Będzie taniej i skuteczniej”. Z propozycji nie skorzystaliśmy i dom kultury, chociaż

po aż czternastu latach, został wreszcie zbudowany. Mam nieodparte wrażenie, że koncepcja

inż. Mierzwińskiego znalazła obecnie wiernych naśladowców. Wielu samorządowców myśli

podobnie. Po co utrzymywać domy kultury na wsi, skoro każdy prawie mieszkaniec ma

telewizor, a nawet komputer z dostępem do Internetu. Przecież to nic nie kosztuje naszej

gminy. Dostęp do kultury jest bardzo bogaty. Kto ma taka potrzebę, może dowolnie wybierać

pomiędzy serialami, filmami, poradnikami gotowania, debatami polityków, itp. itd. Pomińmy

tu jakość programów telewizyjnych, na które widzowie nie mają żadnego wpływu. O

wszystkim dziś decydują politycy. Jednak nikt nie zaprzeczy, że brak bezpośrednich

kontaktów międzyludzkich, jakie umożliwiają placówki kultury, ma decydujące znaczenie dla

jakości naszego życia i dla rozumienia problemów świata. W 1975 roku studenci

Uniwersytetu Warszawskiego prowadzili badania naukowe na temat potrzeb kulturalnych

młodzieży w gminie Jabłonna Lacka. Z badań tych wynikało, że młodzież chodzi do kina

przede wszystkim po to, by spotkać się ze swoimi rówieśnikami, porozmawiać, a przy tej

okazji obejrzeć film w kinie, które jeszcze funkcjonowało we wsi zanim zlikwidował je

wszechogarniający rak telewizyjny. Teraz wystarczy „browarek”, kanapa i pilot do telewizora.

Na

wtorek, 17 grudnia 2024

 Nie tak dawno, bo jakieś niespełna parę lat temu, cała władza miasta i powiatu sokołowskiego została ,,postawiona na baczność”. Sam wicepremier i Minister Kultury i Sztuki w jednym, czyli Józef Tejchma, przyjeżdża! Tak Dostojnego Gościa Sokołów na oczy nie widział. Niezapowiadane „gospodarskie wizyty” także nie były jeszcze w modzie. Poruszenie ogromne. Sztaby pracują – co robić? Jak robić? Narada goniła naradę. Pisano i zmieniano scenariusze pobytu. Rozdzielano zadania i zaproszenia do wspólnego stołu z gościem…

Skąd ten honor dla miasta? Trudno dziś uwierzyć, ale chodziło tylko i wyłącznie o … kulturę! Konkretnie o „sokołowski eksperyment”. Gazety i tygodniki rozpisywały się o nowym modelu funkcjonowania placówek kultury, zjeżdżali goście z całego kraju, bo Ministerstwo Kultury i Sztuki – nie bez oporów – zezwoliło na przełamanie stereotypu zarządzania i finansowania kultury w mieście i powiecie.
Pomysł był prosty – zintegrować pod wspólnym kierownictwem Powiatowy Dom Kultury, bibliotekę, kino, ogniska artystyczne oraz zapewnić im wszystkim jedno źródło finansowania, jeden budżet w miejsce wielorakości środków państwowych, lokalnych, społecznych. Słowem – ułatwić współdziałanie, zespolić inicjatywy, zaoszczędzić pieniądze, których zawsze brakowało, lepiej i sensowniej wykorzystać kadrę pracowników, lokale. A więc – nie każdy sobie i na swoim, a wszyscy razem na rzecz rozwoju życia kulturalnego w mieście i powiecie.
Ten nowy model działania placówek kultury opracowano i wprowadzono w życie nie gdzie indziej a właśnie w Sokołowie. Jako eksperymentalny i jedyny w kraju! Po roku eksperymentowania ,,sokołowski model” miał być upowszechniany w innych regionach Polski. Premier Tejchma chciał więc na własne oczy zobaczyć, jak „to to” funkcjonuje, jak się sprawdza w działaniu i przekonać się, czy warto takie rozwiązania popierać.
Mnie – promotorowi ,,eksperymentu” – moim koleżankom i kolegom w Powiatowego Ośrodka Kultury ogromnie zależało na dobrej ocenie naszej pracy. Stawaliśmy na głowie, by wszystko wypadło jak najlepiej. A z nami – oczywiście – działał nasz równie niezawodny, co nieprzewidywalny ,,najlepszy kierowca świata” Janek Godlewski. Był podniecony stosownie do rangi wydarzenia, a nawet bardziej. Pogadałem więc z nim w cztery oczy, by utemperować emocje i wykluczyć ewentualne ,,genialne” pomysły, z których był znany.
Wszystko szło jak z płatka. Nasz Gość zwiedził Powiatowy Ośrodek Kultury i wszystkie znajdujące się w nim placówki: kino, bibliotekę, studio nagrań, pracownię filmową i fotograficzną, ogniska artystyczne, radio-klub, pracownię usług plastycznych, kawiarnię…. Wszędzie oczywiście tętniło życie, więc wszędzie z wszystkimi wdawał się w rozmowy, ,,drążąc” temat i nabierając przekonania, że ,,eksperyment sokołowski” ma się dobrze, sprawdza się w działaniu.
Wizytowanie trochę się przeciągnęło, ale obiad też przygotowaliśmy u siebie, więc niespodzianek być nie powinno. O dobry stół i miłą obsługę zadbała restauracja PSS „Podlasianka”, a Jaś Godlewski pomagał w dowożeniu wszystkiego z jej kuchni i kredensu do naszej specjalnie urządzonej „sali biesiadnej”. Idziemy więc na obiad zadowoleni zadowoleniem Gościa, otwieramy drzwi, zapraszamy na poczęstunek, a tu… na honorowym miejscu za stołem siedzi sobie nasz nieoceniony Janek i pałaszuje kanapki. Konsternacja, zamieszanie.

  • Co on tu robi? Skąd się wziął? Kelnerki pobladły, co niektórzy zesztywnieli, a premier jakby nigdy nic wita się z niespodziewanym gościem i pyta, które kanapki lepsze, ze śledziem czy z szynką? Zaprasza do stołu… Zasiadł więc Jasiu przy premierze i nawet nie czekając na zakończenie przemówienia I sekretarza KP PZPR wypalił: ,,Panie Premierze, czy Panu nie wstyd, że ja, kurna, nasze zespoły muszę wozić po kraju i za granicę takim ,,rzęchem?” Miejscowymi władzami zatrzęsło z oburzenia, a towarzysz Premier na to: „Ja się nie wstydzę, ale pan przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej mógłby się zawstydzić, jeżeli jest tak, jak mówicie”. A Jasiu dalej: – Pan przewodniczący już dawno, kura, kupiłby mi „Autosana”, ale nie może, kura, bo nie ma limitu, kura, na zakupy inwestycyjne i asygnaty na autokar, kura.
  • No to jesteśmy w domu – mówi wyraźnie rozbawiony Premier. – Ja załatwię asygnatę i dam połowę środków. Jeśli pan przewodniczący dołoży resztę — bierzcie autokar i… w drogę!
    Nie minął miesiąc, a Jaś z fasonem podjechał pod Ośrodek Kultury nowiusieńkim ,,Autosanem”, a jego szelmowski uśmiech mógł oznaczać tylko jedno – Widzicie? Tak się załatwia sprawy! Miał farta, ale… trafił na wicepremiera i Ministra Kultury Józefa Tejchmę. Ot, co! 

sobota, 14 grudnia 2024

 Generał Zdzisław Rozbicki napisał: „Sokołów Podlaski to miasto mojego dzieciństwa i młodości.


Przyjechałem tu na zaproszenie pana Wacława Kruszewskiego, niestrudzonego animatora kultury, wielce rozmiłowanego w przeszłości Podlasia. Spotkanie zaplanowano jako wieczór autorski na 23 września 2011 roku, w nowocześnie i gustownie urządzonej „Kafejce u Radka” mieszczącej się w Sokołowskim Ośrodku Kultury. W Sokołowie zaliczono moją skromną osobę do grona tych rodaków, którzy coś osiągnęli w swoim życiu. Ja sam także czuję się człowiekiem spełnionym w mojej Ojczyźnie. Byłem rad, że moi znajomi i mieszkańcy miasta zauważyli także książki i publicystykę historyczno-polityczną, którą uprawiam od ponad pięćdziesięciu lat.

Wyjechałem z Sokołowa, podobnie jak inni koledzy i znajomi, w 1951 roku. Będąc żołnierzem zawodowym, w ciągu czterdziestu lat mojej służby zaliczyłem kilka garnizonów: Leszno, Żary, Wrocław i Warszawę. Po wielu latach nieobecności w Sokołowie, przyjechałem tu ponownie z moim bratankiem Dariuszem, zabiegającym o integrowanie i podtrzymywanie więzi naszego dość licznego rodu. Mimo, że biologia nieubłaganie czyni swoje, na nasze szczęście młodzi, z pokolenia naszych wnuków, też nie próżnują i mają liczne potomstwo.

Przyjechałem do Sokołowa parę godzin wcześniej przed rozpoczęciem spotkania w SOK, aby odwiedzić rodzinę i zapalić znicze na grobach moich rodziców, czterech braci oraz innych bliskich osób. Przewidzieliśmy też z Darkiem czas na wspólne zwiedzenie miasta. Chodząc ponownie, po tylu latach jego ulicami, byłem pod dużym wrażeniem zaszłych tu zmian, współczesnego wyglądu Sokołowa i jego rozbudowy. Byłem wprost zauroczony nowymi ulicami miasta i zielenią. 

Wiele się zmieniło, więc niektórych miejsc znanych mi z dziecinnych igraszek i zabaw, nie poznawałem. Po dawnym przedwojennym pejzażu niewiele zostało. Na przykład nie ma już polnej drogi, którą prowadzałem krowę na pastwisko należące do naszego gospodarstwa. Są tam teraz liczne nowe, zadbane domy, szpital powiatowy i inne budynki. W latach mojej młodości ulicami Lipową, Krzywą, Wolności, Kosowską i innymi, na co dzień paradowały dostojnie krowy i jeździły konne furmanki. Tak było rano i wieczorem, a w dzień dzieci mogły swobodnie biegać po ulicach. Teraz z tego obrazu tkwiącego w mojej pamięci nic się nie ostało, ruch jest duży i wyasfaltowanymi ulicami jeżdżą liczne nowoczesne samochody.

Sokołów był miastem rolniczo-rzemieślniczym, więc przed laty miasto gęsto otaczały małe gospodarstwa rolne, w tym to należące do moich rodziców. Gdy tu mieszkałem, tylko nieliczne domy były murowane i dominowała zabudowa domków drewnianych, krytych gontem lub papą. Te nasze domy i mieszkania pozbawione były urządzeń sanitarnych, były biedne i obskurne. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu ulic Lipowej i Krzywej. Tam, pod numerem 30, mieszkałem do 1951 roku w chacie, której okna dotykały niemal ziemi. Mieszkał w niej i żył do 1936 roku mój dziadek Aleksander Anusiewicz, a potem moi rodzice i ja. Przyglądałem się temu miejscu ze wzruszeniem i doprawdy trudno było mi rozpoznać okolicę, w której się żyło i mieszkało w czasach mojej młodości. To moje zadumanie zauważył Darek, pytając: „Co, wujek, przypominasz sobie, jak tu mieszkałeś? Nic tu nie widzę z dawnych lat”, odpowiedziałem mu na to. Teraz, na tym miejscu powstało piękne, nowoczesne budownictwo z wygodami jak we Wrocławiu.

Jadąc dalej, odwiedziłem centrum miasta i rynek, ale nie ten, który pamiętam z przeszłości. Wszystko teraz tu nowe, a szczególnie zabudowa handlowa. Tylko pomnik powstańca z 1864 roku, ks. Brzóski, symbolizujący przeszłość miasta pozostał na swoim miejscu. Wszystkie okalające rynek ulice zostały przez naturalny proces rozwoju cywilizacyjnego odmienione, i właściwie teraz to już są zupełnie inne miejsca. Po dawnym planie miasta właściwie pozostały tylko nazwy. Pojechaliśmy również na peryferie Sokołowa, poprosiłem wtedy Darka, by nieco zwolnił, bo chciałem zobaczyć zapamiętane z przeszłości gospodarstwa państwa Łukasiewiczów, Wójcików, Ławeckich, Germanowskich, domostwa Leoniaków, dwóch braci Kamińskich i innych. Ale i one nie obroniły się przed rozwojem miasta. Teraz po prostu nie ma tu już tych zabudowań.

Przyjeżdżając do Sokołowa po latach, zobaczyłem inne miasto; nie to, które zapamiętałem z lat pięćdziesiątych. To tylko dobrze świadczy o sokołowiakach, którzy przyszli po nas, o nowych pokoleniach ludzi światłych, wykształconych, którzy potrafili odczytać znaki nadchodzącej, nowej dla siebie rzeczywistości i dobrze wykorzystali szansę, jaką im dano. Pomyślałem, że nie tylko Warszawa, Wrocław, Łódź, Poznań i inne duże miasta zbliżają się do Europy, lecz nowocześnieją niegdyś zaniedbane regiony mojego kraju, także te, które zaliczano do tzw. ściany wschodniej. Cieszę się z tego postępu ogromnie i jestem dumny z mojego rodzinnego miasta Sokołowa Podlaskiego.

A jego mieszkańcy, dawni i obecni? Tak, dużo byłoby do powiedzenia i na ten temat, ale może teraz tylko słów kilka. Wielu mieszkańców Sokołowa Podlaskiego, dawnych i obecnych, odniosło znaczące sukcesy życiowe. Może będę nieskromny, ale powiem, że ja też się do nich zaliczam. Zarówno w PRL, jak i później, już w III RP, wielu mieszkańców Sokołowa ukończyło studia, zdobyło tytuły naukowe, a teraz niejednokrotnie zajmują liczące się stanowiska państwowe i społeczne. Mówiono również o nich podczas spotkania, przywołując ich liczne grono. Są wśród nich takie autorytety, jak mój sąsiad z ulicy Krzywej pan Izdebski; profesor i chemik znany w Warszawie i pan Stanisław Dąbrowski, I Prezes Sądu Najwyższego i poseł na Sejm. We Wrocławiu, gdzie mieszkam od wielu lat, również znalazła się spora liczba sokołowiaków: Maria Berecka; chemik i znana dobrze działaczka społeczna, czy przedwcześnie zmarła prawnik Mirosława Chmielewska. Wśród mieszkańców Wrocławia jest również rodzina płk. Aleksandra Anusiewicza, syna rolnika z ulicy Chopina, rodzina Jadwigi Głogowskiej z ulicy Lipowej oraz jej wykształcone córki i wnuki. Mieszka we Wrocławiu doprawdy liczne grono tych, których życiorysy miały swój początek w Sokołowie Podlaskim. Sokołowiaków można spotkać także w wielu innych miastach Polski oraz poza jej granicami; we Francji, Anglii, USA i wielu innych państwach całego świata. Szczególnie dużo sokołowskiej młodzieży ukończyło warszawskie uczelnie i tam, w stolicy pozostało. Wyjeżdżali, by się kształcić, bo mieli ambicje kimś być; tak właśnie: być.

A teraz wracam do mojego spotkania autorskiego z mieszkańcami Sokołowa. Gdy miłe panie podają napoje gościom siedzącym przy stolikach, rozglądam się po sali. Przyglądam się poszczególnym osobom, wyszukuję wzrokiem tych, z którymi chodziłem do szkoły, kopałem piłkę na miejskim stadionie lub bawiłem się drewnianymi karabinami w wojsko, w ruinach spalonych w czasie wojny domów. Pytam pana Wacława o niektóre nazwiska: „Niestety, odeszli na drugi brzeg, odpowiada. Może teraz patrzą na nas z góry”. Oby to była prawda. Pan Wacław mile mnie powitał, moje wzruszenie chyba było widoczne. Na sali byli przedstawiciele wszystkich pokoleń, a najmłodszy chyba wśród nich to czternastolatek. Większość to ludzie starsi, ale są i nauczyciel historii, oraz byli burmistrzowie miasta. Muszę też powiedzieć, że miałem kłopoty z rozpoznaniem niektórych osób, jak na przykład Janusza Czarnockiego, pana Mariana Pietrzaka czy innych. Kilka osób pomógł mi rozpoznać Janusz Czarnocki, syn powszechnie znanego i wielce szanowanego mieszkańca Sokołowa. W pewnej chwili pomyślałem sobie, że do dziś jestem w stanie wymienić nazwiska kilkudziesięciu, a może i więcej mieszkańców poszczególnych ulic, ale trudniej z ich rozpoznaniem. Pytałem również o mojego serdecznego kolegę i przyjaciela Janka Aniołka, który był moim zastępcą, kiedy wybrano mnie na przewodniczącego samorządu szkolnego. Ostatni raz widziałem go zimą 1985 roku na pogrzebie mojego brata Stanisława. Niestety okazało się, że on też już nie żyje.

Poproszono mnie na początek, bym coś powiedział o sobie i o mojej drodze życiowej po wyjeździe z Sokołowa. Z natury nie lubię mówić o sobie, wolę wątki autobiograficzne wprowadzać do moich wspomnień pisanych o innych. Wzruszenie także dało znać o sobie. Ta oprawa spotkania, pięknie wykonane zaproszenia na wieczór autorski przy świecach, obszerna informacja pana Wacława Kruszewskiego zamieszczona w „Życiu Siedleckim” pt. „O generale i książkach...” poruszyły moje emocje. 

Potem, po krótkim wystąpieniu rozpoczęła się ożywiona rozmowa, miejscami kontrowersyjna. Pojawiły się nie tylko pytania do mnie, lecz i całe wypowiedzi gości na sali, a szczególnie panów: Waldemara Iwaniuka, Jacka Odziemczyka i Marka Olędzkiego. Pytano i mówiono o różnych barwach naszej polskiej przeszłości, także tej sokołowskiej. Bo tu również działało zbrojne podziemie niepodległościowe, ale i bandy rabunkowe dokonujące napadów nie tylko na mienie państwowe, ale i na kupców. W czasie wojny rozegrał się dramat getta i przeprowadzano egzekucje zakładników. Wyrażono opinie, że ta polska przeszłość, w tym sokołowska, miała różne zabarwienie polityczne. Polak strzelał do Polaka, były ofiary takie jak robotnicy z Chodakowa. Nie wiem, ilu zginęło tych, którzy walczyli z nową władzą ustanowioną po wojnie, z szeregów żołnierzy z AK czy członków innych formacji zbrojnych. Widziałem za to w 1947 roku na rynku sokołowskim pogrzeb siedemnastu młodych ludzi z MO i UB. Wdziałem ich trumny. Ci młodzi chłopcy byli komunistami? Nie, nie byli. Po prostu to nie był świadomy wybór, lecz wynik zawirowań procesu historyczno-politycznego. Stanęli oni w obronie ówczesnej władzy zapowiadającej chłopom ziemię, robotnikom fabryki i pracę w nich, a młodzieży powszechny dostęp do szkół. Mówiono o tym, odnosząc się do treści moich wspomnień i publicystyki. Myślę, że dobrze jest, gdy przypominamy o ofiarach wszystkich formacji zbrojnych, a nie tylko o ofiarach podziemia niepodległościowego. Bo co jest warta wiedza historyczna poddana obróbce dydaktycznej i politycznej? Niewiele, to tylko deformuje i fałszuje naszą historię.

Na spotkaniu pojawiło się też trochę wspomnień o ludziach, których już nie ma wśród nas, i mówiono o sokołowiakach będących dziś nawet patronami ulic w mieście. Miło było słyszeć słowa o nieżyjącym już, zasłużonym pedagogu; panu Stanisławie Lesiaku, który był moim nauczycielem chemii. Pan Stanisław Lesiak był przede wszystkim wychowawcą młodzieży, która w wyniku okupacji niemieckiej miała duże zaległości w nauce, nawet w zakresie szkoły podstawowej. Kiedy w 1949 roku zwróciłem się do niego z prośbą o przyjęcie do Zasadniczej Szkoły Metalowej, powiedział mi (a byli wtedy ze mną i inni koledzy, którzy nie ukończyli siedmiu klas), że utworzy klasę wstępną, zaznaczając jednocześnie, iż będzie to rok bardzo intensywnej nauki, byśmy mieli szansę uzyskać promocję do klasy pierwszej. Pan profesor Stanisław Lesiak poświęcał wszystkim uczniom bardzo dużo osobistego czasu, zachęcając nas do nauki. To właśnie on umożliwił nam start do dalszego kształcenia i sięgania nawet po stopnie naukowe. I w tym miejscu trochę autoreklamy: napisałem już wspomnienia o panu profesorze Lesiaku, które chcę wydrukować i przesłać do pana Wacława Kruszewskiego, aby je wręczył przy okazji kolejnych spotkań sokołowiakom, a zwłaszcza byłym uczniom tego wspaniałego wychowawcy kilku pokoleń, w tym pokolenia moich rówieśników. I tak, to ważne dla mnie spotkanie po latach z moim miastem i jego mieszkańcami, zakończyło się w miłej atmosferze zapowiedzią pana Wacława Kruszewskiego, że podobne wydarzenia będą organizowane w każdym miesiącu. A może, Panie Wacławie Kruszewski, dałoby się kiedyś skrzyknąć na kolejne spotkanie przedstawicieli wszystkich sokołowskich pokoleń, tych z czasów PRL i tych, którzy osiągnęli sukces już w III RP?”


„Gloria Artis” dla Wacława Kruszewskiego Reklama Na podstawie ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej wieloletni dyrektor Powiatowego Domu Kultury w Sokołowie Podlaskim z lat 70. i 80. Wacław Kruszewski został odznaczony przez ministra kultury i ochrony dziedzictwa narodowego Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” za zaangażowanie w opiekę nad zabytkami i popularyzowanie historii regionu. Medal wręczyli laureatowi burmistrz Iwona Kublik, wiceminister Czesław Mroczek i Krzysztof Chaberski. Gratulacje Wacławowi Kruszewskiemu w związku z przyznaniem wyróżnienia przesłał też marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik. A sam laureat zaczął z humorem: - Powiem nieskromnie, że mi się należało. Jeśli weteranów się dostrzega i szanuje ich pracę, to jest dobry kierunek. A bywa z tym różnie, jak wiemy – mówił. - Jeśli pani minister dała mi brązowy medal, nie złoty, to znaczy, że mam coś jeszcze do zrobienia. Sokołów znany jest w Polsce z dwóch rzeczy: parówek i kultury. O stan kultury się nie martwię, martwię się bardziej o jakość parówek – podsumował.

piątek, 13 grudnia 2024

 Na podstawie ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej wieloletni dyrektor Powiatowego Domu Kultury w Sokołowie Podlaskim z lat 70. i 80. Wacław Kruszewski został odznaczony przez ministra kultury i ochrony dziedzictwa narodowego Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” za zaangażowanie w opiekę nad zabytkami i popularyzowanie historii regionu. Medal wręczyli laureatowi burmistrz Iwona Kublik, wiceminister Czesław Mroczek i Krzysztof Chaberski. Gratulacje Wacławowi Kruszewskiemu w związku z przyznaniem wyróżnienia przesłał też marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik.

A sam laureat zaczął z humorem: - Powiem nieskromnie, że mi się należało. Jeśli weteranów się dostrzega i szanuje ich pracę, to jest dobry kierunek. A bywa z tym różnie, jak wiemy – mówił. - Jeśli pani minister dała mi brązowy medal, nie złoty, to znaczy, że mam coś jeszcze do zrobienia. Sokołów znany jest w Polsce z dwóch rzeczy: parówek i kultury. O stan kultury się nie martwię, martwię się bardziej o jakość parówek – podsumował.


czwartek, 12 grudnia 2024

 

Rak telewizyjny, czyli dlaczego kultura choruje
Brak bezpośrednich kontaktów międzyludzkich, jakie oferują placówki kultury, ma decydujące znaczenie dla jakości życia i dla rozumienia problemów świata Czytelnicy zainteresowani sprawami kultury pamiętają, że 29 maja, na kolejnym, szóstym już spotkaniu animatorów kultury w Domu Pracy Twórczej” Reymontówka” w Chlewiskach ogłoszono apel o zmianę systemu finansowania kultury zagrożonej dziś przez zanikający mecenat państwa nad strefą twórczości i upowszechniania kultury. W najtrudniejszej sytuacji dziś znalazły się biblioteki i domy kultury na wsi i małych miastach. Nasz apel kierowaliśmy do liderów partii politycznych, mając nadzieję, że wzbogacą swoje programy wyborcze o tak potrzebną dzisiaj – kulturę. Jej braku doświadczamy na każdym kroku, szczególnie wśród zacietrzewionych polityków, nawet tych z tytułami profesorskimi. Widać to w programach telewizyjnych, w transmisjach z obrad Sejmu. Nie umiemy ze sobą rozmawiać bez agresji, pomówień i kłamstw. Nie umiemy pięknie się różnić w sprawach, co do których mamy różne poglądy. Moim zdaniem przyczyną jest zanik kultury przede wszystkim wśród tych, którzy za nią odpowiadają. A odpowiedzialność ta należy do elity społecznej, do liderów środowisk w których żyją i działają. Zasłużenie czy nie, uchodzę za takiego lokalnego lidera w środowisku pracowników kultury, z którymi pracowałem w Sokołowie i Siedlcach przez 42 lata mojej aktywności zawodowej. Dlatego ,w miarę swoich skromnych możliwości, staram się by doceniano pracę bibliotek, domów kultury, świetlic i klubów szczególnie tych najmniejszych działających na wsi. W latach sześćdziesiątych założyliśmy ich ze Zdzisławem Lechem – przewodniczącym Zarządu Powiatowego Związku Młodzieży Wiejskiej 46 w powiecie sokołowskim. Po połowie – Klubów Rolnika, utrzymywanych przez Gminne Spółdzielnie i Klubów Ruch – koncernu RSW Prasa Książka „Ruch” Nie ostał się żaden. Zmarła niedawno śp. Lucyna Maksimiak doprowadziła Wiejski Klub Rolnika w Hołowienkach do pierwszego miejsca w Polsce. Do dziś mieszkańcy wsi i aktorzy Teatru Ziemi Mazowieckiej z sentymentem wspominają wzajemne przyjacielskie kontakty zapoczątkowane realizacją konkursu „Wieś bliżej teatru” Brak takich bezpośrednich ludzkich kontaktów mieszkańców wsi z artystami, pisarzami, dziennikarzami dodatkowo zubaża intelektualną kondycje wiejskiego elektoratu, ulegającego wszelkiej demagogicznej manipulacji przed wyborami. Kto pamięta pobyty w sokołowsko-podlaskich wsiach pisarzy: Jana Gerharda, Wojciecha Żukrowskiego, Cezarego Chlebowskiego, Edwarda Redlińskiego; aktorów: Stanisława Mikulskiego, Wacława Kowalskiego, Leonarda Pietraszaka, Ryszarda Pietruskiego, Ryszarda Filipskiego i wielu, wielu innych w organizowanych przez biblioteki i kluby kultury spotkaniach literackich pod nazwą „Niedziel na wsi”, ten wie, jaka była przyjazna atmosfera tych spotkań, jaka wzajemnie wartościowa wymiana poglądów. Z nastaniem nowego modelu upowszechniania kultury zmieniły się metody kontaktów społecznych. Pamiętam, jak na jednej z narad w sprawie braku pieniędzy na kontynuację budowy domu kultury w Sokołowie, przewodniczący Warszawskiej Wojewódzkiej Rady Narodowej inż. Mierzwiński, wyraźnie rozeźlony moimi wypowiedziami oświadczył: „jeśli chcecie mieć dostęp do kultury w Sokołowie, to zaprenumerujcie każdemu mieszkańcowi miasta „Trybunę Ludu”. Będzie taniej i skuteczniej”. Z propozycji nie skorzystaliśmy i dom kultury, chociaż po 14 latach, został zbudowany. Mam nieodparte wrażenie, że koncepcja inż. Mierzwińskiego znalazła naśladowców. Wielu samorządowców myśli podobnie. Po co utrzymywać domy kultury na wsi, skoro każdy prawie mieszkaniec ma telewizor, a nawet komputer z dostępem do Internetu. Przecież to nic nie kosztuje naszej gminy. Dostęp do kultury jest bardzo bogaty. Kto ma taka potrzebę, może dowolnie wybierać pomiędzy serialami, filmami, poradnikami gotowania, debatami polityków, itp. itd. Pomińmy tu jakość programów telewizyjnych, na które widzowie nie mają żadnego wpływu. O wszystkim dziś decydują politycy. To jednak nikt nie zaprzeczy, że brak bezpośrednich kontaktów międzyludzkich, jakie oferują placówki kultury, ma decydujące znaczenie dla jakości życia i dla rozumienia problemów świata. W 1975 roku studenci Uniwersytetu Warszawskiego prowadzili badania naukowe na temat potrzeb kulturalnych młodzieży w gminie Jabłonna Lacka. Z badań tych wynikało, że młodzież chodzi do kina przede wszystkim dlatego, by spotkać się ze swoimi rówieśnikami, porozmawiać, a przy tej okazji obejrzeć film w kinie, które jeszcze funkcjonowało we wsi zanim zlikwidował je wszechogarniający rak telewizyjny. Teraz wystarczy browarek ,kanapa i pilot do telewizora. Na rozmowę z drugim człowiekiem ,na przeczytanie książki szkoda czasu.

Początek formularza

środa, 11 grudnia 2024

  Nie dawno    Tygodnik Siedlecki poprosił mnie bym opowiedział o mojej pracy    w siedleckiej kulturze    w latach 1976 – 1990. Opowiedział...