niedziela, 30 czerwca 2024

Wspomnienie o niezwykłej kobiecie

Wspomnienie o niezwykłej kobiecie

Sokołowska rodzina animatorów kultury doznała kolejnej wielkiej straty. Po zmarłych dyrektorach Sokołowskiego Domu Kultury: Jadzi Witkowskiej, Jadzi Rosłanównej, Henryku Rosochackim odeszła od nas Lucyna Maksimiak; Zasłużony Działacz Kultury, wieloletni organizator życia społecznego i kulturalnego we wsi Hołowienki, znana w całym kraju jako Lucia z Hołowienek. Znali Ją i podziwiali wszyscy. Aleksander Sewruk, dyrektor Teatru Ziemi Mazowieckiej, który mawiał swoim aktorom: „Jest już pani Lucyna ze swoimi strażakami, to możemy zaczynać przedstawienie”. Te słowa to dowód przyjaźni pracowników teatru i mieszkańców maleńkiej, podlaskiej wsi. A bywali u siebie często, jak na prawdziwych przyjaciół przystało. Pani Lucyna jako kierowniczka wiejskiego klubu kultury co miesiąc organizowała wycieczki do teatru Ziemi Mazowieckiej na ulicy Szwedzkiej w Warszawie. Aktorzy teatru także przyjeżdżali do klubu w Hołowienkach, by spotkać się z wiernym widzami. Kontaktom tym sprzyjał Powiatowy Dom Kultury udostępniając swój autokar i informację o spektaklach. Dzięki takim działaniom pani Lucyny PDK w Sokołowie wygrał krajowy konkurs pod nazwą „Wieś Bliżej Teatru”, a Klub Rolnika w Hołowienkach zdobył tytuł najlepszego wiejskiego Klubu Kultury w Polsce a obok tych zaszczytów dwoje dzieci z Hołowienek dostało rowery ufundowane przez pracowników teatru.

Znał Ją i podziwiał Jerzy Kalina, autor Pomnika Niepodległości w parku im. Adama Mickiewicza w Sokołowie oraz pomnika ks. Jerzego Popiełuszki w Warszawie. Podziwiał panią Lucynę za odwagę w zaproszeniu go do swojej małej wsi, aby dać szansę młodemu artyście do twórczego eksperymentu. Wprawdzie po akcie twórczym polegającym m.in. na sypaniu sproszkowanej farby na drogę usłyszał kilka nieprzyjemnych słów o zmarnowaniu towaru, którym można byłoby pomalować chałupy w całej okolicy, ale nie żywił do niej urazy. Podobnie jak liczni dziennikarze najeżdżający Hołowienki, by pisać o niezwykłej kobiecie, a przepędzani przez nią, bo nie lubiła rozgłosu. Do historii przejdą słowa, jakie w obecności Jadzi Witkowskiej pilotującej tow. Jerzego Kwiatka, kierownika Wydziału Kultury KC PZPR wygłosiła pani Lucyna witając niecodziennego gościa w klubie: „To z pana taki kwiatek panie Kwiatek. Co pan robi w tej Warszawie, że nie możemy dostać węgla dla klubu ?”. Po paru dniach węgiel w klubie się znalazł.

Jeśli dziś z okazji jubileuszu 50-lecia domu kultury w Sokołowie wspominamy różne wydarzenia, to mnie nasuwa się na myśl próba bilansu tego, co dom kultury zawdzięcza pani Lucynie a co za jej pośrednictwem zawdzięczają mieszkańcy Hołowienek domowi kultury. Warto takiego bilansu dokonać by utrwalić w pamięci rodaków życie i pracę Lucyny Maksimiak, współczesnej Siłaczki z podlaskiej wsi. Pamiętam jak z klubu odchodzili do wojska chłopcy z Hołowienek żegnani przez rodziców, dziewczyny i zespół artystyczny. Scenariusz tej klubowej imprezy, pod nazwą „Do woja, marsz do woja” wymyśliła pani Lucyna, by utrwalić przyszłym wojakom miłe wspomnienia z cywila. Z Jadzią Witkowską sprawdziły w praktyce założenia scenariusza organizując udaną i pożyteczną społecznie imprezę. Takich imprez było co nie miara, wszystkie o wysokich walorach wychowawczych i patriotycznych. Dzięki niej dom kultury w Sokołowie dostał nagrodę na Ogólnopolskiej Giełdzie Programowej Domów i Klubów Kultury w Szczecinie. Dlatego wręczony mi na scenie Wojewódzkiego Domu Kultury w Szczecinie okazały bukiet róż szybko przekazałem pani Lucynie wprowadzając w zakłopotanie jurorów i ją samą. To przecież jej pomysły zyskały uznanie. komisji. Nasza była tylko pomoc w ich realizacji. I tej zasady staraliśmy się przestrzegać, bo wiadomo, że sukces ma wielu ojców a tylko porażka jest sierotą. Co znad grobu św. pamięci Lucyny Maksimiak dedykuję moim współczesnym.

 

Wacław Kruszewski


poniedziałek, 24 czerwca 2024

Archiwum Sokołowskiego Ośrodka Kultury

 


Odsłonięcie pomnika w Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince

Archiwum SOK

 

Wielką radość sprawiła mi wiadomość o odnalezieniu archiwum fotograficznego Powiatowego Domu Kultury w Sokołowie. Archiwum to powstało w 1964 roku wraz z powstaniem Powiatowego Domu Kultury i zawierało zdjęcia z imprez oraz wszystkich ważniejszych wydarzeń, jakie miały miejsce w naszym mieście i powiecie. Począwszy od budowy i otwarcia ważnych inwestycji: szpitala, poczty, zakładów mięsnych, pawilonów handlowych, uroczystości odsłonięcia pomników Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince po dewizowy odłów zajęcy, pożary we wsiach Ceranów i Bielany, obchody świąt państwowych i religijnych. Są też utrwalone przez fotoreporterów domu kultury wizyty partyjnych i państwowych dostojników: Edwarda Gierka w Sterdyni i wicepremiera Józefa Tejchmy w Powiatowym Ośrodku Kultury. Autorami tych zdjęć byli instruktorzy i członkowie klubu fotograficznego Powiatowego Domu Kultury a później Powiatowego Ośrodka Kultury: Leszek Piećko, Wojtek Paczuski, Kuba Pietrzykowski, Henryk Rudaś, Michał Kurc, Grzegorz Piaskowski i Henryk Rosochacki. Klub posiadał doskonałe, jak na tamte czasy aparaty fotograficzne z bogatym wyposażeniem w wymienne obiektywy, lampy błyskowe, światłomierze, statywy, powiększalniki, suszarki bębnowe itp. Instruktorzy dysponowali aparatami na format 6x6 (Pentacon six i Practisix i Kijew prod. NRD i ZSRR oraz małoobrazkowymi lustrzankami Exacta Varex, Leica i Minolta. Taki sprzęt oraz materiały niemieckiego Kodaka i angielskiego Ilforda zdobywane od profesjonalnych fotoreporterów z CAF-u w połączeniu z umiejętnościami i ciągłym doskonaleniem instruktorów przynosiły chlubę miastu i domowi kultury. Warto przypomnieć, że w corocznych konkursach fotograficznych organizowanych w woj. warszawskim zwykle zajmowaliśmy pierwsze miejsca. Po nas był Płock i Wołomin. Miło słyszeć, że nasz specjalista od fotoreportaży z koncertów gwiazd Kuba Pietrzykowski z sukcesami teraz prowadzi w USA zakład fotograficzny, w którym zatrudnia kilku Japończyków robiących zdjęcia chicagowskim vip-om Na stronach internetowych można podziwiać przepiękne zdjęcia współczesnego Sokołowa wykonane przez Michała Kurca, członka Stowarzyszenia Fotografików Polskich oraz laureata wielu konkursów i wystaw fotograficznych a przede wszystkim bacznego obserwatora zmieniającego się obok nas i z nami świata.

Pani dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury Maria Koc, doceniając historyczną wartość odnalezionych zdjęć zleciła specjalistom ich cyfrowe utrwalenie. Mamy więc na trwałych nośnikach elektronicznych zapisaną historię Sokołowa, powiatu sokołowskiego i jego mieszkańców z czasów PRL-u. Ufając mojej pamięci poprosiła mnie o opisanie tych zdjęć. Podjąłem się tej benedyktyńskiej pracy z wielką przyjemnością i jak zawsze bezinteresownie, gdy chodzi o sprawy społeczne. Następnie Sokołowski Ośrodek Kultury ma przygotować wielką wystawę fotograficzną, która będzie wydarzeniem roku. Nasza redakcja już od dzisiaj, co tydzień będzie publikowała zdjęcia z archiwum domu kultury prosząc czytelników o wzbogacenie informacji o rozpoznanych postaciach, obiektach, czasie i ewentualnie autorze fotografii. Archiwum zawiera bowiem reprodukcje starych zdjęć pozyskanych od mieszkańców i Centralne Archiwum Fotograficzne na różne wystawy dokumentalne. Na początek dwa z nich. Pierwsze ukazuje przedstawicieli władz państwa podczas składania wieńca na uroczystościach otwarcia Mauzoleum Walki I Męczeństwa w Treblince 10 maja 1964 roku. Przedstawiciele władz są powszechnie znani, nas interesują dwie harcerki dźwigające okazały wieniec. Może ktoś je rozpozna? Drugie zdjęcie przedstawia członków chóru parafialnego na wycieczce do lasu po jagody. Na tym zdjęciu odnalazłem swoją szkolną sympatię, Lilkę Banaszczukówną. Zatem zdjęcie pochodzi z lat pięćdziesiątych lub początku lat sześćdziesiątych. Autorem zdjęcia mógł być pan Michał Matysiak, późniejszy kierownik Wydziału Finansowego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie. Uzasadnia ten wybór jego zamiłowanie do fotografii i śpiewu. Był członkiem popularnego zespołu śpiewaczego Czwórki Rewelersów, obok Michała Woźniaka, Tadeusza Jastrzębskiego, Aleksandra Zadrożnego. Dobrze byłoby również poznać historię tego chóru, w którym śpiewali ci zacni mieszkańcy Sokołowa.

 

Wacław Kruszewski

środa, 19 czerwca 2024

Artur Ziontek pisze:

Dostałem dzisiaj skład komputerowy i wstęp Artura Ziontka do mojej nowej książki pt. „Patroni naszych ulic”. Cieszę się, że jeszcze może ukazać się na 600-lecie Sokołowa Podlaskiego.

Artur Ziontek tak pisze:

Wacław Kruszewski to postać, której w Sokołowie Podlaski, czy szerzej, na terenie dawnego województwa siedleckiego przedstawiać nie trzeba. Jedynie gwoli ścisłości przywołajmy fragment opisującej Go laudacji wygłoszonej z okazji przyznania nagrody „Złotego Jacka”: Polak Roku 1986 „Rzeczpospolitej” oraz członek Narodowej Rady Kultury i Instytutu Kultury Polskiej Akademii Nauk 1982-1987. Człowiek z pasji, prawdziwy lider potrafiący skupić wokół siebie i swoich pomysłów ludzi, którzy tak jak on są przekonani, że nie samym chlebem żyje człowiek, że do życia potrzebna nam również kultura. Z uporem stara się zasypywać okopy dzielące środowiska dawnych i obecnych pracowników i twórców kultury przekonując, że nie ma się czego wstydzić, że każda instytucja, obiekt, ulica, zakład pracy, pomnik, ma swoją historię mozolnie i w dobrej wierze przez poprzednie pokolenia, żyjące i pracujące w czasach, których sobie nie wybierali. Wacław Kruszewski jest Sokołowianinem z krwi i kości. Urodził się w Sokołowie w 1937 r., i tu ukończył Liceum Ogólnokształcące. W 1983 r. obronił pracę magisterską na wydziale Pedagogiki i Psychologii UW na temat Centrum Kultury i Sztuki woj. siedleckiego, którego był pomysłodawcą i realizatorem. CKiS było wówczas nowoczesną, w pełni zintegrowaną instytucją twórczości i upowszechniania kultury szczebla wojewódzkiego. W jego skład wchodziły kina stałe i ruchome, Siedlecki Teatr Kameralny, Biuro Wystaw Artystycznych, Pracownia Usług Plastycznych, Biuro Informacji Kulturalnej z własnym zakładem poligraficznym a nawet Zakład Remontowo-Budowlany Obiektów Kultury. Doskonale wyposażona instytucja z fachową i zaangażowaną kadrą wypracowywała ponad 50% dochodów własnych. I to była miara sukcesu przyjętego, nie bez oporu malkontentów, modelu organizacji kultury najpierw w powiecie sokołowskim, a później w województwie siedleckim. Na koncie Wacława Kruszewskiego należy zapisać dziesiątki uratowanych od zagłady ziemiańskich dworów i pałaców, zbudowanych z udziałem czynów społecznych Gminnych Ośrodków Kultury, zorganizowanych bibliotek, kin, szkół muzycznych i muzeów. Przez 42 lata pracy z uporem i godnym uznania zaangażowaniem pracował nad likwidowaniem wielowiekowych zaniedbań w cywilizacyjnym rozwoju ziem Podlasia i wschodniego Mazowsza.

Od wygłoszenia tych słów mija jedenaście lat, ale w żaden sposób nie tracą na aktualności. Warto by jednak dodać jeszcze, że w czasach kiedy mowa o polskiej historii, zwłaszcza historia podziemnego ruchu oporu z II wojny światowej, pozostawała tematem nader drażliwym, Wacław Kruszewski z uporem organizował spotkania z żołnierzami Armii Krajowej. Ale i przy tym nie obyło się bez problemów. Powyższy fragment może nie do końca koresponduje z treścią niniejszej książki, ale doskonale oddaje postać jej Autora i jego dzieła. Ówczesne CKiS wciąż pozostaje obecne w jego opowieściach, jako z mozołem, ale i pasją budowana jednostka wyprzedzająca swym rozmachem analogiczne instytucje w Polsce. Oczywiście za każdym zdaniem brzmiącej entuzjastycznie laudacji kryją się dziesiątki wyjazdów, rozmów na „najwyższym szczeblu”, wykorzystywania wrodzonego sprytu i okupionej zmęczeniem determinacji. Dobitnie pokazywała to wcześniejsza książka Wacława Kruszewskiego „Kalejdoskop wspomnień”, której wydawcą był nota bene, Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury w Kosowie Lackim, czyli jeden z tych przez Niego budowanych.

Książka, którą trzymają Państwo w rękach ma nieco inny charakter. Mimo tytułu, nie jest wyczerpującym zestawieniem sokołowskich arterii, nie skupia się na ich opisie historycznym ani ich wytyczaniu, choć można by się tego spodziewać biorąc pod uwagę tomy opatrzone podobną tytulaturą. Autor dał nam jednak dwadzieścia niewielkich opowieści wysnutych ze swojej pamięci. Dwadzieścia charakterystycznych dla siebie urokliwych gawęd o życiu splecionym z miastem. To on oprowadza nas poszczególnymi ulicami, przywołuje anegdoty, ale przede wszystkim wspomina swoje dzieciństwo przypadające na trudne lata powojenne oraz młodość i pracę zawodową z równie niełatwych czasów PRL. Spod jego pióra wychodzą ożywione portrety ludzi i miejsc. Słychać dawny gwar, dawny tembr rodzinnego miasta, jakże inny od dzisiejszego stechnologizowanego zgiełku. Z racji tego, że wspomniane są tu jedynie ulice mające nazwy odimienne, których patroni też odgrywają w narracji niebagatelną rolę, zabrakło wśród nich ulic Siedleckiej i Repkowskiej. Wspominam je tylko dla tego, że to właśnie na ich rogu stał dom, w którym przyszedł na świat Autor. Było to 21 lutego 1937 roku i chciałem, żeby choć symbolicznie ich nazwy tu padły.

 


Z "Życia Sokołowa"

 

Razem uzupełnijmy książkę "Patroni naszych ulic"

Niedawno ukazał się w "Życiu Sokołowa" tekst o moim projekcie książki poświęconej sokołowskim ulicom i jednocześnie historii naszego miasta składającej się losów naszych mieszkańców i ich wspomnień. Redaktor Bożena Gontarz-Górzna tak opisała to w swoim artykule:


Wacław Kruszewski skończył opisywanie ulic Sokołowa Podlaskiego i wraz z STSK zamierza wydać książkę "Patroni naszych ulic". Zbiera fundusze na ten cel, a sokołowian zachęca do uzupełnienia opisów o swoje wspomnienia.

O projekcie „Patroni naszych ulic”

Wacław Kruszewski już dekadę temu publikował w prasie cykl pod tytułem „Patroni sokołowskich ulic”. W każdym odcinku pisał o samej postaci patrona, ale przede wszystkim zamieszczał informacje, refleksje i anegdoty dotyczące związków tej osoby z Sokołowem lub sokołowianami. Dla przykładu - gdy pisał o Władysławie Andersie, wspominał o losach sokołowskich żołnierzy Andersa, którzy walczyli z nim m.in. o Monte Cassino. Z tych odcinków powstała książka. A znając pióro pana Wacława, z góry można założyć, że będzie to wartościowa, a zarazem pasjonująca lektura.

"Z Krysią Matysiak zbieramy teraz pieniądze na jej druk. Przesłałem pani opis jednej ulicy z propozycją apelu do czytelników by zechcieli uzupełnić mój opis o swoje wspomnienia. Artur Ziontek, który robi skład komputerowy książki, uwzględni poprawki przed jej ostatecznym składem i będziemy mieli pożyteczną, edukacyjną książkę o naszym mieście" – podkreśla pan Wacław

O ulicy majora Franciszka Świtalskiego

Tak o tym trakcie napisał pan Wacław:

„Na osiedlu Miłosna, od ulic Praweckiego do Powstańców Śląskich, biegnie ulica komendanta sokołowskiego konspiracyjnego obwodu Armii Krajowej „Sęp” „Proso”, majora Franciszka „Sochy” Świtalskiego. Niewyjaśniona do dziś tragiczna śmierć Sochy 25 maja 1944 r., w przededniu wyzwolenia naszego powiatu, obrosła legendami. Wielu żołnierzy nie wierzy w rzekomo nieszczęśliwy wypadek zawodowego oficera przy czyszczeniu broni na kwaterze w Czekanowie. Bo trudno uwierzyć, że major nie wiedział jak obchodzić się z osobistą bronią.

Rozmawiałem przed laty z „Miśką” Marią Finkówną, łączniczką majora, córką kierownika szkoły Kazimierza Finka u którego kwaterował komendant. Jej też trudno było uwierzyć.

Ostatnią drogę od dworu Dernałowiczów w Repkach do gospodarstwa p. Błońskiego w Kamiance odtworzyliśmy z Jasiem Adamczykiem, szukając odpowiedzi na pytanie, jak zginął major Franciszek Świtalski. Kiedy poczciwą „warszawą” zajechaliśmy na podwórze Błońskiego, w progu powitała nas niezbyt przyjaźnie jego matka. Z miotłą ruszyła na „małego Jasia”, a do syna gniewnie rzuciła” „znowu ten antychryst przyszedł wyciągnąć cię z domu. Nigdzie nie pójdziesz! Robota w polu czeka. Ja już nie mam sił wszystkiego doglądać, a wam się znowu wojaczki zachciewa. Z tego tylko nieszczęście będzie”. Na co p. Błoński: „Niech mamusia nie gada, tylko zrobi jajecznicę, przecież goście do nas zawitali. Tak się nie godzi gości przyjmować”. Wzruszające słowa starszego już mężczyzny do swojej sędziwej matki zapadły mi głęboko w pamięci i bardzo żałuję, że chyba nigdy w młodości i wieku dojrzałym nie zwracałem się do swojej matki z takim uczuciem i takimi słowami. Nikt mnie tego nie nauczył. A kiedy już poznałem z literatury piękne ziemiańskie obyczaje - matki zabrakło”.

WACŁAW KRUSZEWSKI

Kontakt do autora

Gdyby ktoś z Państwa chciał się podzielić swoimi wspomnieniami dotyczącymi publikacji przygotowywanej przez pana Wacława o patronach sokołowskich ulic, może to zrobić kontaktując się mailowo: waclawkruszewski37@gmail.com

Autor: Bożena Gontarz-Górzna / Życie Sokołowa


piątek, 14 czerwca 2024

Tak było! Komunikacja Sokołowa z ...Watykanem.

Tak było! Komunikacja Sokołowa z …Watykanem?


Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego

W roku 1973 Uniwersytet Warszawski chciał zbadać potrzeby kulturalne młodzieży wiejskiej i możliwości ich zaspokajania przez placówki kultury. Zgodziłem się na udział sokołowskiego domu kultury w tych naukowych badaniach i ze względów praktycznych zaproponowałem by je przeprowadzić w gminie Jabłonna Lacka. Grupę studentów postanowiliśmy zakwaterować w Ośrodku Wypoczynkowym w Gródku nad Bugiem zaś samo kierownictwo delegacji w hotelu pracowniczym tutejszej Cukrowni. Staraliśmy się jako gospodarze ułatwiać kontakty ankieterom spotykania studentów z młodzieżą wiejską, organizować wspólne imprezy kulturalne i sportowe. Zapraszaliśmy studentów na koncerty jazzowe i na dyskoteki do domu kultury w Sokołowie. I raz jeden mogło to się przykro skończyć dla studentów i ich młodych asystentów, a dzisiaj profesorów Antoniego Kamińskiego i Piotra Chmielewskiego. Po tańcach w domu kultury studencka brać wyszła wieczorem zaczerpnąć świeżego powietrza do parku Adama Mickiewicza przy kościele księży Salezjanów. Chcąc popisać się swoją tajną wiedzą studenci wmawiali koleżankom, że odblaski księżyca na miedzianej blasze dachu kościoła dowodzą, że Salezjanie prowadzą właśnie radiową komunikację z Watykanem. Żart został potraktowany śmiertelnie poważnie, a plotka rychło dotarła do wiadomych „czynników”. Ubowcom to wystarczyło! Sprowadzono więc do Sokołowa samochody z aparaturą pelengacyjną i pilnie przeszukiwano fale eteru wokół kościoła. Oczywiście na próżno, i tak doszło do bezprecedensowej kompromitacji Urzędu Bezpieczeństwa. Odtąd za studentami chodzili ormowcy i pilnie zapisywali wszystko, nawet śpiewane młodą piersią teksty nowych utworów Szpotańskiego, z których pewien refren brzmiał mniej więcej tak: „A że była to wielka świnia dali mu order Lenina”. Tego już jednak obrońcy władzy nie mogli darować. Opiekunom studentów zagrożono interwencją u rektora UW, co dla nich mogło oznaczać złamanie karier naukowych a samym studentom wydaleniem ze studiów. Oberwałoby się i mnie, gdyby nie odważna postawa oficera milicji Adama Kruzla, członka naszego zespołu muzycznego AMIGO grającego w domu kultury na akordeonie. A o tym i o Adamie jeszcze napiszę, bo warto.

 

Wacław Kruszewski

środa, 12 czerwca 2024

Władysław Pruss wspomina

To wspomnienia  organisty z Gośliny Murowanej z pobytu w Sokołowie w grudniu 1939 roku

Władysław Pruss wspomina:

”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana na przedmieściu w taki sposób, że do centrum jest 2 km. Tak więc starsi panowie z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by powiadomić burmistrza o naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna figura miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast wydał rozkaz swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się wielki ruch w całym mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał jakiś wolny kąt przyjmował biednych wysiedleńców i częstował ciepłą strawą. Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się przy mostku drewnianym na rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze św. Jana Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane domki jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem 16 - własność pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do mostku pod figurkę. Przed domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi podwórka był mały drewniany dom nr 25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie, Stanisław i Apolonia oraz dwoje dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom nr 27 należał do państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali uciekli do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny i podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy słomy pszennej, rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej stronie sieni, na prawo było takie samo mieszkanie i pani Adela przyjęła rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z synem Wincentym i córkę. Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p. Nenemanów - mąż, żona i dwóch synów - Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie Murowanej właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka Stefania. Państwo Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego wchodziło się przez przybudówkę tak, że ich mieszkanie było powiększone. Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy dzień pobytu w Sokołowie. Dzień miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze opodal figurki św. Jana i w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w swojej opiece, pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została rozproszona, Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku końcowi, ale tu była Generalna Gubernia utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu noclegu dla całej rodziny, na podwórzu znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno przedstawić obraz, muszę objaśnić, że pan. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie, bo najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam nic nie pozostało, jak tylko wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak idąc Siedlecką, która wznosi się pod górę, doszliśmy do uicy. Długiej, którą w lewo szło się do Rynku, a na prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z frontu dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze, nad garażami z wejściem od ulicy Długiej - była sala kinowa ze sceną i z zapleczem. Kino było czynne. My udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku, obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer. Klomby, ławki i alejki zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z dzwonnicą, podobnie jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była restauracja, z której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i weszliśmy a tu chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i wysiedleni, zrobił się od razu taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali, całowali, płakali nad nami - nasze biedaki wysiedlone. Pytają się nas: za co was wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem młyn i tartak wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z mamą, siostrą i bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z podniesionym czołem - za to żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki - ubrać się, bagaż do ręki i za pół godziny załadować się na furmankę, która stała na ulicy przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w Sokołowie. To było 4 grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami. Wtem potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie, ugościmy naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i pojedli. Ja to za bardzo nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc przyzwyczajony do trunków. Po serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych mieszkań na ulicy Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do kościoła na mszę świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na chór i przedstawiliśmy się sobie. Pan organista nazywał się Aleksander Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo się ucieszył z mojego przyjścia - serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu pan Aleksander zwraca się do żony: Franiu - przyprowadziłem gościa, to jest pan Władysław Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania do Sokołowa. Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią czyli mamę pana. Aleksandra. Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza do wspólnego śniadania - Oleś, mówi do męża - mam wspaniałą nalewkę, więc uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do mnie przysłał, bo ja mam bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze dużo opłatków do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona z chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej, żeliwnej formie, a ja w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na organach w kościele prowadzi też kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi - urwanie głowy. Mam do pana serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał pan codziennie trzy msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego Narodzenia wszystkie śluby. Zgodziłem się - i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku były cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W drugie święto tak samo - 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut. To były pierwsze Święta Bożego Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen radości, po kielichu i z paczką żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu i rodzinki. Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie. Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do państwa Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem Stanisławem Josztem - proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie ksiądz kanonik zaprosił mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”. Rozmowa była bardzo interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na temat polskości, narodowo - patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze podlaskiej. Szefem Falangi sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później nawiązałem kontakt. Był też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor Seminarium Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w obecności księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie nawiązałem kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem Wilczyńskim, którzy zostali na starym miejscu w Śmiglu.

 


 

Kościół pw. św. Rocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów Czesławy Kalickiej Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego

 

Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa nuty utworów kościelnych na chór mieszany. Po otrzymaniu przesyłki zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia odbywały się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na piersiach, słysząc nasz śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła po niemiecku, więc wytłumaczyła - to jest mój syn organista, który przygotowuje chór na niedziele do śpiewania w kościele. Więc posłuchali - musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli: gut, gut, singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały początki naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i trzeba było pomyśleć o jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek spadł na moje barki.”

 

Tyle wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w Sokołowie, co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące jest też, co o tym temacie mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego miasta dzielący przecież swój trudny los z Polakami - wysiedleńcami w czasach okupacji.

 

Wacław Kruszewski

piątek, 7 czerwca 2024

Czytam wszystko

Czytam wszystko



Czytam wszystko co wpadnie mi w ręce. Żeby wyrobić sobie zdanie czytam lewicową i prawicową prasę. W tej drugiej interesuje mnie nowa polityka historyczna pisana przez naukowców z IPN-u, tak obecnie twórczo rozwijana przez polityków. Ponieważ należę do tego pokolenia, które uczestniczyło w wielu zdarzeniach z naszej najnowszej historii na jej najmniejszym, lokalnym podwórku mam nieodpartą chęć polemizować z tymi jedynie słusznymi tezami. Monopol na słuszność miała kiedyś PRL-owska propaganda a dziś w jej ślady weszli gładko nowi aktywiści. Obawiam się, że przy bierności ludzi, którzy sami pamiętają tamte czasy i potrafią obiektywnie ocenić to, co się z nimi lub obok nich wydarzyło w ostatnich latach niebawem mojego wnuczka Kacperka będą uczyć w szkole, że moje miasto Sokołów Podlaski nie wyzwoliła Armia Czerwona 8 sierpnia 1944 roku tylko „żołnierze wyklęci” dowodzeni przez Młota, Sokolika, Huzara i Marynarzą. Dlatego więc, spełniając mój obowiązek wobec wnuka piszę ten artykuł w rocznicę wyzwolenia Sokołowa spod hitlerowskiej okupacji mając w pamięci słowa wielkiego Polaka o prawdzie, która nas wyzwoli. Przywołuję w nim zdarzenia historyczne z książki Jana Gozdawy-Gołębiewskiego „Obszar warszawski Armii Krajowej” i moje wspomnienia: to, co sam zapamiętałem z dzieciństwa. Na początek więc kilka faktów:

W nocy z 4 na 5 sierpnia 1944 roku żołnierz AK Stefan Kazik z Frankopola przeprawił przez Bug dwóch delegatów majora J. Sasina; dowódcy obwodu Armii Krajowej „Proso” Sokołów Podlaski. Delegatów: podporucznika Piotra Wodzińskiego ps. Wicher i docenta Kazimierza Roszkowskiego ps. Judym przyjął w Tonkielach radziecki generał Władymirow. Generał odrzucił postulat dalszej walki batalionu AK o wyzwolenie Sokołowa Podlaskiego u boku Armii Czerwonej. Zażądał, aby wszystkie polskie oddziały zebrały się w Bażanciarni w Repkach, osobno oficerowie i osobno szeregowcy i tam czekały na przyjście jego żołnierzy.

Druga grupa z sędzią Krysiakiem dotarła do Grochowa, gdzie nawiązała kontakt z oddziałem podporucznika Mariana Solnickiego ps. Dzik. Pluton ppor. Solnickiego, idąc przez Patrykozy oraz wsie Czajki i Ginia natknął się na wojska węgierskie, które bez przeszkód przepuściły Polaków przez linię frontu. Tu spotkali się z oficerami radzieckimi. Podczas żołnierskiego przyjęcia radzieccy oficerowie radzili, żeby żołnierze AK nie przyłączali się do Armii Czerwonej, bo zostaną rozbrojeni i wywiezieni w głąb Rosji. Podporucznik Dzik natychmiast przekazał te informacje sędziemu Franciszkowi Krysiakowi, który był Delegatem Rządu na powiat sokołowski. Pod koniec lipca 1944 roku w Sokołowie powstały konspiracyjne władze polskie z komendantem miasta profesorem Nikodemem Księżopolskim ps. Kiejstut, podporucznikiem rezerwy Henrykiem Giergielewiczem ps. Łącki, Edwardem Kupskim ps. Andrzej, Janiną Księżpolską ps. Nina oraz dr Antonim Perłowskim ps. Korybut. Komendant miasta miał do dyspozycji radiostację ulokowaną w domu przy ulicy Kościuszki 12, za pomocą której otrzymywał dyspozycje z komendy podokręgu wschodniego i informacje z Londynu. Rozbudowana i dyspozycyjna sieć łączniczek zapewniała sprawne przekazywanie rozkazów i informacji do miejsca postoju majora J. Sasina. Na naradzie oficerskiej 6 sierpnia 1944 roku w majątku Grodzisk major Sasin z uwagi na jednoznaczne stanowisko władz radzieckich zmierzające do rozbrojenia i internowania żołnierzy AK, wg wzorów zastosowanych już wcześniej w Wilnie, rozkazał rozwiązać wszystkie oddziały w obwodzie, broń ukryć, a łączność utrzymać na istniejącej sieci. Z chwilą wkroczenia do Sokołowa Armii Czerwonej major Sasin ze swoim sztabem ujawnił się przed władzami radzieckim i ślad po nich zaginął.

Tyle faktów, a teraz pora na wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w domach i na podwórkach przy ulicach Siedleckiej, Repkowskiej i Długiej. Od dzieciństwa w naszym domu obok oleodruku Kossaka przedstawiającego „Cud nad Wisłą” z ks. Skorupką wśród szarżujących na bagnety polskich legionistów wisiało zdjęcie naszego dziadka ze strony matki Pawła Jakubiaka. Reprodukcja popularnego obrazu uznanego batalisty była z nami, aż do czasu wejścia do Sokołowa wyzwolicieli, czyli do 8 sierpnia 1944 roku. A co z obrazem? No cóż, nie wypadało wojennemu komendantowi miasta, który tymczasowo zajął największy pokój po zlikwidowanym sklepie z wygodnym wejściem na ulicę Siedlecką i Repkowską przypominać nim, jakie baty dostali pod Warszawą w 1920 roku w niespełnionym marszu ku Europie. Za to portret dziadka Pawła na tle gwiaździstej flagi potężnego alianta miał teraz honorowe miejsce obok portretu Stalina. Mnie jednak bardziej interesował obraz przedstawiający Bitwę Warszawską niż zdjęcie dziadka i jego kolegów, którzy za chlebem wyjechali do Ameryki w latach dwudziestych. Przez kalkę odrysowałem fragment tego obrazu, by pochwalić się przed kolegami rysunkami żołnierzy i ich broni. Jako dziecko, nie rozumiałem powodów, dla których obraz wiszący przez całą okupację na ścianie, teraz musiał być schowany. Szukałem go wszędzie, a znałem niemal wszystkie przemyślne skrytki w naszym starym domu. W końcu obraz odnalazłem na strychu, leżał w wielkim wiklinowym koszu pod stertą pierzyn i paczek papierosów przechowywanych tu po likwidacji sklepu kolonialno-spożywczego moich rodziców. W tym koszu kiedyś niespodziewanie zobaczyłem śpiącą pod pierzyną Żydówkę, prawdopodobnie córkę dr Lewina, który mnie leczył z częstych przeziębień. Powiadomiłem o tym odkryciu moją matkę. Nie uwierzyła. Po kilku chwilach, kiedy z pomocą babci i siostry schowano w innym miejscu ukrywającą się sąsiadkę, matka zaprowadziła mnie na strych, by przekonać mnie, że nikogo tam nie ma i że musiało mi się coś przewidzieć. Kosz stał na swoim miejscu załadowany po brzegi poduszkami i pierzynami. Byłem małym, sześcioletnim chłopcem o bujnej wyobraźni i jak przystało na dziecko czasów okupacyjnych, miałem swoje własne doświadczenia z ciągłych rewizji i publicznej egzekucji, pod tzw. wzgórkiem przy ul. Repkowskiej, obserwowanej z okienka w szczytowej ścianie naszego strychu. Pamiętałem likwidację getta, którego ogrodzenie od ulicy Olszewskiego znajdowało się 50 m od sieni domu od strony ulicy Siedleckiej. Dlatego mimo zakazu Niemców sień i wejście na strych było w nocy otwarte. Podobne praktyki stosowali i inni mieszkańcy domów oraz właściciele komórek i stodół zlokalizowanych przy ulicach sąsiadujących z ogrodzoną dzielnicą żydowską. Czym to groziło zapewne wie prof. Gross, ale o tym nie pisze, bo Żydzi nie kupią takiej książki. Geszeft można zrobić za to na „Złotych żniwach”. Naprzeciw rozległego drewnianego domu usytuowanego na rogu ulicy Siedleckiej i Repkowskiej był budynek sokołowskiego magistratu. Na parterze mieściły się garaże straży pożarnej a na piętrze kino. 




Wejście do kina było od ulicy Długiej. Niemcy uciekający pod naporem Armii Czerwonej wysadzili budynek magistratu, ale parter budynku ocalał. I tam, w dawnej poczekalni i kasie kina „Ostland”, gdzie jeszcze niedawno oglądaliśmy niemieckie kroniki wojenne teraz pokotem spali radzieccy żołnierze. W dzień i w nocy regulowali ruchem transportów wojskowych ciągnących na Warszawę, a w chwilach wolnych od służby palili ogniska, grali na harmoszce i śpiewali „Katiuszę”. Częstowali nas konserwami, a my zajadając się „swinnoju tuszonku” z czarnym, żołnierskim chlebem nosiliśmy im z pobliskiej studni wodę. Czasami żołnierze dali do obejrzenia pepeszkę lub bagnet a nawet pozwolili pograć na harmonii. Ulubieńcem wyzwolicieli stałem się, kiedy przyniosłem do ich kwatery kilka paczek Popularnych i Junaków; papierosów z odkrytej skrytki na strychu. Popularne były paczkowane w dużych pudełkach po 100 sztuk. i można nimi było obdzielić cały odział "reguliowszczyków". Duże paczki były jednak trudniejsze do wyniesienia pod czujnym okiem babci Emilowej. Gniew babci, gdy odkryła moje niecne postępowanie złagodziły puszki konserw, które dostałem w zamian od żołnierzy. Kocioł kapusty z zawartością wojskowej konserwy sprawił, że i tym razem udało mi się uniknąć rózgi, którą babcia Emilowa władała po mistrzowsku. Za to moim postępowaniem nawiązałem stosunki handlowe z Armią Czerwoną, gdy okazało się, że papierosy mają dla wojaków większą wartość niż amerykańskie konserwy dostarczane radzieckim sojusznikom aby skuteczniej bili Niemców. Kilka rodzin zamieszkałych w rozległym domu na rogu Siedleckiej i Repkowskiej miało dzięki tej wymianie towarowej dobre pożywienie. W mieście panował wtedy niebywały entuzjazm. Do rodzin Laszuków, Gumaników i Ładów powrócili od Andersa ich ojcowie i synowie. Trwała mozolna praca przy odgruzowaniu i naprawie domów, mostów i ulic. Z dalekiego Elbląga przywieziono prądnicę i uruchomiono miejską Elektrownię przy ulicy Kosowskiej naprzeciw starego drewnianego kościółka pw. św. Rocha. Wielki popyt nastał na materiały budowlane, cegłę i stalowe belki. Pan Stefan Głazek płacił za jedną oczyszczoną z tynku cegłę 50 groszy. W tamtym czasie był to dobry interes. Z kolegami z mojej drużyny wzięliśmy się więc za robotę. Wkrótce uzbieraliśmy 97 złotych. Piłka, o której marzyliśmy kosztowała w księgarni pani Sudarowej 95 zł. Była to skórzana futbolówka z jajowatą dętką i długim wentylem. Po napompowaniu trzeba było ją jeszcze zasznurować tak, by nie zniekształcić tego skarbu. Zakup uczciliśmy lemoniadą w sklepiku pani Nowakowej przy ulicy Długiej. Odtąd moja drużyna z Repkowskiej i Siedleckiej nie miała sobie równych wśród piłkarzy grających szmaciakami na sąsiednich ulicach i podwórkach. Mając taką piłkę trzeba było zadbać o odpowiednie piłkarskie nazwisko. Stefan Kupisz był Cieślikiem, Janek Patejczuk to obrońca Jana Duda, ja długo nosiłem nazwisko pomocnika Legii Parpana. Tylko nie wiem już dlaczego Romek Bałkowiec miał ksywkę Beka a Waldek Łada Hilon.

 

Wacław Kruszewski

czwartek, 6 czerwca 2024

Poznaniacy w Sokołowie

 Poznaniacy w Sokołowie


 Węgrów w latach okupacji niemieckiej: z lewej kpt. Wilm Hosenfeld

 Artykuł o losach Poznaniaków deportowanych czasie okupacji do Sokołowa Podlaskiego spotkał się z dużym zainteresowaniem naszych czytelników, którzy podzielili się z nami swoimi wspomnieniami. Na przykład pan Janusz Czarnocki pamięta przedstawienia teatralne organizowane dla dzieci w mieszkaniu przesiedleńców mieszczącego się na rogu ulic Pięknej i Kupientyńskiej. Pamięta także, że ojciec zawsze prowadzał go do strzyżenia na ulicę Kilińskiego, gdzie deportowany z Poznania pan Papajewski pracował w salonie fryzjerskim Dzieciątka. Rodzice Janka Czarnockiego, dopóki żyli, jeszcze wiele lat po wojnie utrzymywali kontakty z rodziną Papajewskich. W budynku szkoły na ulicy Polnej długo po wyzwoleniu, pracował na stanowisku woźnego również pan Kowalczyk, zanim powrócił do swojej Gośliny Murowanej, gdzie prowadził potem ciastkarnię. Warto też przypomnieć mało znane losy pana Betańskiego, który w czasie swojego pobytu w Sokołowie prowadził skup skór surowych, a Rosjanie w latach czterdziestych nie dowieźli go na Sybir, gdyż zmarł w transporcie. Inna poznanianka, pani Maryla Hałaszkiewicz przez całe 5 lat żyła wśród nas - mieszkała przy ulicy Ogrodowej. Z wywiadów, wspomnień i rozmów ze starszymi mieszkańcami miasta wynika, że w tak ciężkich, okupacyjnych czasach, Sokołowianie zdali swój egzamin z człowieczeństwa na medal. Przyjmowali pod swój dach całe rodziny przesiedleńców i dzielili się z nimi tym, co mieli w tak trudnych, wojennych czasach. Dlatego też nie mogę zrozumieć postaw ludzi wzniecających strach przed uciekinierami z państw objętych wojnami. Sokołowianie nie boją się ani pierwotniaków ani terrorystów i deklarują, że tak jak kiedyś w czasie zawieruchy wojennej ich rodzice, przyjmą każdego człowieka potrzebującego pomocy. Taki jest nasz kodeks moralny kształtowany przez wieki i nikt nie jest w stanie go zmienić. Warto jednak te chwalebne postawy etyczne przypominać następnym pokoleniom i dlatego prosimy naszych czytelników o zachowanie w pamięci informacji o pobycie w Sokołowie deportowanych mieszkańców Wielkopolski. Także historyków prosimy o podjęcie badań a siedleckie uczelnie o inspirację do tematów prac magisterskich dla swoich studentów. Nie może być tak, by młodzi mieszkańcy Siedlec, Węgrowa i Sokołowa czerpali swoją wiedzę na temat życia w czasach okupacji tylko z pamiętników kapitana Hosenfelda, chociaż był to dobry Niemiec.


 

Grupa „poznaniaków” w Korczewie (wtedy należącym do pow. sokołowskiego); lata II wojny. Zdjęcie ze zbiorów Wacława Kruszewskiego

 

Dziś dostałem odpowiedź na wysłany wcześniej do Gośliny Murowanej tekst mojego artykułu. Kustosz Izby Regionalnej w Goślinie Murowanej, pan Marian Pflanz przysłał mi kopie wydań lokalnej gazety. Zamieszczono w niej wspomnienia pana Władysława Prussa z przed 60 lat, z czasów II wojny światowej, z pierwszych dni pobytu jego rodziny w Sokołowie w grudniu 1939 roku. W artykule znalazły się także wspólne zdjęcia z sokołowskimi rodzinami Szulców, Langowskich i Bałkowców, które przyjęły pod swój dach poznaniaków. Jest też zdjęcie drewnianego kościoła św. Rocha, w którym pan Pruss, dzięki życzliwości i protekcji Aleksandra Langowskiego u proboszcza parafii, pełnił funkcję organisty. Niestety nie da się na tych skanach rozpoznać Sokołowiaków, ale warto poszukać oryginalnych egzemplarzy gazety w redakcji lub w Izbie Regionalnej w Goślinie Murowanej. Od samych zdjęć jednak ważniejsze są spisane i opublikowane tam wspomnienia, które przytaczam tu w całości uznając, że najtrafniej oddają godne pochwały postawy mieszkańców Sokołowa wobec ludzi potrzebujących pomocy.

 


Dworzec PKP w Sokołowie Podlaskim, rok 1941. Zdjęcie ze zbiorów Elżbiety Protaziuk w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego

 

Władysław Pruss wspomina:

”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana na przedmieściu w taki sposób, że do centrum jest 2 km. Tak więc starsi panowie z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by powiadomić burmistrza o naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna figura miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast wydał rozkaz swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się wielki ruch w całym mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał jakiś wolny kąt przyjmował biednych wysiedleńców i częstował ciepłą strawą. Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się przy mostku drewnianym na rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze św. Jana Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane domki jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem 16 - własność pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do mostku pod figurkę. Przed domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi podwórka był mały drewniany dom nr 25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie, Stanisław i Apolonia oraz dwoje dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom nr 27 należał do państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali uciekli do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny i podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy słomy pszennej, rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej stronie sieni, na prawo było takie samo mieszkanie i pani Adela przyjęła rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z synem Wincentym i córkę. Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p. Nenemanów - mąż, żona i dwóch synów - Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie Murowanej właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka Stefania. Państwo Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego wchodziło się przez przybudówkę tak, że ich mieszkanie było powiększone. Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy dzień pobytu w Sokołowie. Dzień miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze opodal figurki św. Jana i w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w swojej opiece, pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została rozproszona, Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku końcowi, ale tu była Generalna Gubernia utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu noclegu dla całej rodziny, na podwórzu znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno przedstawić obraz, muszę objaśnić, że pan. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie, bo najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam nic nie pozostało, jak tylko wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak idąc Siedlecką, która wznosi się pod górę, doszliśmy do uicy. Długiej, którą w lewo szło się do Rynku, a na prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z frontu dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze, nad garażami z wejściem od ulicy Długiej - była sala kinowa ze sceną i z zapleczem. Kino było czynne. My udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku, obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer. Klomby, ławki i alejki zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z dzwonnicą, podobnie jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była restauracja, z której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i weszliśmy a tu chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i wysiedleni, zrobił się od razu taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali, całowali, płakali nad nami - nasze biedaki wysiedlone. Pytają się nas: za co was wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem młyn i tartak wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z mamą, siostrą i bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z podniesionym czołem - za to żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki - ubrać się, bagaż do ręki i za pół godziny załadować się na furmankę, która stała na ulicy przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w Sokołowie. To było 4 grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami. Wtem potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie, ugościmy naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i pojedli. Ja to za bardzo nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc przyzwyczajony do trunków. Po serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych mieszkań na ulicy Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do kościoła na mszę świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na chór i przedstawiliśmy się sobie. Pan organista nazywał się Aleksander Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo się ucieszył z mojego przyjścia - serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu pan Aleksander zwraca się do żony: Franiu - przyprowadziłem gościa, to jest pan Władysław Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania do Sokołowa. Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią czyli mamę pana. Aleksandra. Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza do wspólnego śniadania - Oleś, mówi do męża - mam wspaniałą nalewkę, więc uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do mnie przysłał, bo ja mam bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze dużo opłatków do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona z chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej, żeliwnej formie, a ja w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na organach w kościele prowadzi też kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi - urwanie głowy. Mam do pana serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał pan codziennie trzy msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego Narodzenia wszystkie śluby. Zgodziłem się - i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku były cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W drugie święto tak samo - 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut. To były pierwsze Święta Bożego Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen radości, po kielichu i z paczką żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu i rodzinki. Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie. Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do państwa Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem Stanisławem Josztem - proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie ksiądz kanonik zaprosił mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”. Rozmowa była bardzo interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na temat polskości, narodowo - patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze podlaskiej. Szefem Falangi sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później nawiązałem kontakt. Był też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor Seminarium Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w obecności księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie nawiązałem kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem Wilczyńskim, którzy zostali na starym miejscu w Śmiglu.

 


 

Kościół pw. św. Rocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów Czesławy Kalickiej Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego

 

Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa nuty utworów kościelnych na chór mieszany. Po otrzymaniu przesyłki zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia odbywały się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na piersiach, słysząc nasz śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła po niemiecku, więc wytłumaczyła - to jest mój syn organista, który przygotowuje chór na niedziele do śpiewania w kościele. Więc posłuchali - musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli: gut, gut, singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały początki naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i trzeba było pomyśleć o jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek spadł na moje barki.”

 

Tyle wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w Sokołowie, co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące jest też, co o tym temacie mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego miasta dzielący przecież swój trudny los z Polakami - wysiedleńcami w czasach okupacji.

 

Wacław Kruszewski

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...