To wspomnienia organisty z Gośliny Murowanej z pobytu w Sokołowie w grudniu 1939 roku
Władysław
Pruss wspomina:
”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana
na przedmieściu w taki sposób, że do centrum jest 2 km. Tak więc starsi panowie
z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by powiadomić burmistrza o
naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna figura
miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem
sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast
wydał rozkaz swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się
wielki ruch w całym mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał
jakiś wolny kąt przyjmował biednych wysiedleńców i częstował ciepłą strawą.
Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się przy mostku drewnianym na
rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze św. Jana
Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane
domki jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem
16 - własność pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do
mostku pod figurkę. Przed domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny
kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi podwórka był mały drewniany dom nr
25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie, Stanisław i Apolonia oraz dwoje
dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom nr 27 należał do
państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali uciekli
do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny
i podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy
słomy pszennej, rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej
stronie sieni, na prawo było takie samo mieszkanie i pani Adela przyjęła
rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z synem Wincentym i córkę.
Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p. Nenemanów - mąż,
żona i dwóch synów - Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie Murowanej
właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także
schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka
Stefania. Państwo Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego
wchodziło się przez przybudówkę tak, że ich mieszkanie było powiększone.
Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy dzień pobytu w Sokołowie. Dzień
miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze opodal figurki św. Jana i
w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w swojej opiece,
pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem
szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została
rozproszona, Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku
końcowi, ale tu była Generalna Gubernia utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna
obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu noclegu dla całej rodziny, na podwórzu
znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno przedstawić obraz, muszę
objaśnić, że pan. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie, bo
najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi
zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam
nic nie pozostało, jak tylko wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny
Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak idąc Siedlecką, która wznosi
się pod górę, doszliśmy do uicy. Długiej, którą w lewo szło się do Rynku, a na
prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z
frontu dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze,
nad garażami z wejściem od ulicy Długiej - była sala kinowa ze sceną i z
zapleczem. Kino było czynne. My udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku,
obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer. Klomby, ławki i alejki
zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z dzwonnicą, podobnie
jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była restauracja, z
której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu
wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i
weszliśmy a tu chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i
wysiedleni, zrobił się od razu taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali,
całowali, płakali nad nami - nasze biedaki wysiedlone. Pytają się nas: za co was
wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem młyn i tartak
wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli
dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z
mamą, siostrą i bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z
podniesionym czołem - za to żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki - ubrać się,
bagaż do ręki i za pół godziny załadować się na furmankę, która stała na ulicy
przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w Sokołowie. To było 4
grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami. Wtem
potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie,
ugościmy naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i
pojedli. Ja to za bardzo nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z
alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc przyzwyczajony do trunków. Po
serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych mieszkań na ulicy
Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w
Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do
kościoła na mszę świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na
chór i przedstawiliśmy się sobie. Pan organista nazywał się Aleksander
Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo się ucieszył z mojego
przyjścia - serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu pan
Aleksander zwraca się do żony: Franiu - przyprowadziłem gościa, to jest pan
Władysław Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania
do Sokołowa. Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią
czyli mamę pana. Aleksandra. Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza
do wspólnego śniadania - Oleś, mówi do męża - mam wspaniałą nalewkę, więc
uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do mnie przysłał, bo ja mam
bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze dużo opłatków
do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona
z chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej,
żeliwnej formie, a ja w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na
organach w kościele prowadzi też kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki
przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi - urwanie głowy. Mam do pana
serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał pan codziennie trzy
msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego Narodzenia
wszystkie śluby. Zgodziłem się - i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku
były cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W
drugie święto tak samo - 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut.
To były pierwsze Święta Bożego Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle
chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen radości, po kielichu i z paczką
żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu i rodzinki.
Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie.
Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do
państwa Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem
Stanisławem Josztem - proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie
ksiądz kanonik zaprosił mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”.
Rozmowa była bardzo interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na
temat polskości, narodowo - patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli
był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej
organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze podlaskiej. Szefem Falangi
sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później nawiązałem kontakt. Był
też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor Seminarium
Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w obecności
księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie
nawiązałem kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem
Wilczyńskim, którzy zostali na starym miejscu w Śmiglu.
Kościół pw. św. Rocha w Sokołowie Podlaskim,
widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów Czesławy Kalickiej Pijorek
w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego
Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa
nuty utworów kościelnych na chór mieszany. Po otrzymaniu przesyłki
zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia odbywały
się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy
uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na
piersiach, słysząc nasz śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama
nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła po niemiecku, więc wytłumaczyła - to jest
mój syn organista, który przygotowuje chór na niedziele do śpiewania w
kościele. Więc posłuchali - musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli: gut, gut,
singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się
Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały
początki naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i
trzeba było pomyśleć o jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek
spadł na moje barki.”
Tyle
wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda
się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w
Sokołowie, co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące
jest też, co o tym temacie mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i
przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego miasta dzielący przecież swój trudny
los z Polakami - wysiedleńcami w czasach okupacji.
Wacław Kruszewski