niedziela, 24 marca 2024

Wielkanoc w Łuzkach

 



Historia jednej fotografii: Wielkanoc w Łuzkach


Z tysięcy zachowanych i utrwalonych w zapisie cyfrowym zdjęć pochodzących z archiwum Sokołowskiego Ośrodka Kultury moją wyobraźnią zawładnęło jedno zdjęcie: fotografia dzieci trzymających koszyczki z wielkanocną święconką i stojących na tle ganku dworku Tyborowskich w Łuzkach koło Jabłonny Lackiej. Zdjęcie to udostępniła mi kiedyś pani Marta Tyborowska-Kalicka, córka właścicieli majątku w Łuzkach. W pracowni fotograficznej Powiatowego Domu Kultury wykonano reprodukcję tego zdjęcia, kliszę opisano i złożono do archiwum tak, jak wiele innych. Gromadziliśmy w tym archiwum wszystkie ważne dokumenty z historii naszego miasta i powiatu, chętnie udostępniane nam przez mieszkańców. I oto po latach to zdjęcie znowu do mnie trafiło, bo odnaleziono archiwum fotograficzne Powiatowego Domu Kultury. Pani Maria Koc, której zawdzięczamy uratowanie i utrwalenie w zapisie cyfrowym tysięcy zdjęć dokumentujących naszą historię chce, by je teraz profesjonalnie skatalogować według wymogów przyjętych w archiwach. Trzeba więc będzie dowiedzieć się kto wykonał to zdjęcie i kiedy, kto na nim jest uwieczniony i w jakich okolicznościach wykonano tę fotografię.

Następnie, gdy już znajdę odpowiedź na te pytania, to trzeba będzie jeszcze zidentyfikować sfotografowane osoby. Będzie dla mnie zajęciem fascynującym, chociaż pewnie trudnym po, jak sądzę 70 latach od jego wykonania. Zabrałem się jednak z zapałem do pracy. Postanowiłem posłużyć się metodą dedukcji stosowaną przez mojego ulubionego bohatera z dzieciństwa, Sherlocka Holmesa, ale już wzbogaconą o narzędzia, których genialny detektyw nie miał. A ja mam, bo mam komputer. Tak przygotowany, przystąpiłem do działania. Najpierw powiększyłem fotkę do formatu A4 i wyostrzyłem ją. Następnie poczytałem sobie o obyczajach panujących w szlacheckich dworach w czasach okupacji i tuż po wojnie. Tu pomocny był Internet i ciekawa książka Sławomira Kordaczuka pt. „Dzieje wojenne i powojenne szlachty podlaskiej” wydana przez Muzeum Regionalne w Siedlcach. Sugerując się wiekiem dzieci i dorosłych, ich ubiorami i po sprawdzeniu danych meteorologicznych oraz kalendarza liturgicznego mojej babci, doszedłem do wniosku, że tak ciepłe Święta Wielkanocne były w 1943 roku, 25 kwietnia. Dowód: na zdjęciu niektóre dzieci są boso. Dalej chciałem ustalić, kto wykonał to zdjęcie? Czy był to Jan Pędich, burmistrz miasta i kronikarz dziejów Sokołowian? Raczej nie, bo to nie ta technika i jakość, jaka go charakteryzowała. Ponadto, w czasach okupacji byłoby to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne. A może zdjęcie zrobiła któraś z córek Adama Tyborowskiego? W łuzeckim majątku i we dworze rządził wtedy okupacyjny nadzorca, który co prawda pozwolił mieszkać w nim właścicielce, ale posiadanie aparatu fotograficznego przez rodzinę polskiego oficera przebywającego w niemieckiej niewoli było niebezpieczne. Adam Tyborowski dostał się do niewoli, walcząc w szeregach Podlaskiej Brygady Kawalerii pod dowództwem gen. Ludwika Kmicic-Skrzyńskiego. Córka Adama Tyborowskiego, Anna wyszła za mąż za Eugeniusza Solskiego. Co więcej, komandor Eugeniusz Solski był dowódcą umocnionego rejonu obronnego wybrzeża Bałtyku obejmującego Półwysep Helski, z którego zdobyciem Niemcy długo nie mogli sobie poradzić.

Tego, że wielkanocną fotografię wykonała Anna Solska dowodzi takie samo zdjęcie formatu 6x9 cm, które mam w swoich prywatnych zbiorach. Na zdjęciu jest para nowożeńców; są to rodzice mojej żony Teresy. Ząbkowane krawędzie obu tych zdjęć świadczą o jednorodnym pochodzeniu i wykonawstwie odbitek. Nina Solska była obecna na weselu Antoniego i Andzi i nie tylko utrwaliła na zdjęciu Parę Młodą, ale także opisała to wesele w swoim pamiętniku. Do końca życia Nina Solska pielęgnowała również przyjacielskie stosunki z moją teściową i przesyłała jej listy i zdjęcia ze swoich licznych podróży po świecie.

Po wielu latach, sam będąc w podróży zagranicznej w 1976 roku dostałem zadanie odnaleźć „ciocię Ninę” w Paryżu, gdzie mieszkała w domu przy rue Buffon 33. Wyrwałem więc kilka godzin z mojego napiętego programu badania sposobu organizacji i finansowania kultury w Republice Francji i wybrałem się z mapą Paryża w rękach szukać żony komandora. Miałem również przekazać jej pozdrowienia od Andzi i wręczyć lniane, haftowane serwetki z łuzeckiego dworu; tego samego, w którym odbyło się wesele moich teściów, 7 marca 1943 roku. Było to ostatnie w nim wesele, bo dwór ten jako materialny dowód obecności podlaskiego ziemiaństwa uległ zniszczeniu.

Aby dowiedzieć się więcej o tym okresie naszej historii, warto przeczytać wspomnianą książkę Sławomira Kordaczuka, w której obok historii rodziny Tyborowskich z Łuzek znalazły się również opisy tragicznych losów rodzin Lubicz-Wolińskich z Kosowa Lackiego, Żółkowskich z Grodziska, Bujalskich z Jabłonny Lackiej i wielu innych naszych rodaków. Warto także zastanowić się, czy ciągłe rewolucyjne zmiany, jakie sobie jako państwo i społeczeństwo fundujemy, nie kosztują nas zbyt wiele, i czy nie lepsza byłaby kontynuacja i naprawa tego co było złe. Zniszczenie bowiem ziemiaństwa jako klasy społecznej w zamian za poparcie nowej władzy przez chłopów i robotników tylko na krótko się opłaciło, a strat nie odbudujemy przez pokolenia.

 

Wacław Kruszewski

wtorek, 19 marca 2024

Czy tak było?

Czy tak było ?



Mało kto wie i mało kto pamięta, że najbogatszy w dziejach Sokołowianin Adolf Lortsch był przed laty właścicielem stolicy Czeczenii, miasta Grozny oraz pól naftowych w tym dalekim kraju. Niezwykłe losy rządcy majątków Grodzisk i Kupientyn barwnie opisała Helena Mniszek w powieści „Panicz”. Adolf Lorstch to powieściowy Ryszard Denhoff, który powrócił ze szkół do Polski w 1905 roku, by po śmierci ojca przejąć majątek Grodzisk, w powieści nazwany Wodzewo. Tutaj poznał Helenę Mniszek z nieodległego majątku Sabnie. Całą historię tej znajomości mamy opisaną w „Paniczu”. Autorka kończy ją listem z Ukrainy gdzie Denhoff marzy o powrocie i zapewnia, że pokutując tam ciężką pracą i twardym obowiązkiem dąży do odzyskania zagonu wodzewskiego który wcześniej przehulał i przegrał w karty. Dla pań, miłośniczek powieści Mniszkównej pragnę dodać, że w „Paniczu” Irena to Helena Mniszek, Ziuta to jej siostra Józefa Moniuszko. Mąż pani Ziuty, Lucjan Moniuszko, wieloletni sokołowski sędzia to powieściowy Rymsza. Jego grób tak, jak grób pisarki, jej ojca i brata znajduje się na cmentarzu w Zembrowie naprzeciw kościoła. Ten wiejski, cichy cmentarzyk na miejsce spoczynku wybrał wcześniej ojciec Heleny, Michał Mniszek Tchórznicki. On to, zanim podjął ryzyko wydania za własne pieniądze pierwszej powieści 19-letniej panienki z sabniowskiego dworu wysłał córkę po opinię do Bolesława Prusa. Ocena wielkiego pisarza była decydująca dla dalszych losów tego utworu. Po nim, kolejno powstawały i znajdowały nabywców powieści „Trędowata” „Ordynat Michorowski”, „Zaszumiały pióra”, „Panicz”, „Książęta boru”, „Prymicja”, „Gehenna”, „Czciciele szatana”, „Verte”, „Pustelnik”, „Pluton i Persefona”, „Prawa ludzi”, „Sfinks”, „Królowa Gizela”, „Dziedzictwo”, „Z ziemi łez i krwi”, „Kwiat magnolii”, „Powojenni”, „Magnesy serc” oraz „Słońce”. Ta ostatnia książka została zrekonstruowana według rękopisu przez wnuczkę Mniszkównej Marię Darkiewicz i wydana po raz pierwszy w 1993 roku. Prasa literacka potraktowała na początku twórczość Heleny Mniszek życzliwie i zupełnie serio. Recenzje jej powieści drukowały poważne pisma; „Kraj”, „Biesiada Literacka”, „Bluszcz”, „Przegląd Powszechny”. Przypomnijmy tu fragment recenzji tym, którzy nie mają najlepszego zdania o walorach literackich dzieł naszej rodaczki z Sabni: „Zanim jeszcze znalazłem czas na przeczytanie dwóch okazałych woluminów, zaznajomiły się z nimi dwie młode kobiety”, pisze Wiktor Gomulicki. Każda zwracając mi powieść miała powieki zaczerwienione. U jednej był to skutek bezsenności; „Ta „Trędowata” to szalenie zajmująca powieść, żem całą noc na czytaniu spędziła”. U drugiej czerwoność pochodziła od łez nad książką wylanych. Wiktor Gomulicki chwali autorkę, która „kreśli piękne obrazy przyrody, umie zręcznie prowadzić dialog, a w scenach dramatycznych zdobywa się na siłę”. Znajduje też w „Trędowatej” próbę satyry społecznej i moralizowania na temat obowiązków społecznych arystokracji. Zaś Antoni Lange nazywa Mniszkówną spadkobierczynią sławy Rodziewiczówny. Warto wiedzieć, że do 1939 roku powieść „Trędowata” miała 16 wydań i dwie ekranizacje: z 1926 roku z Jadwigą Smosarską i w 1936 roku z Elżbietą Barszczewską w roli Stefci Rudeckiej. Po wojnie, w filmie Jerzego Hoffmana z roku 1976, Stefcię grała Elżbieta Starostecka. W prasie dwudziestolecia jest tylko jeden wywiad z popularną pisarką: w „Tygodniku Polskim” i jedno zdjęcie w „Kurierze Warszawskim” przedstawiające dworek w Sabniach z podpisem: „tam gdzie tworzyła autorka Trędowatej”.

Wacław Kruszewski

piątek, 15 marca 2024

Z mojego archiwum: Tragedia w Paulinowie

Z mojego archiwum: Tragedia w Paulinowie

Dzwonią do mnie koledzy Janusz z Warszawy i Waldek z Wrocławia, Heniek z Białegostoku i pytają, co sadzę o burzy, jaka się rozpętała w Polsce i na świecie za sprawą nowej ustawy o rzekomo polskich obozach koncentracyjnych opracowanej przez niejakiego wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego. Najkrócej odpowiadam: Jaki minister - taka ustawa. Skutki jej uchwalenia odczuwamy i odczuwać będziemy długo. W jednym jesteśmy zgodni: nie do końca rozumiemy reakcję polityków i sterowanych przez nich mediów na oczywiste zapisy tej ustawy. Pisze się w niej, że karać będziemy za rozpowszechnianie kłamstw o udziale Polaków w mordowaniu Żydów przez Niemców. Każdy z nas mógłby podać jednostkowe przykłady nagannego stosunku Polaków do Żydów. Heniek pamięta tragiczne losy fryzjera Abramka ze Sterdyni, szukającego schronienia w Białobrzegach. Janusz pamięta tragiczny los Żydów szukających schronienia w Dziegietni; szczęśliwym, że udało się im z pomocą innych Polaków uciec z sokołowskiego getta. Ale też znane są losy Żydów z Korczewa, ocalonych przez św. pamięci Kazimierza Miłobędzkiego - Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata, Kiedy jeszcze pan Kazio żył, pokazywał mi listy dziękczynne mieszkanki Nowego Jorku, której w czasie okupacji wyrobił polskie papiery i wysłał na roboty do Niemiec. Tam bezpieczniej było przeżyć Żydówce niż w okupowanej przez Niemców Polsce. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Równie prawdziwe, jak prawdziwa jest tragedia kilku polskich rodzin z Paulinowa, wydanych Niemcom przez dwójkę Żydów, za pomoc i schronienie, jaką otrzymali od tych rodzin kilka dni wcześniej: wydarzenia, które pamięta Waldek. Kto nie doświadczył życia w okupowanej przez Niemców Polsce, ten nie powinien bezrefleksyjnie oceniać zachowania ludzi zagrożonych represjami władz. Historii nie da się pisać ustawami, a jej świadków zastraszać. Tu potrzebna jest edukacja i upowszechnianie prawdy. Prawdy o dobrych postawach, wynikających z chrześcijańskich zasad i prawdy o postawach złych, które kształtowała chciwość i zazdrość prowadząca do zdrady i zbrodni. W każdym narodzie można znaleźć jednych i drugich. „Rzecz w proporcjach mocium panie”, jak mawiał Onufry Zagłoba. I o zachowanie tych proporcji trzeba walczyć. Walczyć stale i z każdym, ale walczyć argumentami opartymi na prawdzie, a nie ideologicznej propagandzie. Dlatego potrzebny nam dziś PROGRAM wielkiej edukacji społecznej. Sam chciałbym wiedzieć i przekazać swojemu wnuczkowi, ilu Rosjan, Ukraińców, Litwinów czy Francuzów ma tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. W szkole nie zrobi przecież tego minister Zalewska, która sama nie wie, co wydarzyło się w Jedwabnem i w Kielcach. Dorosłym też nie zaszkodzi, jeśli będą więcej wiedzieć i więcej rozumieć. W 1985 roku Minister Kultury i Sztuki, prof. Aleksander Krawczuk, wysłał mnie do Francji, abym zapoznał się z organizacją i finansowaniem domów kultury i teatrów amatorskich. Gościnni gospodarze zaproponowali zwiedzanie paryskiego Centrum Kultury im J. Pompidou. Supernowoczesny gmach z zewnętrznymi przeszklonymi windami w starej rybackiej dzielnicy Paryża robił wrażenie. W jednej z sal multimedialne muzeum z wielkim telebimem, na którym z dostępnej listy można sobie wyświetlić filmy dokumentalne z całego świata, w tym i z Polski. Wybrałem polską kulturę ludową. Na ekranie wycinankarki z Myszyńca, a z głośników przyśpiewki kurpiowskie z Kadzidła. Fajnie jest, pomyślałem sobie widząc żywą reakcję mojej tłumaczki i grupki dzieci podziwiającej kunszt ludowych artystek wycinających kolorowe koguciki nożycami do strzyżenia owiec. No to jeszcze sięgnijmy po historię. Wcisnąłem guzik z napisem Powstanie Warszawskie. Chciałem pokazać Francuzom, jak walczyła Warszawa, gdy oni szykowali kolejne transporty swoich żydowskich obywateli do Treblinki. Na ekranie sceny z powstania z getta warszawskiego ze sławną karuzelą i harmonistą grającym skoczne oberki. Za murami giną ostatni obrońcy honoru Żydów, a po aryjskiej stronie kręci się karuzela i gra muzyka. Zwróciłem uwagę tłumaczce, że to nie to powstanie, że chcę zobaczyć Powstanie Warszawskie z 1 sierpnia 1944 roku. Odpowiedziała po konsultacji z kierownikiem sali, że w Warszawie było tylko jedno powstanie przeciwko Niemcom, w getcie 19 kwietnia 1943 roku. Miliony ludzi zwiedzało Centrum Kultury i Sztuki im. J. Pompidou w Paryżu i tysiącom z nich taką ciemnotę przez lata wciskali Francuzi. Czy ktoś interweniował w tej sprawie np. polska ambasada? Nie wiem, ale wiem, że powinna. Czy do takiej interwencji potrzebne były ustawy? Nie sądzę. Na pewno potrzebna była aktywność i kompetencje polskich dyplomatów. Potrzebne dawniej i potrzebne dziś. Kto interesuje się historią wie, że z dyplomacją od wieków mamy poważne problemy, przez co ponosimy nie tylko wizerunkowe straty. Ograli nas w Jałcie i Teheranie, oszukali w należnych reparacjach wojennych. Teraz wykorzystują każdy błąd, by zrobić z nas antysemitów. Dlaczego więc sami dajemy argumenty tym, którzy z różnych powodów nie lubią Polaków? Boleję nad tym, że jest ich coraz więcej; przede wszystkim dzięki nam samym i naszym liderom. Nasz elegancki Premier swoją jedną wypowiedzią w Monachium dolał oliwy do ognia i jakby tego było za mało, uhonorował pomnik brygady świętokrzyskiej, jedynej formacji zbrojnej w okupowanej Polsce współpracującej z Niemcami, m.in. w mordowaniu Żydów. Natychmiast pojawiły się obraźliwe i nie do końca obiektywne wypowiedzi polityków i żurnalistów przeciwko Polsce i polskim władzom. A przecież nasz premier powiedział prawdę. Potwierdzeniem, że wśród społeczności żydowskiej też byli szubrawcy, jest historia jaka wydarzyła się w 24 lutego 1943 w Paulinowie koło Sterdyni. Przed laty pisał o niej dr Edward Kopówka - dyrektor Muzeum Walki i Męczeństwa w Treblince. „Pacyfikację” mieszkańców folwarku Paulinów poprzedziło rozpoznanie. Niemcy posłużyli się tu prowokacją, a rozpoznania dokonał szpieg podający się za francuskiego Żyda - uciekiniera z transportu do Treblinki. W pobliskim lesie i zabudowaniach folwarcznych ukrywali się inni Żydzi, uciekinierzy z getta sterdyńskiego. Kierowany przez Niemców prowokator nawiązał kontakt z Szymelem ze Sterdyni, który był szkolnym kolegą Czesława Kotowskiego z Paulinowa. W taki sposób uwiarygodniona przez to para prowokatorów chodziła od domu do domu, prosząc o żywność i informacje. Wiedzieli, że nikt im nie odmówi pomocy. Świadek tej tragedii, pani Janina Piwko-Stalewska, widziała egzekucję swojego ojca i matki „Niemiec wyprowadził z domu ojca i strzelił w oczy, tato jeszcze się rzucał, oprawca poprawił następną kulą. Wpadłam do domu. Mamusiu kochana, tatusia zabili - krzyczałam. Niemiec odepchnął mnie. Mamę wziął za kark i wyprowadził do sieni. Usłyszałam strzał. I z tego wszystkiego padłam na kolana przed obrazem Matki Najświętszej i prosiłam Ją o ocalenie. Niemiec wszedł, popatrzył na mnie i wyszedł. Tak przeżyłam. Moi rodzice wychowali do dorosłości ośmioro dzieci: pięciu synów i trzy córki. Wszyscy byli nauczeni w domu, że nikogo nie można opuszczać w potrzebie. Przyszedł Żyd, dali mu chleba. Za dobre serce zginęli rodzice. „W sześćdziesiątą rocznicę śmierci mieszkańców Paulinowa, z inicjatywy Andrzeja Sarny i Jana Rominkiewicza z Towarzystwa Miłośników Ziemi Sterdyńskiej, ustawiono w Paulinowie skromną ludową kapliczkę z Jezusem Frasobliwym autorstwa twórców ludowych Józefa i Franciszka Pytlów. „Zginęli za miłość okazywaną bliźnim. Chcemy zachować ich w pamięci ofiarowując im tę kapliczkę. Od tej chwili stanie się ona symbolem cierpienia i miłości symbolem naszej z nim solidarności” - mówił Jan Rominkiewicz, nauczyciel sterdyńskiej szkoły i Zasłużony Działacz Kultury. Na wyblakłej blaszanej tabliczce można jeszcze odczytać nazwiska i wiek pomordowanych mieszkańców wsi. Za artykułem Edwarda Kopówki przywołajmy je tutaj: „Wczesnym rankiem 24 lutego 1943 roku do folwarku Paulinów przyjechało z Ostrowi Mazowieckiej, w 60 samochodach, około 2 tysięcy niemieckich żołnierzy i policjantów. Agenci żydowscy prowadzeni przez gestapo wskazywali tych, którzy pomagali ich pobratymcom. Na początku zastrzelono stajennego Franciszka Kierylaka lat 50, potem Józefa Kotowskiego lat 56, jego 54-letnią żonę Ewę Kotowską, syna Stanisława Kotowskiego lat 25. Aresztowano sześć osób; Jana Siwińskiego lat 50, Franciszka Augustyniaka lat 25 (zięcia Siwińskiego), Mariana Nowickiego lat 36 i Ludwika Uziębło lat 45 (pochodzili z kolonii Ratyniec Stary), Zygmunta Drgasa lat 25 (przesiedleńca z poznańskiego mieszkającego u Uziębły), Stanisława Piwko lat 31 i Aleksandra Wiktorzaka lat 50. Wszystkich aresztowanych odprowadzono do lasu i rozstrzelano. Po wojnie rodziny ekshumowały ciała i przeniosły je na cmentarz w Sterdyni”.

Wacław Kruszewski


czwartek, 14 marca 2024

O książce Wacława Kruszewskiego "Kalejdoskop wspomnień"

O książce Wacława Kruszewskiego "Kalejdoskop wspomnień"

Książka Wacława Kruszewskiego Kalejdoskop wspomnień to lektura ze wszech miar ciekawa i godna polecenia. Na tę opinię składa się kilka czynników. Autor tomu, ogłoszony swego czasu (1986) przez „Rzeczpospolitą” Polakiem Roku, przez całe swe dorosłe życie pracował „w kulturze”. Był dyrektorem Centrum Kultury i Sztuki Województwa Siedleckiego, któremu podlegały kina (stałe i ruchome), Siedlecki Teatr Kameralny, Biuro Wystaw Artystycznych, Pracownia Usług Plastycznych, Biuro Informacji Kulturalnej z własnym zakładem poligraficznym oraz Zakład Remontowo-Budowlany Obiektów Kultury. Kruszewski tę instytucję tworzył od podstaw (poświęcił jej także swoją pracę magisterską obronioną na UW). Z czasem rozrosła się ona nie tylko do rozmiarów instytucji życia kulturalnego w szeroko pojętym regionie, ale i przedsiębiorstwa znakomicie prosperującego i samofinansującego się. To dzięki zaradności i zmysłowi organizacyjnemu Autora udało się zorganizować w Sokołowie Podlaskim (1974) koncert zespołu Omega – jednej z największych gwiazd ówczesnej sceny muzycznej. Wszystko to ma swe odzwierciedlenie w treści przedkładanej książki, choć nie jest to pamiętnik. Kruszewski od lat pisuje felietony prasowe oparte na swoich doświadczeniach, ale i wychodzących poza nie. Własne doświadczenie jest kluczowe oczywiście, choć ma ono walor bodźca inspirującego Autora do opisów, które przybierają walor generaliów. Jest to więc barwna wędrówka po „słusznie minionych” czasach. Pokazuje jednak, iż nie były to lata beztroskiego bezhołowia. Z równą swadą kreślone są zawiłości organizacyjne towarzyszące funkcjonowaniu ośrodków kultury, organizowaniu rozmaitych przedsięwzięć kulturalnych, spotkaniom z żołnierzami Armii Krajowej, jak i odbudowie zabytków. Barwna, żywiołowa narracja podana literacką polszczyzną okraszona jest mnóstwem zabawnych anegdot. Całość zatem, mimo, iż dotyczy głównie regionu, wychodzi swą wymową poza jego ramy. Łatwo bowiem zauważyć, że oddając się opowieściom Kruszewskiego przekraczamy ów przełom Mazowsza i Podlasia, wszak opowieść przybiera polor generaliów – ogólnej opowieści o kulturze lat powojennych.

niedziela, 10 marca 2024

Ulica Piłsudskiego

Ulica Piłsudskiego

Od ronda przy ulicy Wolności, w kierunku na południe, aż do ulicy Bartoszowej biegnie ulica nazwana imieniem jednego z największych Polaków: marszałka Józefa Piłsudskiego. Twórcy i komendantowi Legionów zawdzięczamy odzyskanie wolności po 123 latach niewoli. Wiedzą o tym wszyscy, nie będę więc opisywał Jego bogatego życia i walki o niepodległość Polski w 1918 roku i o jej zachowanie w roku 1920. Na szczęście mamy dostęp do bogatych zasobów piśmienniczych traktujących o bohaterze naszej pryncypialnej ulicy. Dlaczego pryncypialnej? Ano dlatego, że tą ulicą miał być skierowany ruch drogowy korkujący centrum miasta i to jeszcze, że przy tej pięknej ulicy zlokalizowane są ważne dla mieszkańców instytucje, takie jak Zakład Ubezpieczeń Społecznych, Szpital Powiatowy im. Zbigniewa Koprowskiego, (dr Koprowski był budowniczym szpitala, a później nim kierował), a także instytucje handlowe duże i małe: „Gama”, „Topaz"”, sklep z zawsze dobrymi wyrobami mięsnymi z Jabłonny Lackiej, a na koniec zaś ważne miejsce, do którego wcześniej czy później trafimy: cmentarz przy ulicy Bartoszowej. O lokalizację szpitala w Sokołowie zwycięską batalię przeprowadził dyr. Koprowski z władzami Węgrowa, które zabiegały o lokalizację tej inwestycji u siebie. Szpital budowano podobnie jak dom kultury jakieś 12-14 lat; a więc na tyle długo, by w sąsiedztwie powstało osiedle domków jednorodzinnych o wdzięcznej nazwie „Złodziejowo”. Takie wówczas były realia. Wracajmy jednak do bohatera naszej ulicy znanego nie tylko w Polsce, ale jak się przekonałem także wśród białoruskich kołchoźników. W 1979 roku prowadziłem badania nad organizacją, finansowaniem i działalnością wiejskich domów kultury w Związku Radzieckim. Minister Kultury Aleksandra Furcewa zgodziła się, bym pojechał na Białoruś i Ukrainę, republiki bliższe mi kulturowo. Wybór padł na dom kultury kołchozu „Czerwony Październik”, znany z dobrej działalności i hojnie finansowany przez bogaty kołchoz. Po zwiedzeniu placówki i rozmowach z pracownikami zostałem zaproszony przez gościnnych gospodarzy na przyjęcie przygotowane na scenie sali widowiskowej. Jak to było wtedy w zwyczaju toast gonił toast, a w pewnym momencie do mego ucha nachylił się sąsiad-weteran, obwieszony medalami dwóch ostatnich wojen. Uważnie patrząc na przewodniczącego kołchozu zapytał szeptem: „Pan, skażycie mienia, marszał Piłsudski żyw jeszczo ili niet?– Niet – odpowiedziałem – pomierł w 1935 godu.– Żałko – westchnął sędziwy weteran.– Oczeń żałko – potwierdziłem. I już szykowałem się do wygłoszenia kolejnego toastu, gdy nagle kurtyna poszła w górę, a ja stojąc z kieliszkiem w ręku zobaczyłem wypełnioną do ostatniego miejsca widownię. Zdrętwiałem. Przed kompromitacją uratował mnie przewodniczący kołchozu, radząc bym powiedział coś po polsku, bo pracownicy znają ten język i ciekawi są, co też „predsiedatiel bratniej Polszy” ma im do powiedzenia. Opanowałem stres, odstawiłem stakańczyk i pogratulowałem wszystkim wielkiej troski o zachowanie tradycji w pieśniach, tańcach i strojach białoruskich. Coś tam jeszcze plotłem o przyjaźni i braterstwie, ale nie byłem ze swojego występu zadowolony, chociaż dostałem duże brawa. Przewodniczący pytany później o zwyczaje bankietowania przy otwartej kurtynie podkreślił z dumą, że w jego kołchozie nawet przyjęcia organizowane za państwowe pieniądze otwarte są dla wszystkich. Tyle tylko, że to przedstawiciele władzy jedzą i piją, a pracownicy mogą patrzeć i bić brawo. Naszych oficjeli, biesiadujących za państwowe pieniądze nie stać na taką otwartość.

Wacław Kruszewski

 


sobota, 9 marca 2024

Lubię majowe, dawne dni

Lubię majowe, dawne dni



Pamiętam tamte maje z pochodów 1-majowych, jak teraz mówią przymusowych. Pamiętam te dni z zabaw ludowych na stadionie i wielu spotkań mieszkańców Sokołowa z literatami i dziennikarzami organizowanych przez Dom Kultury i Bibliotekę. W pamięci pozostało mi takie spotkanie z Janem Gerhardem, pisarzem i naczelnym redaktorem „Tygodnika Forum” w Gminnej Bibliotece w Bielanach kierowanej przez panią Alinę Pietrzakową. Wchodzimy do skromnej salki Gminnej Spółdzielni, zatłoczonej po brzegi mieszkańcami wsi. Od progu wójt gminy wita pisarza takim tekstem: „Panie pułkowniku, sierżant Władysław Brodziak melduje mieszkańców wsi Bielany na spotkaniu w ramach Dni Oświaty, Książki i Prasy. Po chwili pisarz i wójt wykonują rytualnego niedźwiedzia, co zebrani kwitują oklaskami na stojąco. Okazało się, że pułkownik Jan Gerhard, autor powieści „Łuny w Bieszczadach”, na podstawie której powstał znany filmowy dramat wojenny „Ogniomistrz Kaleń” z Wiesławem Gołasem w roli głównej był dowódcą 34 pułku, w którym służył sierżant Władysław Brodziak, obecny wójt gminy. Krwawe bieszczadzkie drogi obu żołnierzy spotkały się po latach w małej podlaskiej wiosce. Oczywiście zrobiłem serię zdjęć z tego spotkania, ale wszystkie zostały zabrane łącznie z negatywami z archiwum domu kultury przez funkcjonariuszy, prowadzących rozległe śledztwo w sprawie zabójstwa pisarza w sierpniu 1971 roku. Tamte maje kojarzą mi się jeszcze z Bibliobusem: pierwszą w Polsce ruchomą biblioteką na kółkach. Pomysł przywiozłem z Danii, gdzie posłał mnie Minister Kultury i Sztuki prof. Aleksander Krawczuk, bym poznał organizację, finansowanie i działalność tamtejszych domów kultury. Gościnni gospodarze w mieście urodzin Andersena zaproponowali wycieczkę po duńskich wioskach autobusem zabudowanym regałami pełnymi książek, zmyślnie zabezpieczonych przed wypadaniem na równie jak u nas wyboistych i krętych drogach w okolicach Odense. Półki regałów ustawiono pod kątem do podłogi i dodatkowo zamontowano regulowane ściskacze. Taki patent zastosował także Wiesiek Olszewski, wykonawca adaptacji naszego autobusu marki Robur na potrzeby ruchomej biblioteki. 1 maja 1983 roku, (czy mogło być inaczej?) sokołowska biblioteka na kółkach ruszyła w teren. Niebawem Polska Kronika Filmowa utrwaliła pracę kierowniczki Barbary Wielogórskiej i kierowcy Jana Gęsiny, docierającego o stałych dniach i godzinach do najodleglejszych wsi nadbużańskich z dobrą i oczekiwaną przez czytelników książką. Analiza ekonomiczna zrobiona po kilku miesiącach działalności ruchomej biblioteki wykazała duże oszczędności w kosztach wypożyczeń książek z Bibliobusu, w porównaniu do kosztów tych samych wypożyczeń z punktów bibliotecznych, nie mówiąc o jakości obsługi czytelników i zasobach księgozbioru. Później, drugi taki bibliobus podarowaliśmy Wojewódzkiej Bibliotece w Siedlcach. Uroczystą wstęgę, w trakcie majowych Dni Oświaty, Książki i Prasy przecinał Wojewoda Siedlecki płk dypl. pilot dr Janusz Kowalski. Tym miłym gestem staraliśmy się przekonać bibliotekarzy do pożytków, jakie przynosi integracja instytucji kultury. Niestety, bez rezultatu, bo my Polacy nie potrafimy grać zespołowo, o czym przekonuję się i jako kibic piłki nożnej i jako obywatel śledzący w TV majowy pogrzeb generała Wojciecha Jaruzelskiego. Dlatego wolę wspominać tamte maje, kiedy potrafiliśmy grać zespołowo dla wspólnego dobra.

Wacław Kruszewski



czwartek, 7 marca 2024

Zmarł Wiesław Kondracki

Zmarł Wiesław Kondracki




5 marca 2024 roku przed świtem, o godzinie 5 rano, jak na dobrego rolnika przystało odszedł do lepszego ze światów Wiesław Kondracki - poseł X kadencji Sejmu z ziemi sokołowskiej, powszechnie znany i szanowany jako twórca potęgi gospodarczej Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Morszkowie. Budował tę swoją ukochaną spółdzielnię od zera, dokonując świadomego i odważnego życiowego wyboru kosztem rezygnacji z wygodnego stanowiska kierownika Wydziału Handlu Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie na rzecz niepewnego losu w upadającej spółdzielni. W tamtych latach prezesa Kondrackiego częściej można było spotkać z kosą na polu niż w biurze. Biura po prostu nie miał, nie było także budynków gospodarczych. Wiesław Kondracki zaczynał więc w Morszkowie na błotnistym ugorze wszystko od podstaw, od fundamentów. Utalentowany od urodzenia, od dziecka wychowany w szacunku dla ciężkiej pracy, a zwłaszcza dla trudu rolnika nie ustawał w wysiłkach do ostatnich swoich dni. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią dyktował w sokołowskim szpitalu ostatni rozdział do książki Magdy Stasiuk pt. „Ziemia niechciana, ziemia nieobiecana” powstającej z inspiracji grona byłych pracowników spółdzielni. Książka ta będzie dobitnym potwierdzeniem tego, że za sprawą właśnie takich niezwykłych ludzi jak św. p. Wiesław Kondracki dokonały się pozytywne zmiany w życiu setek rodzin mieszkańców Morszkowa, Jabłonny Lackiej, Sokołowa, Siedlec a nawet Warszawy. Materialnym dowodem tego dorobku są piękne i nowoczesne domy przy ulicy prowadzącej do Spółdzielni, bloki mieszkalne, drogi, liczne budynki gospodarcze i produkcyjne pozostałe po Spółdzielni morszkowskiej, które działają do dziś. Jednak celem, na którym zależało mu najbardziej było zapewnienie dobrego, dostatniego życia wszystkim ludziom, których los postawił mu na drodze.

Nabożeństwo w kościele parafialnym w Jabłonnie Lackiej odbędzie się w sobotę 9 marca, o godzinie 10.30. Pogrzeb urny z prochami św. p. Wiesława Kondrackiego zaplanowano na cmentarzu w Gródku.

sobota, 2 marca 2024

Ulica Franciszka Malinowskiego

Ulica Franciszka Malinowskiego

Od ulicy Lipowej na północ, na wysokości ulicy Henryka Sienkiewicza, stanowiąc jakby jej przedłużenie biegnie nowa sokołowska ulica, której patronem jest Malinowski. Na drogowskazie nie ma imienia i nie wiem, czy chodzi o znanego światowej nauce antropologa kultury Bronisława Malinowskiego, czy byłego Premiera i Ministra Rolnictwa Romana Malinowskiego z ZSL-u, czy też prof. Jasia Malinowskiego, mojego młodszego kolegi z jedenastolatki na ulicy Kupientyńskiej. Profesor żyje i wykłada na Uniwersytecie Warszawskim, więc mimo wielu jego zasług chyba za wcześnie, by stać się patronem sokołowskiej ulicy. Pozostaje wobec tego Franciszek Malinowski, zawodowy rewolucjonista z Rogowa, organizator strajku w naszej cukrowni, również noszącej jego imię. Kim więc był patron ulicy i czym się zasłużył, że rada miejska postanowiła tak go wyróżnić? Pochodził z biednej, chłopskiej rodziny z pobliskiego Rogowa. Jego ojciec Wincenty był fornalem i członkiem SDKPiL, matką była Rozalia z domu Walendziuk. Od najmłodszych lat Malinowski musiał pracować, najpierw jako pastuch, później jako drwal i fornal, a do szkoły nie chodził. W sierpniu 1918 roku wraz z młodszym bratem Józefem wstąpił w Rogowie do komórki SDKPiL, a już w listopadzie tego roku został aresztowany na dwa tygodnie. Za działalność polityczną w strukturach Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, później KPP, organizowanie strajków i pochodów pierwszomajowych wraz z ojcem, bratem i dwudziestoma innymi chłopami 14 maja 1919 roku został aresztowany i przez Sąd Okręgowy w Siedlcach skazany na 2 lata ciężkiego więzienia. W siedleckim więzieniu doczekał się wkroczenia Armii Czerwonej podczas wojny 1920 roku i jako działacz komunistyczny został włączony do Rewolucyjnego Komitetu powiatu sokołowskiego tzw. Rewkomu. Wkrótce zgłosił się ochotniczo do Armii Czerwonej i został przydzielony do pracy w kontrwywiadzie 48 dywizji Strzelców. W czasie odwrotu najeźdźców, pod naporem wojsk polskich w Baranowiczach stracił kontakt ze sztabem swojej dywizji i pozostał w tym mieście, do czasu jego wyzwolenia przez wojska marszałka Piłsudskiego. Po zawarciu rozejmu ukrywał się, aż do listopada 1922 roku, kiedy to dawni towarzysze załatwili mu pracę w Centralnej Redakcji KPRP w Warszawie na stanowisku technicznym. Pracował i uczył się tu, nadrabiając brak szkolnego wykształcenia. W sierpniu 1923 roku został kolejny raz aresztowany na dworcu kolejowym w Warszawie z transportem ulotek komunistycznych i skazany na rok twierdzy. Po zwolnieniu zaczął pracować w Wydziale Rolnym Komitetu Centralnego KPP, najpierw jako instruktor, a po ukończeniu Szkoły Partyjnej KPP w Moskwie, na stanowisku kierownika wydziału. Współorganizował Europejski Kongres Chłopski zwołany przez Międzynarodówkę Chłopską w dniach 27-29 marca 1930 roku. Brał udział jako delegat z głosem doradczym w V Zjeździe KPP, w dniach 16-29 sierpnia 1930 roku w Peterhofie, gdzie wygłosił referat pt. „Polityka rolna faszyzmu a zadania partii na wsi”. Lata trzydzieste to w życiu Franciszka Malinowskiego okres działalności politycznej polegającej na organizowaniu strajków: od powszechnego strajku włókniarzy w Łodzi, strajków chłopskich, strajków górników na Śląsku i Zagłębiu Dąbrowskim, aż do strajku w cukrowni sokołowskiej. Zapadały kolejne wyroki sądowe i areszty, co doprowadziło do wysłania Malinowskiego na studia do Moskwy w Międzynarodowej Szkole Leninowskiej. Po jej ukończeniu jesienią 1935 roku działał w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Po powrocie do Polski osiadł razem z żoną w Białymstoku. Pracował tam w fabryce pluszu i działał w Rejonowym Komitecie Wykonawczym Rad Delegatów. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej został skierowany do pracy w lokalnym sztabie wojennym. Następnie opuścił miasto kierując się na wschód. Pod Słonimiem cała grupa została otoczona, ale Malinowskiemu udało się wydostać i po wielodniowej tułaczce dotarł do Rogowa. W drugiej połowie 1941 roku przeniósł się do Warszawy i wstąpił do grupy „Proletariusz”, z którą włączył do Polskiej Partii Robotniczej organizowanej przez Gomułkę. Jako sekretarz Komitetu Obwodowego PPR w Krakowie został aresztowany w styczniu 1943 roku przez Gestapo i z więzienia na Montelupich przewieziony do Auschwitz, a następnie do Buchenwaldu. W filii tego obozu w Dorze pracował przy produkcji rakiet V-1 i V-2. Został 27 lutego 1944 roku rozstrzelany przez hitlerowców. W 1948 roku odznaczony go pośmiertnie Krzyżem Grunwaldu II klasy. Tak w skrócie wyglądało życie patrona sokołowskiej ulicy. Przywołuję jego biografię nie na użytek historyków IPN czy naszych prawicowych radnych, skorych do podejmowania decyzji o zmianach nazw ulic. Myślę bowiem, że jeśli na drogowskazie Malinowski nie ma imienia, radni mogą spać spokojnie, nikt im diety za brak rewolucyjnej czujności nie odbierze.

Wacław Kruszewski


Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...