Poznaniacy w Sokołowie
Artykuł o losach Poznaniaków deportowanych czasie okupacji do Sokołowa Podlaskiego
spotkał się z dużym zainteresowaniem naszych czytelników, którzy podzielili się z nami
swoimi wspomnieniami. Na przykład pan Janusz Czarnocki pamiętał przedstawienia teatralne
organizowane dla dzieci w mieszkaniu przesiedleńców mieszczącego się na rogu ulic Pięknej i
Kupientyńskiej. Pamięta także, że ojciec zawsze prowadzał go do strzyżenia na ulicę
Kilińskiego, gdzie deportowany z Poznania pan Papajewski pracował w salonie fryzjerskim
Dzieciątka. Rodzice Janka Czarnockiego, dopóki żyli, jeszcze wiele lat po wojnie utrzymywali
kontakty z rodziną Papajewskich. W budynku szkoły na ulicy Polnej długo po wyzwoleniu,
pracował na stanowisku woźnego również pan Kowalczyk, zanim powrócił do swojej Gośliny
Murowanej, gdzie prowadził potem ciastkarnię. Warto też przypomnieć mało znane losy pana
Betańskiego, który w czasie swojego pobytu w Sokołowie prowadził skup skór surowych, a
Rosjanie w latach czterdziestych nie dowieźli go na Sybir, gdyż zmarł w transporcie. Inna
poznanianka, pani Maryla Hałaszkiewicz przez całe 5 lat żyła wśród nas - mieszkała przy ulicy
Ogrodowej. Z wywiadów, wspomnień i rozmów ze starszymi mieszkańcami miasta wynika, że
w tak ciężkich, okupacyjnych czasach, Sokołowianie zdali swój egzamin z człowieczeństwa na
medal. Przyjmowali pod swój dach całe rodziny przesiedleńców i dzielili się z nimi tym, co
mieli w tak trudnych, wojennych czasach. Dlatego też nie mogę zrozumieć postaw ludzi
wzniecających strach przed uciekinierami z państw objętych wojnami. Sokołowianie nie boją
się ani pierwotniaków ani terrorystów i deklarują, że tak jak kiedyś w czasie zawieruchy
wojennej ich rodzice, przyjmą każdego człowieka potrzebującego pomocy. Taki jest nasz
kodeks moralny kształtowany przez wieki i nikt nie jest w stanie go zmienić. Warto jednak te
chwalebne postawy etyczne przypominać następnym pokoleniom i dlatego prosimy naszych
czytelników o zachowanie w pamięci informacji o pobycie w Sokołowie deportowanych
mieszkańców Wielkopolski. Także historyków prosimy o podjęcie badań a siedleckie uczelnie
o inspirację do tematów prac magisterskich dla swoich studentów. Nie może być tak, by młodzi
mieszkańcy Siedlec, Węgrowa i Sokołowa czerpali swoją wiedzę na temat życia w czasach
okupacji tylko z pamiętników kapitana Hofenfelda, chociaż był to dobry Niemiec.
Grupa „poznaniaków” w Korczewie (wtedy należącym do pow. sokołowskiego); lata II wojny. Zdjęcie ze
zbiorów Wacława Kruszewskiego
Dziś dostałem odpowiedź na wysłany wcześniej do Gośliny Murowanej tekst mojego artykułu.
Kustosz Izby Regionalnej w Goślinie Murowanej, pan Marian Pflanz przysłał mi kopie wydań
lokalnej gazety. Zamieszczono w niej wspomnienia pana Władysława Prussa z przed 60 lat, z
czasów II wojny światowej, z pierwszych dni pobytu jego rodziny w Sokołowie w grudniu 1939
roku. W artykule znalazły się także wspólne zdjęcia z sokołowskimi rodzinami Szulców,
Langowskich i Bałkowców, które przyjęły pod swój dach poznaniaków. Jest też zdjęcie
drewnianego kościoła św. Rocha, w którym pan Pruss, dzięki życzliwości i protekcji
Aleksandra Langowskiego u proboszcza parafii, pełnił funkcję organisty. Niestety nie da się na
tych skanach rozpoznać Sokołowiaków, ale warto poszukać oryginalnych egzemplarzy gazety
w redakcji lub w Izbie Regionalnej w Goślinie Murowanej. Od samych zdjęć jednak ważniejsze
są spisane i opublikowane tam wspomnienia, które przytaczam tu w całości uznając, że
najtrafniej oddają godne pochwały postawy mieszkańców Sokołowa wobec ludzi
potrzebujących pomocy.
Dworzec PKP w Sokołowie Podlaskim, rok 1941. Zdjęcie ze zbiorów Elżbiety Protaziuk w zasobach Biblioteki
Miejskiej im. Gałczyńskiego
Władysław Pruss wspomina:
”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana na przedmieściu w taki sposob, że do centrum
jest 2 km. Tak więc starsi panowie z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by
powiadomić burmistrza o naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna
figura miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem
sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast wydał rozkaz
swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się wielki ruch w całym
mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał jakiś wolny kąt przyjmował biednych
wysiedleńców i częstował ciepłą strawą. Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się
przy mostku drewnianym na rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze
św. Jana Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane domki
jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem 16 - własność
pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do mostku pod figurkę. Przed
domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi
podwórka był mały drewniany dom nr 25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie,
Stanisław i Apolonia oraz dwoje dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom
nr 27 należał do państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali
uciekli do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny i
podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy słomy pszennej,
rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej stronie sieni, na prawo było takie
samo mieszkanie i pani Adela przyjęła rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z
synem Wincentym i córkę. Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p.
Nenemanów - mąż, żona i dwóch synów - Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie
Murowanej właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także
schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka Stefania. Państwo
Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego wchodziło się przez przybudówkę
tak, że ich mieszkanie było powiększone. Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy
dzień pobytu w Sokołowie. Dzień miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze
opodal figurki św. Jana i w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w
swojej opiece, pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem
szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została rozproszona,
Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku końcowi, ale tu była Generalna Gubernia
utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu
noclegu dla całej rodziny, na podwórzu znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno
przedstawić obraz, muszę objaśnić, że p. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie,
bo najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi zaprzyjaźniliśmy się
serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam nic nie pozostało, jak tylko
wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak
idąc Siedlecką, która wznosi się pod górę, doszliśmy do ul. Długiej, którą w lewo szło się do
Rynku, a na prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z frontu
dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze, nad garażami z
wejściem od ulicy Długiej - była sala kinowa ze sceną i z zapleczem. Kino było czynne. My
udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku, obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer.
Klomby, ławki i alejki zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z
dzwonnicą, podobnie jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była
restauracja, z której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu
wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i weszliśmy a tu
chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i wysiedleni, zrobił się od razu
taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali, całowali, płakali nad nami - nasze biedaki wysiedlone.
Pytają się nas: za co was wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem
młyn i tartak wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli
dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z mamą, siostrą i
bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z podniesionym czołem - za to
żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki - ubrać się, bagaż do ręki i za pół godziny załadować się
na furmankę, która stała na ulicy przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w
Sokołowie. To było 4 grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami.
Wtem potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie, ugościmy
naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i pojedli. Ja to za bardzo
nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc
przyzwyczajony do trunków. Po serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych
mieszkań na ulicy Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w
Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do kościoła na mszę
świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na chór i przedstawiliśmy się sobie.
Pan organista nazywał się Aleksander Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo
się ucieszył z mojego przyjścia - serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu
pan Aleksander zwraca się do żony: Franiu - przyprowadziłem gościa, to jest pan Władysław
Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania do Sokołowa.
Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią czyli mamę p. Aleksandra.
Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza do wspólnego śniadania - Oleś, mówi
do męża - mam wspaniałą nalewkę, więc uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do
mnie przysłał, bo ja mam bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze
dużo opłatków do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona z
chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej żeliwnej formie, a ja
w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na organach w kościele prowadzi też
kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi -
urwanie głowy. Mam do pana serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał
pan codziennie trzy msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego
Narodzenia wszystkie śluby. Zgodziłem się - i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku były
cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W drugie święto tak samo
- 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut. To były pierwsze Święta Bożego
Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen
radości, po kielichu i z paczką żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu
i rodzinki. Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie.
Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do państwa
Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem Stanisławem
Josztem - proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie ksiądz kanonik zaprosił
mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”. Rozmowa była bardzo
interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na temat polskości, narodowo -
patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem
księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze
podlaskiej. Szefem Falangi sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później
nawiązałem kontakt. Był też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor
Seminarium Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w
obecności księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie nawiązałem
kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem Wilczyńskim, którzy zostali na
starym miejscu w Śmiglu.
Kościół pw św. Rocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów
Czesławy Kalickiej Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego
Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa nuty utworów kościelnych na chór mieszany.
Po otrzymaniu przesyłki zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia
odbywały się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy
uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na piersiach, słysząc nasz
śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła
po niemiecku, więc wytłumaczyła - to jest mój syn organista, który przygotowuje chór na
niedziele do śpiewania w kościele. Więc posłuchali - musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli:
gut, gut, singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się
Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały początki
naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i trzeba było pomyśleć o
jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek spadł na moje barki.”
Tyle wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda
się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w Sokołowie,
co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące jest też, co o tym temacie
mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego
miasta dzielący przecież swój trudny los z Polakami - wysiedleńcami w czasach okupacji.
Wacław Kruszewski

