Polskie drogi pułkownika Maksajdowskiego
M |
imo upływu dziesiątek, lat poznałem go po szczerym,
rozbrajającym uśmiechu. Myślę teraz, gdy poznałem jego losy, że ten uśmiech
zapewne pomógł mu wyjść z wielu opresji i tragicznych zdarzeń, które
towarzyszyły mu od Kazachstanu,
przez Władywostok do Wirowa i dalej przez Legnicę- Technkum Samochodowe, Wyższą
Szkołę Oficerską w Pile- karierę wojskową zwieńczoną stopniem pułkownika.
Przed
paru laty zadzwoniła do mnie pani Jadwiga Trzcińska, autorka ciekawej książki o
czasach okupacji w Jabłonnie Lackiej i zapytała, czy chcę porozmawiać ze swoim
kolegą Jurkiem Maksajdowskim, którego gości u siebie.
Po 40 latach
–
Oczywiście, że chcę – odpowiedziałem bez zastanowienia. Po ustaleniu adresu,
natychmiast ruszyłem do Jabłonny na spotkanie z
kolegą, z którym nie miałem kontaktu od czasu wspólnych zabaw na koloniach
w Domu Dziecka w Wirowie, w końcówce lat czterdziestych. On był wówczas
wychowankiem domu dziecka, ja uczestnikiem letnich kolonii tam organizowanych.
Imponował mi zaradnością i sprytem w łowieniu rękami miętusów, barwnymi
opowieściami z pobytu w Związku Radzieckim, grą w „Zośkę” i szydełkowaniem
barwnych siatek – bardzo modnych w tamtych czasach chłopięcych nakryć na głowę.
Piekło na Wschodzie
Jurek
urodził się w Równem na Kresach w 1940 roku, w rodzinie oficera Korpusu Ochrony
Pogranicza i farmaceutki. Te – niezawinione przez niego ani jego rodziców,
radosne wydarzenie – przesądziło o jego tragicznym dzieciństwie. Piekło zaczęło
się, gdy wybuchła II wojna światowa. Ojciec nie wrócił z wojny, matkę z dziećmi
zesłano do łagrów w Kazachstanie. Przeżycie zawdzięcza kazachskim kobietom,
które dokarmiały „małego Polaczka” kosztem swoich, równie niedożywionych
dzieci.
Z
Kazachstanu dostał się do domu dziecka we Władywostoku. W pamięci z
tamtego okresu pozostał mu strach przed głodem i zimnem, jakich doznał w tym
portowym mieście. Zimą owijał bose nogi gazetami oraz szmatami i wychodził na
miasto żebrać dla siebie i kolegów o żywność. Jak zdobył trochę kaszy lub
fasoli, przynosił do domu dziecka, by podzielić się z pozostałymi, mniej
zaradnymi bądź słabszymi kolegami. Ale i tam były radosne chwile.
Pomógł
Japończyk
Któregoś
dnia odwiedziny złożyli dzieciom Japończycy, przebywający we Władywostoku w
celu wymiany jeńców. Jednym z członków komisji był przedwojenny ambasador
Cesarstwa Japonii w Warszawie, znający doskonale język polski. On też, usłyszawszy
rozmowę Jurka z kolegami, przeplataną polskimi, niecenzuralnymi słówkami,
zapytał, kim są te dzieciaki i jak się znaleźli tak daleko od Polski. Pytał
też, czy chcą wrócić do Warszawy. Chcieli wszyscy. Jurek szybko zrobił listę
blisko sześćdziesięciu kolegów i wręczył ją ambasadorowi. Ten, po konsultacjach
z kierownictwem domu dziecka i zapewne z władzami, zaproponował zbilansowanie
wymiany jeńców japońskich na radzieckich o tę liczbę dzieci wojny z listy
Jurka.
Płk Jerzy
Maksajdowski
Dawny Państwowy Dom Dziecka w Wirowie.
Widok współczesny.
Wirów szkołą życia
Niebawem
mój kolega znalazł się w Świdrze pod Warszawą, już w polskim domu dla sierot
wojennych. Musiał być kłopotliwym wychowankiem, bo po krótkim pobycie i kilku
niedanych ucieczkach wysłano go do Państwowego Domu Dziecka w Wirowie, mającego
nie najlepszą sławę wśród takich jak on, z powodu panującej tam dyscypliny i
twardych metod wychowawczych. Kilka lat pobytu w Wirowie to najlepsze, co go spotkało w
dzieciństwie. Do dziś pamięta smak szynki ze sklepiku pani Kruszewskiej i
ciepłe bułeczki z piekarni pana
Wyganowskiego, kupowane podczas nielicznych wypadów do Sokołowa. Pamięta
wszystkie pochwały i nagrody za dobre wyniki w nauce. Był prymusem w każdej
klasie. Ale też pamięta, jak po ukończeniu siódmej klasy chciał dalej uczyć się
w wymarzonym technikum samochodowym, a wychowawca wybrał dla niego – jako
przedstawiciela „umarłej klasy” – Zasadniczą Szkołę Górniczą. Był przecież
synem przedwojennego oficera, więc według ówczesnych kanonów wychowawczych,
mógł stanowić zagrożenie dla nowej chłopsko-robotniczej władzy. Spakował więc
swoje manatki i czekał na okazję ucieczki.
Saszę w papę…
Pozostała
teraz operacja zdobycia dokumentów uprawniających do przyjęcia w szkole. Z tym
nie miał problemów po doświadczeniach w łagrach i kilku domach dziecka.
Niebawem z dwoma kolegami, bez stosownego ubrania, pieniędzy i pożywienia
ruszyli w daleką drogę na drugi koniec Polski. Z
byłego prawosławnego klasztoru nad Bugiem – siedziby Państwowego Domu Dziecka w
Wirowie, aż hen do Piły na Ziemiach Odzyskanych. Po drodze zarabiali na kromkę
chleba, rozładowując wagony z węglem. Kiedy za pierwsze zarobione pieniądze
kupili kolejarzom wino, by dali im jeszcze większy wagon do rozładowania,
zaskarbili sobie ich uznanie i pomoc przy rozładunku następnych oraz cenną
podpowiedź, jak bez biletów dojechać do Piły. (...)
Do szkoły jednak dotarli, zostali przyjęci, a Jurek ukończył ją z najlepszymi
wynikami. Służbę wojskową zakończył w stopniu pułkownika i żyje sobie spokojnie
w Grudziądzu. Od czasu do czasu, jak tylko zdrowie dopisze, rusza swoim
fantastycznie utrzymanym wartburgiem na Podlasie, które jest jego małą i
najmilszą Ojczyzną. Czekają tu na niego koledzy spragnieni jego barwnych
opowieści.
Jerzy
Maksajdowski –
rocznik 1939 lub 1940. Urodził się w Równem na Ukrainie. Ojciec był dowódcą KOP
na Wołyniu, zginął w Katyniu. Matka została wywieziona przez NKWD w nieznanym
kierunku, syn nie pamięta nawet, jak wyglądała. Jerzy Maksajdowski tułał się po
ZSRR, do Polski wrócił w 1948 r. Trafił do domu dziecka w Wirowie, w Szkole
Podstawowej w Mołożewie nauczył się języka polskiego. Później skończył
Technikum Samochodowe w Pile i Wyższą Szkołę Oficerską w Legnicy o specjalności
czołgowo-samochodowej. Pułkownik w stanie spoczynku. Obecnie wraz z rodziną
mieszka w Grudziądzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz