piątek, 26 kwietnia 2024

Patroni naszych ulic: Ulica Świtalskiego


Ulica majora Świtalskiego

 

Na osiedlu Miłosna, od ulicy Praweckiego do Powstańców Śląskich biegnie ulica komendanta nosząca imię sokołowskiego konspiracyjnego obwodu Armii Krajowej „Sęp” - „Proso”, majora Franciszka „Sochy” Świtalskiego. Niewyjaśniona do dziś, tragiczna śmierć Sochy w przededniu wyzwolenia naszego powiatu obrosła legendami. Wielu żołnierzy nie wierzy w nieszczęśliwy wypadek zawodowego oficera przy czyszczeniu broni na kwaterze w Czekanowie. Bo rzeczywiście trudno uwierzyć, że major nie wiedział jak obchodzić się z osobistą bronią. Rozmawiałem przed laty z „Miśką” - Marią Finkówną, łączniczką majora i zarazem córką kierownika szkoły, Kazimierza Finka u którego kwaterował wtedy komendant. Jej też trudno było uwierzyć. Ostatnią drogę od dworu Dernałowiczów w Repkach do gospodarstwa pana Błońskiego w Kamiance po latach odtworzyliśmy z panem Jasiem Adamczykiem, szukając odpowiedzi na pytanie: jak zginął major Franciszek Świtalski? Kiedy poczciwą „Warszawą” zajechaliśmy na podwórze pana Błońskiego, w progu powitała nas niezbyt przyjaźnie Jego matka. Z miotłą ruszyła na Małego Jasia, a do syna gniewnie rzuciła: „znowu ten antychryst przyszedł wyciągnąć cię z domu, nigdzie nie pójdziesz! Robota w polu czeka, ja już nie mam sił wszystkiego doglądać, a wam się znowu wojaczki zachciewa, z tego tylko nieszczęście będzie...”. Na co pan Błoński odpowiedział ze spokojem: „Niech mamusia nie gada, tylko zrobi jajecznicę, przecież goście do nas zawitali. Tak się nie godzi gości przyjmować”. Wzruszające słowa starszego już mężczyzny skierowane do jego sędziwej matki zapadły mi głęboko w pamięć i bardzo żałuję, że chyba nigdy w młodości i wieku dojrzałym nie zwracałem się do mojej matki z takim uczuciem i z takimi słowami. Nikt mnie tego nie nauczył. A kiedy już poznałem z literatury piękne ziemiańskie obyczaje, mojej Matki zabrakło.





 

Wacław Kruszewski


 

Polskie złoto

Polskie złoto


 Pałac w Korczewie, stan po II wojnie światowej. Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego


Po 77 latach od wyjazdu z Polski i tułaczki po świecie, pułkownik Ignacy Matuszewski (zmarły w Londynie w 1948 r.) i major Henryk Floyar-Rajchman (zmarły w Nowym Jorku w 1958 r.) symbolicznie powrócili do Polski. Ich szczątki spoczęły w ojczystej ziemi, 10 grudnia 2016 roku w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Obaj byli wojskowymi, politykami i wysokimi rangą urzędnikami w rządach okresu międzywojennego. Najbardziej zasłynęli jednak z akcji wywiezienia na Zachód na początku II wojny światowej osiemdziesięciu ton złota z polskich rezerw państwowych. Chociaż razi mnie polityka ekshumacyjna IPN-u, to sprowadzenie do kraju prochów tych dwóch zasłużonych dla Polski oficerów, odbieram jako akt historycznie słuszny i zasadny. Dzięki temu nasza wiedza wzbogaciła się o mało znane fakty związane z losem Funduszu Obrony Narodowej i Polskiego Skarbu w czasie II wojny światowej. Jego ocalenie zawdzięczamy właśnie tym dwóm oficerom. Nie bez znaczenia jest też udział w akcji naszego rodaka, porucznika Krystyna Ostrowskiego z Korczewa. Ten znający kilka języków obcych i mający dobre kontakty z kręgami dyplomatycznymi i europejską arystokracją, młody hrabia Ostrowski był na wagę złota, które trzeba było ratować, by mieć za co organizować polskie Siły Zbrojne na Zachodzie i utrzymać Rząd RP we Francji i w Anglii. Wojenną historię Polskiego Skarbu Narodowego można poznać z interesującego filmu pt. „Złoty pociąg” produkcji polsko - rumuńskiej z 1986 roku. Ukazuje on podróż Polskiego Skarbu Narodowego rozpoczętą 5 września 1939 roku w Warszawie i wiodącą przez trzy kontynenty a zakończoną w 1947 roku. Tomasz Zaliwski w roli pułkownika i ministra Górskiego przekonywująco realizował w tym filmie zadania, które we wrześniu 1939 roku zlecono pułkownikowi Ignacemu Matuszewskiemu. Miał on do dyspozycji kilka autobusów z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych z przypadkowymi kierowcami, a w ekipie na dodatek kilku niemieckich szpiegów kierowanych przez oficera Abwehry Langa. Całą drogę od Warszawy, przez Siedlce, Lublin, Łuck, Dubno, Śniaty aż do granicy rumuńskiej, złota kolumna była atakowana przez niemieckie samoloty. W Rumunii, której rząd premiera Calinescu nie uległ presji Hitlera i zezwolił na tranzyt polskich skarbów narodowych, cały czas trwał pojedynek oficerów wywiadów: polskiego - Bobruka i rumuńskiego - Montenau z diabolicznym Langiem, wspomaganym przez rumuńskich faszystów. Brawurowe akcje szpiegowskie, gry i pułapki mylące przeciwnika, a w tle zabiegi dyplomatyczne polskiego rządu internowanego w Rumunii. Ambasador Niemiec w Rumunii Fabrycjus twierdził, że polski skarb to zdobycz wojenna Rzeszy, a Polacy chcą za to złoto odbudować swoją armię. Groził Rumunom zemstą za pomoc, jakiej udzielają Polakom. Calinescu odpierał te ataki, powołując się na traktaty o traktowaniu jeńców wojennych, które hitlerowskie Niemcy podpisały. Przypłacił to jednak życiem, zastrzelony przez rumuńskich faszystów. Cały film B. Poręby w konwencji wojennego kryminału ukazuje trudne losy II Rzeczpospolitej, opuszczonej przez sojuszników w chwili największego zagrożenia. Nie mogliśmy w 1939 roku liczyć nawet na przyjęcie naszego skarbu narodowego przez neutralną Szwecję. Jak dobrze byłoby i dziś obserwując poczynania polskiej dyplomacji, zastanowić nad kierunkami naszej polityki. Czytelników zaś zapewne najbardziej zainteresuje udział naszego rodaka Krystyna Ostrowskiego z Korczewa w akcji ratowaniu Polskiego Skarbu Narodowego. Pierwsza duża partia cennego ładunku, osiemdziesiąt ton złota ze skarbca Narodowego Banku Polskiego, wyruszyła w nocy z 4 na 5 września 1939 roku z Warszawy, przez Siedlce do Brześcia nad Bugiem. W Siedlcach pułkownik Matuszewski zboczył do Korczewa, by pozyskać do ekipy hrabiego Krystyna Ostrowskiego z uwagi na jego znajomość języków obcych, kontakty dyplomatyczne z okresu pracy w agendach Ligi Narodów oraz kontakty w sferach arystokratycznych krajów leżących na trasie wędrówki polskiego złota. Do transportu dołączyła także jego żona Wanda, nieletnia wówczas córka Beata i matka, Helena z Tyszkiewiczów Ostrowska. Musieli sami zapewnić sobie własny transport z zapasem benzyny. Beata Ostrowska - Harris, która jest obecnie jedynym żyjącym uczestnikiem tej niezwykłej eskapady wspomina, jakim zagrożeniem był ich samochód całkowicie wypełniony szklanymi pojemnikami z benzyną podczas częstych ataków niemieckich samolotów, naprowadzanych na transport przez ukrytych w ekipie agentów. Pamięta też, że jej matka musiała w Bejrucie sprzedać cenną rodzinną pamiątkę, by pokryć koszty pobytu, czego odmówił im pułkownik Matuszewski, chroniący każdy gram cennego ładunku. O dalszych losach Polskiego Skarbu można znaleźć wiele interesujących artykułów w internecie. Więcej informacji i co najważniejsze pochodzących od pani Beaty Harris - Ostrowskiej, bezpośredniego świadka tych wydarzeń moglibyśmy usłyszeć, gdyby kierownicy naszych placówek kultury zaprosili panią Beatę Ostrowską - Harris na spotkanie z Sokołowianami. Nie udało mi się przekonać do tego pomysłu byłej dyrektor Biblioteki to może jej następczyni zrealizuje moją propozycję, a sądzę, że naprawdę warto, zaś panu dyrektorowi Marcinowi Celińskiemu nieśmiało sugeruję upowszechnienie filmu przy okazji różnych imprez w Sokołowskim Ośrodku Kultury. A wszystkich rodaków zachęcam do zwiedzania muzeum w Korczewie i zapoznania się z pasjonującą historią rodu i pałacu: wszak „Do pani na Korczewie” pisał sam Cyprian Kamil Norwid, Cat - Mackiewicz zabiegał o łaskawe spojrzenia „zielonych oczu” Renaty Ostrowskiej, a ich ojciec porucznik Krystyn Ostrowski podążając przez ogarniętą wojną Europę i dalej przez trzy kontynenty chronił polski Skarb Narodowy przed Niemcami.

Wacław Kruszewski





środa, 17 kwietnia 2024

Tak było! Dzień Sybiraka w Grodzisku

Tak było! Dzień Sybiraka w Grodzisku

W scenerii godnej filmów Wajdy i powieści Sienkiewicza, w zabytkowym, drewnianym kościółku pw. Trójcy Przenajświętszej w Grodzisku w gminie Sabnie, pamiętającym czasy prześladowanych za wiarę Unitów Podlaskich odbyły się obchody Dnia Sybiraka, zorganizowane przez Zarząd Oddział Związku Sybiraków w Sokołowie. W roku 2011, jak zawsze 17 września, w rocznicę zdradzieckiej napaści Związku Radzieckiego na walczącą z Niemcami i osamotnioną Polskę w 1939 roku do starannie odrestaurowanego kościoła przybyli sędziwi kombatanci i ich rodziny, przyjaciele oraz młodzież szkolna, by podczas uroczystej mszy świętej celebrowanej w intencji Sybiraków pomodlić się za swoich rodaków, których bezimienne groby są rozsiane po lasach i tundrach Uralu i Syberii. Jeszcze kilka lat temu, jak wspominał pan Kazimierz Dobrenko - Przewodniczacy Zarządu, w ewidencji Związku było 50 członków rzeczywistych; to jest takich, których pobyt w radzieckich łagrach zapisany został w dokumentach NKWD. Z grupy 50 młodych mężczyzn wywiezionych tylko z tej jednej, niewielkiej, grodziskiej parafii w latach 1945/46 w dniu obchodów w Grodzisku żyło trzech: Stanisław Leoniak, Michał Pawelec i Henryk Wyszomirski. To między innym oni i ich towarzysze pozostali wierni przesłaniu zawartemu w wierszu:

„I zostaną w mej myśli i w drodze żywota

Jak kompas pokażą mi, powiodą gdzie cnota.

Jeśli zapomnę o nich Ty Boże na niebie

Zapomnij o mnie.”

Z uporem i poświęceniem Sybiracy nadal pielęgnują pamięć o swoich kolegach pozostawionych na „nieludzkiej ziemi”. W kronice Związku zapisują przeżycia swoich członków od aresztu i Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Kilińskiego w Sokołowie po obóz w Rembertowie, egzekucje uciekinierów z transportu w Dziewulach, pobyt w obozie i szczęśliwy powrót do upragnionej Ojczyzny a następnie znowu prześladowania, przesłuchania i areszty. Taką cenę płacili Sybiracy za umiłowanie wolności, suwerenności i wiarę. W emocjonalnym przemówieniu pana Jagiełły, któremu żona dostarczyła do wagonu torbę z żywnością, a w niej…piłkę do rżnięcia drewna nie zabrakło osobistych, wzruszających momentów. Swoje życie, o czym jest głęboko przekonany zawdzięcza on modlitwie do Matki Bożej. Obraz Matki Boskiej Sybirackiej namalowany przez Marka Kołodziejskiego oraz tablicę pamiątkową zawierającą nazwiska parafian grodziskich wywiezionych na Sybir w latach 1945/46 ufundowali sami Sybiracy oraz ich rodziny. Kwiaty pod nią złożyli senator Waldemar Kraska, wójt gminy Sabnie, Ireneusz Piotr Wyszyński i prezes Zarządu Oddziału Związku Sybiraków w Sokołowie Kazimierz Dobrenko. Z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować, że nie przyjęli zaproszenia i nie byli obecni na uroczystości ówczesny minister Marek Sawicki i starosta sokołowski Waldemar Iwaniuk ani ich przedstawiciele. W pięknym kazaniu proboszcz parafii grodziskiej ks. Antoni Sieczkiewicz mówił o potrzebie miłości między ludźmi, ale także o ciemnych stronach ludzkiej duszy siejącej nienawiść i pogardę dla człowieka. Tej miłości bliźniego tak bardzo brakowało w czasach zniewolenia narodu polskiego przez następujące po sobie totalitaryzmy. Z kolei młody gospodarz gminy Sabnie, wójt Wyszyński w swoim wystąpieniu przywołał historię odwiecznych zmagań Polaków o wolność wspominając syberyjskie szlaki powstańców 1830 i 1863 roku, Akowców z lat okupacji i tych opierających się sowietyzacji Polski po zakończeniu II wojny światowej. Podniosłe uroczystości zakończył hymn Sybiraków mocnym głosem zaśpiewany przez uczennicę tutejszego gimnazjum przy akompaniamencie prowadzącego jej świecką część Marka Kołodziejskiego. Następnie zgromadzeni goście udali się na żołnierski obiad w szkole im. Żołnierzy Armii Krajowej w Niecieczy. Pan Jacek Odziemczyk jako badacz historii naszego regionu nie krył satysfakcji z tej żywej lekcji historii przekazanej młodzieży, która była obecna w tym dniu w zabytkowym, drewnianym kościółku w Grodzisku.

Wacław Kruszewski

  

niedziela, 7 kwietnia 2024

Helikopter

Helikopter...




Na jednej z licznych udanych imprez Sokołowskiego Ośrodka Kultury, były starosta sokołowski pan Antoni Czarnocki wspominał swoje pierwsze dni w naszym mieście. Zachował w pamięci dwa wydarzenia związane z kulturą: montaż stalowej konstrukcji dachu z udziałem helikoptera w roli podniebnego dźwigu i lubianą przez sokołowiaków towarzyską imprezę „Schadzka u Wacka”. Zapewne pamięta też o innych wydarzeniach, ale przypomniał te, które wypadało wygłosić na jubileuszu Sokołowskiego Ośrodka Kultury, na którym ja też byłem. O licznych imprezach teraz piszą i mówią bezustannie, potwierdzając stare przysłowie, gdzie chleba brakuje tam organizuje się igrzyska. Zajmę się więc wydarzeniem bez precedensu w historii naszego miasta, owym montażem konstrukcji nowego dachu nad wypaloną salą kinową domu kultury. Pożar wywołali robotnicy spawający metalowe sztangi fartuchów maskujących scenę. Ciekły metal spadał na pluszowe kurtyny oraz ekran kina i tlił się, gdy bezmyślni wykonawcy roboty spokojnie spożywali śniadanko. Sjestę przerwał gryzący dym, który wypełnił pomieszczenia obok sceny. Wszczęli alarm. Przyjechała straż. Ale ogień już przeniósł się na drewniany strop sali kinowej i był nie do opanowania. Strażacy i liczni mieszkańcy miasta, ruszyli do pomieszczeń nie zagrożonych pożarem, by ratować z nich wyposażenie domu kultury i biblioteki. Z holu wyniesiono dwie wielkie palmy podarowane domowi kultury przez dr Edwarda Perłowskiego, wielce zasłużonego lekarza i społecznika oraz kryształowe lustra z pałacu Malewiczów. Z kabiny chciano wyrwać dwa projektory filmowe zakotwiczone w betonowej posadce, ale zdążyłem powstrzymać tę operację. Ze studia nagrań uratowane urządzenia uzupełnił pan Wacław Cichocki przyprowadzając spod osiedla Zory zapłakanego chłopaka dźwigającego „trofiejny” magnetofon. Wystraszony chłopczyna zaklinał się, że znalazł zdobycz na ulicy i miał go właśnie odnieść do domu kultury, gdy złapał go ten pan i postanowił, że pójdą razem. Jak bywa w takich zdarzeniach bałagan był nie do opanowania. Tłumy ludzi. Sterty książek, mebli, instrumentów muzycznych, wzmacniaczy, magnetofonów, głośników, aparatów projekcyjnych, wyposażenia ciemni fotograficznej i studia nagrań, radioklubu i pracowni plastycznej. Słowem całego ruchomego majątku Powiatowego Domu Kultury, skrzętnie gromadzonego przez lata. Natychmiast po pożarze, zarządzona przeze mnie inwentaryzacja wykazała, że z bogatego wyposażenia nic nie zginęło, że uszkodzono przez zalanie jedynie kilkaset książek. Wprawdzie z mieszkania obok studia nagrań, które zajmowała pani Lilien Frankowski, asystentki kierującego budową Zakładów Mięsnych, pana Kępy, wyniesiono bezpowrotnie w nieznanym kierunku kilka zgrzewek piwa w puszkach i kilka koniaków. Jednak poszkodowana nie zgłaszała pretensji uznając słusznie, że nie szkoda róż, gdy płoną lasy. Nie muszę przekonywać, jakim uznaniem cieszył się dom kultury wśród mieszkańców Sokołowa w latach siedemdziesiątych. Wystarczy obejrzeć sobie jedną z niedawnych wystaw w SOK-u. Toteż pożar domu kultury i spowodowana nim przerwa w pracy, wywołała w mieszkańcach i władzach miasta niebywałą chęć wspólnej pracy na rzecz przywróceniu warunków działalności tej instytucji. Michał Woźniak, przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej i jednocześnie szef Rady Programowej Powiatowego Domu Kultury powołał niezwłocznie Społeczny Komitet Odbudowy Domu Kultury. Utworzono konto bankowe, na które wtedy jeszcze liczne w Sokołowie zakłady pracy i Rady Zakładowe Związków Zawodowych wpłacały pieniądze. Pod nadzorem prokuratora Ryszarda Wionczka i ekspertów straży pożarnej przystąpiono do odgruzowania sali widowiskowo-kinowej z resztek konstrukcji dachu, do której umocowanych było 2400 kolorowych reflektorków. To one przed każdą projekcją filmową dawały bajkowe refleksy światła na gipsowych płaszczyznach sufitu. Sala kinowo-teatralna wyposażona była w 420 giętych, tapicerowanych foteli. Jej ściany obłożone profilowanymi elementami gipsowymi dawały wspaniałą akustykę, chwaloną przez licznie występujących w Sokołowie artystów. Te warunki i sprawność pracowników domu kultury w organizowaniu widowni, sprawiały, że każdy liczący się w kraju zespól estradowy, każdy uznany i modny artysta chcieli grać i śpiewać dla mieszkańców naszego miasta. Niedawno pani Maria Koc, niegdyś dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury, a obecnie senator i wicemarszałek Senatu RP pisała w Internecie, zdziwiona jak to się stało, że po Katowicach i Warszawie trzeci koncert w Polsce kultowego węgierskiego zespołu Omega odbył się w Sokołowie. Posługując się tekstem Imć pana Zagłoby: jam to uczynił. Póki co wracam do montażu dachu i helikoptera. W ekspresowym tempie inżynierowie zaprojektowali 5 stalowych a więc ogniotrwałych wiązarów dachowych, których wykonanie zlecono siedleckiemu Mostostalowi. Tam naszym orędownikiem był Adam Klejc. Wcześniej krótko pracował w Sokołowie, bodaj w Spółdzielni Drzewnej i bywał na imprezach domu kultury. Dzięki niemu znalazł się odpowiedni deficytowy materiał i moce produkcyjne na wykonanie nietypowego zadania nie planowanego wcześniej. Młodym czytelnikom wyjaśniam, że cała gospodarka była w latach PRL-u planowa, a to oznaczało, że jeśli czegoś nie było w planie, nie miało szans na realizację. Jak sobie z tym poradził Adam Klejc, nie wiem. Wiem, że niebawem na stadion przy ulicy Lipowej zwieziono 5 stalowych krokwi o rozpiętości ponad 12 metrów, wysokości około 3 metrów i wadze do 5 ton, skąd transportowy śmigłowiec miał je przenieść na dach domu kultury i umiejscowić precyzyjnie we wcześniej przygotowanych gniazdach. Zanim do tego doszło, trwały narady ze specjalistami, jakim sposobem, tak ciężkie konstrukcje założyć nad salą widowiskową, mieszczącą się w środku budynku. Z obliczeń długości wysięgnika i ciężaru wyszło, że taki dźwig może być tylko na budowie Petrochemii w Płocku. Najpierw trzeba jednak rozeznać, czy kierujący prestiżową inwestycją w kraju, zgodzi się wynająć taki dźwig i czy znajdziemy na to pieniądze. Sokołowianin, pan Witek Domański, pracujący w kierownictwie budowy Petrochemii w Płocku rozwiał nasze nadzieje. Nie ma szans na wypożyczenie dźwigu z budowy, którą żywo interesuje się Premier Jaroszewicz, tym bardziej, że mają opóźnienia i gonią plan. Powiedział: szkoda waszego czasu i szynek z Zakładów Mięsnych, poszukajcie innego rozwiązania. Można np. pociąć krokwie na elementy i pospawać je ponownie, albo poszukać dźwigu u kolejarzy. W PKP są dźwigi zdolne podnieść nawet lokomotywę, ale żeby je sprowadzić, trzeba od dworca do parkingu domu kultury pobudować tory i to przez wał przeciwpowodziowy, który biegł tam gdzie teraz jest ulica Marii Skłodowskiej-Curie. Kosztów takiej operacji miasto nie udźwignie, a ponadto ramię dźwigu jest za krótkie, by sięgnąć do środka sali; i tak z kolei rozwiał wszelkie nadzieje inż. Franciszek Łomża, jeden z ekspertów budowlanych zaangażowanych w dzieło odbudowy domu kultury. Sytuacja stała się patowa. Dyskusjom i radom ekspertów nie było końca. Rozwiązania nie było. Zdecydował więc przypadek. Siedzieliśmy jak wiele razy w moim biurze ze Zdzisławem Laksem, Antonim Chłopkiem, Franciszkiem Łomżą i Jasiem Piekarskim przy kawie, kanapkach i nie tylko, szukając skutecznego rozwiązania problemu. Ktoś zauważył, że przyszedł czas na dziennik telewizyjny. Włączyłem więc telewizor, a w nim ukazał się śmigłowiec niosący ponad dachami Krakowa pomnik króla Władysława Jagiełły, by po chwili osadzić go na fundamencie przy placu Jana Matejki. Mamy rozwiązanie! stwierdziłem z przekonaniem. Nie czekając na opinie pozostałych obserwatorów dziennika, poprosiłem Jadzię Witkowską, która zawsze była „pod ręką”, gdy działo się coś ważnego, o odszukanie telefonu do firmy, która dokonała tak spektakularnej operacji przy montażu pomnika w Krakowie. Rano miałem namiary na dyrektora Zakładu Usług Lotniczych w Nasielsku. Zadzwoniłem do niego i przedstawiłem nasze problemy, akcentując bezradność różnych decydentów w ich rozwiązaniu. Dyrektor pozwolił mi się wyżalić i obiecał przyjazd do Sokołowa w celu zbadania sprawy. Byliśmy uratowani. Niebawem na stadionie wylądował potężny helikopter, a z jego wnętrza wyjechała „operacyjna” Nyska. Montaż 5 wiązarów z ich transportem ze stadionu na dach domu kultury trwał niepełną godzinę, a koszt był nieporównanie mniejszy od innych wyliczanych wariantów. Za usługę zapłaciliśmy pieniędzmi mieszkańców Sokołowa zebranymi na koncie społecznego komitetu odbudowy domu kultury. Warto o tym pamiętać, jak i o tym, że już w 3 miesiące po pożarze w kawiarni „Niespodzianka” odbyła się projekcja filmowa dla członków Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Zbyszek”. Jak tak sobie to wspominam i konfrontuję z obecną rzeczywistością, dostaję gęsiej skórki. Nie mogę pojąć, że teraz problemem jest organizacja kina letniego (kiedyś na projekcji filmu Krzyżacy na stadionie sprzedano 4670 biletów, ilu było gapowiczów, nikt nie policzył). Problemem jest organizacja Kupalnocki w Gródku, zorganizowanie wystawy przepięknych zdjęć Michała Kurca, wydanie książki na jubileusz 50-lecia Sokołowskiego Ośrodka Kultury, a nawet zwykłej dyskoteki. Czy to problem pieniędzy czy ludzi? Kto wie, niech napisze.

Wacław Kruszewski


Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...