wtorek, 27 czerwca 2023

Pięć pokoleń - dwa adresy

Pięć pokoleń - dwa adresy

Dla mnie Sokołów to dziś pięć pokoleń rodziny i dwa adresy - ulica Siedlecka 1 i ulica Lipowa 61. I cztery fotografie - dziadków i rodziców, którzy dali mi początek życia i ukształtowali jego drogi. Na jednym z tych starych zdjęć jest dziadek Emil Jakubiak, syn oberżysty z sokołowskich rogatek, w mundurze carskiego żołnierza, z harmonią na kolanach. Zanim został przymusowo wcielony do armii tak wytrwale i pięknie grał i śpiewał, aż córka piekarza Stefcia została jego żoną. Dwoje ich dzieci; Staś i Marysia miało po parę lat, gdy wrócił z wojska wymizerowany gruźlicą. Nie doczekał zakończenia I wojny światowej. Zmarł 20 sierpnia 1914 roku mając zaledwie 36 lata. Jego brat - Paweł Jakubiak prezentuje się okazale w gronie sokołowskich chwatów, którzy w końcu lat dwudziestych wybrali się do Ameryki po „złote runo”. Dumnie, ze sztandarem Polonii patrzą w obiektyw aparatu na zdjęciu przesłanym rodzinie w kraju. Po powrocie z Ameryki kupił kilkanaście hektarów i karczmę w Bachorzy, przy drodze do Rogowa. Przebudował tę starą karczmę na wygodny dom z pokojami dla córki Gieni i dwóch synów Franka i Janka. W jego obejściu świnie miały murowane boksy i betonową posadzkę z kanałami odprowadzającymi gnojowicę. Rozwiązanie w tamtych czasach niespotykane. W stajni, po ciężkiej pracy w polu odpoczywały zwykle cztery konie - przedmiot dumy i prestiżu dziadka Pawła. Za wielką, o dwóch klepiskach stodołą był sad, za nim łany lnu, błękitniejącego wiosną a horyzont zamykał las pełen grzybów. Była też murowana sławojka z lustrami w ścianach. Lubiłem dziadka i jego opowieści o Ameryce, nawet za to, że zawsze sprawdzał czy dokładnie umyłem uszy w studziennej cembrowinie. 


Dziadek Paweł w Ameryce, stoi pośrodku za flagami. Lata dwudzieste XX wieku. Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego

Babcia Emilowa - tak się mówiło, wychowała dwoje dzieci. Syn Stanisław został piekarzem i dyplomowanym mistrzem cukiernikiem znanym przed wojną ze swoich ciast w Kobryniu na kresach II Rzeczpospolitej, w podsiedleckich Mordach i w Sokołowie. Córka Maria miała być krawcową. Sprowadzono dla niej pedałową maszynę do szycia marki „America”, ale Marianna (tak stoi w starych dokumentach) po skończeniu szkoły powszechnej wolała przebywać u stryjostwa na Bachorzy, dziergać szydełkiem piękne, wielkie i lekkie jak puch wełniane chusty, sweterki i bluzki a potem sprzedawać je w mieście niż chleb w piekarni brata. Kiedy poznała Józefa Kruszewskiego, syna szewca z pobliskich Przywózk był on już czeladnikiem u sokołowskiego masarza, pana Bałkowca. Józef i Maria pobrali się i wynajęli od państwa Dacewiczów frontową część rozległego drewnianego domu na rogu ulic Siedleckiej i Repkowskiej. Tu otworzyli sklep „Kolonijalno-spożywczy” Marii i Józefa Kruszewskich. Budził ciekawość niespotykaną w Sokołowie nazwą i kusił zapachami egzotycznych przypraw, suszonych rarytasów - fig, daktyli, herbat, kaw, pyszniących się w szklanych gablotach i w oryginalnych fabrycznych słojach firmy Suchard stojących wśród innych, zwyczajnych, jak wszędzie artykułów spożywczych. W tym mieszkaniu za sklepem urodziła się moja siostra Janina Eulalia a w dwa lata później 21 lutego 1937 roku, także i ja. Ojciec tak się ucieszył z męskiego potomka i tak „wylewnie” dziękował jedynej w mieście akuszerce pani Pułymowej, że ta dopiero po dwu dniach pomogła przyjść na świat Jankowi Izdebskiemu, dziś wybitnemu profesorowi chemii, którego prace z doświadczeń prowadzonych w pracowni noblisty profesora Schallego w Nowym Orleanie nad hormonem wzrostu drukowały prestiżowe pisma naukowe w Stanach Zjednoczonych, w Japonii i Anglii. Mieliśmy ujrzeć niebo nad Sokołowem w duecie, kto wie? Może gdybym jeszcze dwa dni przesiedział w łonie matki też bym jak Janek, osiągnął naukowe sukcesy? Dano mi na imię Wacław Maksymilian i tym razem obyło się bez interwencji Mamy, bo siostra o mały włos nie została Rozalindą. Tak bowiem uzgodnili ojciec i mąż kumy, pani Bałkowcowej podchmieleni trudami zapisania dziecka w parafialnej księdze i zaproszenia gości na chrzest. W tym czasie ojciec szykował się do egzaminu mistrzowskiego u pana Bałkowca w zakładzie na ulicy Siedleckiej. Wybuch wojny odmienił jednak życie naszej rodziny. Po kilkunastu dniach ojciec wrócił z wojska. Sklep zamieniono na pokój stołowy. Ze ściany zniknęły złocisty hełm strażacki i ozdobny toporek. Plac przy ulicy Ogrodowej, gdzie miał stanąć nasz nowy dom a rosły już tam zasadzone specjalnie drzewa owocowe, Niemcy zamienili na warzywniak z cebulą i szparagami przeznaczonymi dla niemieckiego lazaretu mieszczącego się w naszej szkole w tzw. „Ruskich Dołach”. Kupiona w lutym 1941 roku od pani Henryki Walkiewiczowej „Podlaska Fabryka Octu St. Mrozowski” z domem murowanym, przybudówką i drzewami za 23 000 złotych płatnych gotówką też się Niemcom przydała. Mistrz i Czeladnik, żeby utrzymać rodziny wzięli się za handel mięsem i wędlinami. „Rąbanka i schab, spod serca kap,kap..” - sposób transportu utrwalony w popularnej piosence nie zawodził. Towar docierał do głodującej Warszawy. Sokołowscy masarze mieli dobrą markę jeszcze od przedwojnia a Sokołów był tradycyjnym zagłębiem mięsnym dla stolicy, także wiele lat po wojnie i tak jest do dzisiaj. Na lokalnym rynku działała poczta pantoflowa, ojciec ubijał tam interesy, potem znikał na kilka dni. Czasami brał mnie ze sobą do zaufanych gospodarzy w Skrzeszewie, gdzie miałem bawić się z rówieśnikami i czekać na ojca aż załatwi swoje sprawy. Do Sokołowa wracał w nocy przywożąc w specjalnie zabudowanym wozem kilka świń lub cieląt W piwnicy pod domem - przy lampie naftowej lub karbidówce razem z mamą przerabiali trofea z tych podróży na kiełbasy, kiszki i salcesony. Ojciec i pan Bałkowiec wpadli dopiero jesienią 1943 roku. Ojca, z karnego obozu pracy w Treblince mama wykupiła z pomocą pani Czesławy Błońskiej - Millerowej, naszej sąsiadki przez ścianę. Na łapówki dla urzędników starosty Ernesta Gramssa poszły wszystkie ciułane latami pieniądze, wszystko co miało jakąś wartość, nawet koń. A za furmankę mama urządziła pogrzeb, bo ojciec po zwolnieniu z Treblinki był z nami ledwie dwa dni. Nic nie mówił, bał się. Rano odprowadzaliśmy ojca - mama i my dzieciaki, do kryjówki u dziadka w Bachorzy. Na pustej szosie pojawił się nagle traktor z przyczepą a na niej kilku Niemców. Po nazwisku wywołali ojca i polecili mu wsiąść na przyczepę. W nas wycelowali karabiny i odjechali z ojcem. My szliśmy dalej, by za dwa, trzy kilometry zobaczyć na drodze ciało ojca przejechanego przez traktor. Z tego miejsca już było widać dom dziadka. Ojciec zginął 24 października 1943 roku, miał wtedy 33 lata.


Zdjęcie z roku 1943 wykonał kpt Władysław Prawecki ps Wilk-organizator ZWZ w Sokołowie, Sterdyni i Kosowie. Kierownik szkoły powszechnej w barakach na ulicy Repkowskiej. Mieszkał w domu na ulicy Siedleckiej 2.

A mama, tak jak kiedyś babcia Emilowa została sama z dwójką nieletnich dzieci. Dwie wdowy mama i pani Jadwiga Bałkowcowa, teraz już bez swych mężów, nocami także wyrabiały wędliny i handlowały nimi wśród swoich zaufanych znajomych. Do swoich uciekali też Żydzi z pobliskiego getta przy ulicy Olszewskiego. Wiedzieli, że bramy i sienie sąsiednich domów nie są zamykane jak nakazywali to Niemcy, że można się tam schronić i czekać na pomoc i na przewodnika do dalszej ucieczki. Domu przy ulicy Siedleckiej już nie ma, choć skrywał w sobie wspomnienia wielu wydarzeń. Z okienka strychu od ulicy Repkowskiej, trzęsąc się ze strachu podpatrywaliśmy egzekucję naszych rodaków rozstrzelanych pod tzw. „wzgórkiem”. Była to jedna z trzech publicznych egzekucji zarządzonych przez niemieckiego starostę Ernsta Gramssa w Sokołowie za zbrojny opór i nieposłuszeństwo wobec okupanta. Po wojnie, która w Sokołowie zakończyła się 8 sierpnia 1944 moimi ulicami, Siedlecką i Repkowską przelewalały się teraz transporty wojskowe. Do naszego domu dokwaterowano kobiecy oddział „reguliowszczyków”. Męski oddział spał pokotem w ruinach zburzonego magistratu, i w poczekalni kina „Ostland” od strony ulicy Długiej. Z pobliskiej studni nosiliśmy „wyzwolicielom” wodę a oni częstowali nas czarnym żołnierskim chlebem i konserwami. Czasami dali pograć na harmonii, wyczyścić bagnet lub pepeszkę. Ulubieńcem żołnierzy stałem się, gdy z odkrytej na strychu skrytki przyniosłem im kilka paczek papierosów. ”Popularne” były w dużych pudełkach po 100 sztuk i były przez to trudne do wyniesienia pod czujnym okiem babci Emilowej, ale jednym pudełkiem można było obdzielić cały oddział. Niestety „wpadłem” przy kolejnej takiej akcji i tylko mama uchroniła mnie od rózgi, którą babcia władała po mistrzowsku. Gniew babci złagodziłem, gdy przyniosłem do domu dwie puszki „swinnoj tuszonki”. Kiedy dowiedziałem się, że dla radzieckich żołnierzy papierosy mają większą wartość niż obficie dostarczane im przez bogatego alianta konserwy, by skutecznie bili Niemców, zaproponowałem wymianę - paczka „Popularnych” za dwie konserwy. Odtąd mieszkańcy naszego domu mieli dobre pożywienie. Mama i babcia gotowały gary kapusty z mięsną wkładką i dzieliły się takim daniem ze wszystkim sąsiadami i wojennymi tułaczami odwiedzającymi nasz dom. Któregoś dnia odwiedził nas nawet jakiś zabłąkany artysta. Za talerz bigosu, pajdę chleba z piekarni wujka Stasia na Małym Rynku i niewypisany do końca ołówek (dla niego był to skarb) narysował mamie portrecik i powędrował dalej. Pieczołowicie zabezpieczony i oprawiony przez moją żonę Teresę wisi na honorowym miejscu w pokoju kominkowym obok portretów członków rodziny Jakubiaków, Kruszewskich i Malinowskich.


 Lato 1944, mały Wacław w prawym dolnym rogu zdjęcia. Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego


Mama, przebolawszy przymusowe zamknięcie swego otwartego po wojnie sklepu, co było następstwem tzw. bitwy o handel ministra Hilarego Minca została kierowniczką okazałego sklepu mięsnego Powszechnej Spółdzielni Spożywców przy ulicy Bohaterów Chodakowa... Doceniono jednak fachowość i solidność przedwojennej kupcowej. Z Siedleckiej na Lipową przeprowadziliśmy się w 1953 roku, po przeprowadzeniu remontu domu, który znacznie ucierpiał po wysadzeniu przez uciekających Niemców pobliskiego mostu nad strumykiem Kościółek. Betonowe konstrukcje mostu, po wybuchu przebiły dach i stropy budynku. Mama potrafiła zdobyć pieniądze, materiały i fachowców by doprowadzić dom do stanu pozwalającego na zamieszkanie w nim. Brak mieszkań w zrujnowanym wojną Sokołowie spowodował, że władze miasta cały czas dokwaterowywały nam jednak kolejnych lokatorów. Zgodnie więc mieszkali z nami na Lipowej 61 państwo Bojarowie, Jakoniakowie i Zawadzcy. Mama do emerytury pracowała w różnych sklepach, często znacznie oddalonych od obecnego miejsca zamieszkania. Dziś dopiero zdaję sobie sprawę, co przeżywała, szczególnie w zimie, brnąc w śniegu w drodze do pracy na godzinę 6 rano gdzieś na koniec ulicy Węgrowskiej. Siostra wybrała się z Sokołowa na studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim, oddając potem swoje pióro „Trybunie Opolskiej” i „Kobiecie i Życiu”. Ja zostałem „na swoim”. Od dziecka byłem bardzo aktywny i pełen pomysłów nie zawsze akceptowanych przez mamę. Żeby je uporządkować oraz skierować we właściwą stronę mama zapisała mnie do sekcji dramatycznej Ochotniczej Straży Pożarnej kierowanej przez naszą ciotkę Leokadię Tyburową - z linii Kruszewskich. Występowałem w sztukach teatralnych granych w Sokołowie, Drohiczynie i Węgrowie obok tak znakomitych postaci jak Józef Bałkowiec - dyrektor Państwowej Komunikacji Samochodowej, Michał Woźniak - Przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, Michał Matysiak - szef finansów w tej radzie. Moją sceniczną matką była w sztuce „W złą godzinę” pani Maria Krasnodębska. Rolę Józka dostałem po Michale Woźniaku, który już musiał zająć się ważniejszymi sprawami. Z wielkim zaangażowaniem grałem także w piłkę nożną. Od trampkarza, przez juniora do pierwszej drużyny Zrywu, Ogniwa i Sparty. Jako trampkarze otwieraliśmy mecze takich zawodników jak Paweł Hryniewiecki i Kazimierz Grabowski, Jan Sawicki, Paweł Kalicki, Tadeusz Ostachowicz, Zygmunt Kamiński, Heniek Gumaniuk. Później, już w juniorach grało się z Marianem Partykułą, Tadeuszem Mrawcem, Włodkiem Fechnerem, Ryśkiem Sumińskim, Frankiem i Staśkiem Zawadzkimi, Romualdem Stępniewskim, Jankiem Rzymskim, Ludwikiem Lisickim. Z Heniem Domańskim reprezentowaliśmy Mazowsze w spartakiadzie województw drużyn ZMP. Kultura i sport, sport i kultura były zawsze moją pasją, dlatego też po maturze w Liceum przy ulicy Kupientyńskiej w 1955 roku dostałem pierwsza pracę w Zarządzie Powiatowym Związku Młodzieży Polskiej na stanowisku instruktora kulturalno - oświatowego. Przeżywałem bardzo i do dziś pamiętam swoją misję nakłonienia dziadka Pawła do wstąpienia do Spółdzielni Produkcyjnej, mającej powstać na gruntach i w budynkach majątku Zalewskich w Bachorzy. „Na górze” dowiedziano się, że na przeszkodzie w pomyślnej kolektywizacji wsi stoi mój własny dziadek, bowiem opędzając się od natrętnych agitatorów sąsiedzi dziadka postawili warunek: jak Paweł podpisze, cała wieś pójdzie za nim, bo to człek światowy i wie, co dla rolnika dobre. Kiedy więc wydało się, że to mój dziadek nie jest przekonany do kolektywnej gospodarki, Marian Suproń podpisał mi delegacje na dwa tygodnie, bym dziadka przekonał do zmiany poglądów. Rozmawialiśmy więc długo, ale z moich argumentów o wyższości kolektywnego gospodarowania nad indywidualnym dziadek jednak robił, posługując się rolniczą terminologią, przysłowiową sieczkę. Misja nie powiodła się a dziadek za brak świadomości ideologicznej dostał sześć miesięcy aresztu. Do siedziby UB przy ulicy Kilińskiego nosiłem potem dziadkowi zupy i kiełbasy a ponieważ lubił mnie i znał życie, nie miał do mnie żalu. Po latach wertując archiwa, dowiedziałem się, że pan Zalewski, właściciel Bachorzy, kierował w czasie okupacji konspiracyjną strukturą podlaskich ziemian pod kryptonimem „Uprawa” dającą materialne, medyczne i wywiadowcze wsparcie walczącym partyzantom Henryka „Wichury” Oleksiaka. Za tą działalność 14 - letnią córkę pana Zalewskiego Anię, hitlerowcy zamordowali w Treblince. Nie mogę sobie darować, że agitowałem dziadka Pawła do kołchozu. Na szczęście było to jedyne zadanie, którego do dziś się wstydzę. Jestem ciekaw czy współcześni komsomolocy z rządzącej partii będą wstydzić się swoich działań z takim przekonaniem głoszonych w audycjach telewizyjnych. W zarządzie powiatowym ZMP głównie organizowałem kluby i świetlice młodzieżowe na wsiach, zespoły teatralne oraz drużyny sportowe razem z Heniem Domańskim, który kierował Radą Powiatową Ludowych Zespołów Sportowych. Występowałem także w zespole tanecznym Ligi Przyjaciół Żołnierza kierowanym przez niezapomnianą panią Janinę Tenderendę. W 1956 roku po rozwiązaniu ZMP, razem ze Zdzisławem Lechem i Jadzią Bukowicką zorganizowałem w suterenie budynku starostwa legendarny dziś Młodzieżowy Klub „Amigo” pod patronatem Związku Młodzieży Wiejskiej i Związku Młodzieży Socjalistycznej. W klubie zgodnie bawili się i pracowali członkowie obu organizacji, chociaż ich szefowie Bukowicka i Lech rywalizowali ze sobą o przywództwo nad sokołowską młodzieżą. Zespół wokalno - muzyczny Amigo występował na różnych festiwalach i zlotach w całej Polsce, od Zlotu Młodzieży Podlasia w Kózkach nad Bugiem po V Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 roku i Zlot Grunwaldzki w roku 1960. To bujne i ciekawe życie przerwało wojsko, bo Ojczyzna upomniała się o swojego obrońcę jesienią 1957 roku. Wysłano mnie do Podoficerskiej Szkoły Ziemnego Zabezpieczenia Lotów do Grudziądza a po jej ukończeniu do służby na lotnisko pod Słupskiem. Tam, uciekając przed nudą nasłuchiwania i zapisywania przekazu wrażych niemieckich radiostacji zorganizowałem zespół artystyczny i wkrótce zostałem kierownikiem klubu żołnierskiego. Miałem czas na czytanie książek i prasy, na wyjście do muzeum i zdobycie z archiwum starych poniemieckich zdjęć Słupska. Przydała się nabyta w Sokołowie, w klubie Amigo umiejętność reprodukcji zdjęć. Zrobiłem więc wystawę, za co dostałem pochwałę i pięciodniowy urlop. Za mało jak na odległość ze Słupska do Sokołowa i na spotkania z kolegami a przede wszystkim z koleżankami. Dlatego co wieczór nasłuchiwałem na długich falach sygnału „dalszej prowadzącej” z poligonu w Wicku Pomorskim, wzywającego do pilnego powrotu z przepustki. Przypomniał mi o tym Gutek Kurowski, z którym miałem przyjemność znosić trudy i znoje żołnierskiego życia. Wspominaliśmy jak w gronie kolegów z różnych miast Polski chwaliłem Sokołów za basen i budujący się dom kultury i jak później śmiali się z nas i naszego miasta za sprawą artykułu Barbary Tryfan w „Nowej Wsi ” krytykującego naganne zachowania sokołowskich chłopaków pod dworcem PKS. Musiałem wtedy zareagować. Napisałem do redakcji list w obronie dobrego imienia moich rodaków a redakcja ten list zamieściła pod tytułem „Protest z drugiego końca Polski szeregowego Wacława Kruszewskiego”. Do Sokołowa wracałem z wojska w roli bohatera i obrońcy dobrego imienia rodzinnego miasteczka. Partyjne kierownictwo powiatu, wyczulone na każdą krytyczną wzmiankę w prasie uznały, że moja postawa zasługuje na wyróżnienie. Zostałem zaproszony przez I sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR, który zaproponował mi pracę w kulturze lub sporcie. Wybrałem kulturę i zostałem w 1960 roku najmłodszym kierownikiem Wydziału Kultury i Sztuki w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w byłym woj. warszawskim. Zadania, jakie przede mną postawiono, w tamtych realiach wydawały się niemożliwe do zrealizowania. Bo jak bez pieniędzy i przy brakach materiałowych i wykonawczych dokończyć budowę monumentalnego domu kultury, zdążyć z zakończeniem budowy Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince, gdy Solo Fiszgrund reprezentujący w społecznym komitecie budowy środowisko Żydów zapowiedział, że ze Szwecji już nie dadzą granitów, bo dali na budowę pomnika Obrońców Getta Warszawskiego. A jednak udało się! Przede wszystkim dlatego, że miałem znakomitych szefów - w powiatowej radzie Stanisława Zambronia, Józefa Boreckiego i Michała Woźniaka, w Warszawie naczelnika Wydziału Kultury i Sztuki WRN Aleksandrę Forbert - Koftową i jej zastępcę Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków Wacława Kochanowskiego, tego którego powiadomiłem w 1964 roku o starym obrazie na plebanii w Kosowie Lackim. Zaprosił mnie tam ksiądz Władysław Stępień i obiecał podarować ten obraz domowi kultury, gdy dostanie z powiatu asygnatę na cztery tony blachy potrzebnej na zmianę pokrycia dachu kościoła: „pod ciężarem cementowej dachówki ugina się konstrukcja dachu i może dojść do katastrofy budowlanej. Panu jako kierownikowi powiatowej kultury powinno zależeć na ratowaniu zabytkowego kościoła”, przekonywał kosowski proboszcz. Miał słuszność tylko blachy nie było. Wart dziesiątki milionów dolarów obraz obraz El Greco nie trafił więc do domu kultury. Może to i dobrze, bo po rewolucyjnych zmianach kadrowych w tej instytucji mógłby zaginąć jak wiele cennych elementów jego wyposażenia. 10 maja 1962 roku otwarto uroczyście Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince a dwa lata później polską premierą filmu Ewy i Czesława Petelskich pt. „Naganiacz” przekazano mieszkańcom Sokołowa bajeczne panoramiczne kino ”Sokół” z pierwszym w mieście neonem na frontonie domu kultury. Często i przy różnych okazjach wspominam, pisząc o dokonaniach moich przewodników po trudnych ścieżkach i mojego życia naznaczonego rodzinnymi tragediami, biedą i mozolną pracą, by z niej wyjść i godnie żyć. Całe dorosłe życie poświęciłem kulturze. W placówkach i instytucjach kultury przepracowałem 42 lata i 3 miesiące, zawsze z pełnym zaangażowaniem i najczęściej bezinteresownie co potwierdza ten fakt, że jako dyrektor domu kultury w Sokołowie zarabiałem 1600 zł miesięcznie podczas, gdy nasz dozorca miał 1800 zł i bezpłatne dwupokojowe mieszkanie. Jak jest teraz, kto ciekawy niech sprawdzi. Powiatowy Dom Kultury w Sokołowie był jedną z najlepszych tego typu placówek w Polsce. Po dokonaniu pełnej integracji mieszczących się w jego budynku Biblioteki, Kina, Ogniska Muzycznego, Kawiarni PSS „Niespodzianka” nazwanego przez prasę „sokołowskim eksperymentem kulturalnym” zyskaliśmy uznanie władz. Wyrazem tego uznania była robocza wizyta wicepremiera i Ministra Kultury i Sztuki Józefa Tejchmy. Przyjęte w Sokołowie nowoczesne formy organizacji i finansowania kultury w mieście i powiecie, polegające na połączeniu w jedną strukturę kadr, budżetów i wyposażenia dotąd niezależnych placówek i realizację wspólnego programu rozwijania twórczości i upowszechniania kultury wzbudził ogromne zainteresowanie. Gościliśmy ponad 40 delegacji z innych domów kultury - od Starogardu Szczecińskiego po Jasło i 8 delegacji skierowanych do nas przez Ministerstwa Kultury Francji, Danii, NRD i NRF, Czechosłowacji, Węgier i ZSRR. Dochody uzyskiwane z odpłatnych usług kulturalnych umożliwiały nam zapraszanie do Sokołowa ówczesnych największych gwiazd teatru i estrady. Każdy znany i popularny artysta, każdy zespół estradowy czy teatralny miał zawsze na swojej trasie koncertowej Sokołowski Ośrodek Kultury. Do dziś bywalcy domu kultury wspominają koncerty węgierskiej grupy Omega, której trzeci koncert po Katowicach i Warszawie odbył się w Sokołowie, orkiestry jazzowej Gustawa Broma z Heleną Vondraczkową i Karolem Gottem, Filharmoników z Nowosybirska, tancerzy z Gruzji czy Ireny Santor z orkiestrą radiową Stanisława Rachonia. Zainteresowanych złotymi latami sokołowskiej kultury odsyłam do portalu Miejskiej Biblioteki Publicznej, która udostępnia czytelnikom moje felietony, jakimi nie zawsze są zainteresowane lokalne gazety. Jednym z najaktywniejszych klubów domu kultury był klub fotograficzny i filmowy. Kierowali nim kolejno Leszek Piećko, Heryk Rudaś, Grzegorz Piaskowski, Michał Kurc i Henryk Rosochacki. Im zawdzięczamy bodaj największy w tej części Polski zbiór czarno - białych zdjęć ze wszystkich wydarzeń, które odbywały się w przestrzeni publicznej miasta i powiatu od 1964 do 1976 roku. Odnalezione negatywy ówczesna dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury, pani Maria Koc - dziś Senator RP zleciła utrwalić w zapisie cyfrowym. Mnie, jako świadka historii, poprosiła o opisanie ich ufając mojej pamięci. Przez trzy miesiące, razem z Pawłem Kryszczukiem wykonaliśmy benedyktyńską pracę by spełnić wymogi archiwistów. Mamy więc archiwum fotograficzne zawierające ponad siedem tysięcy zdjęć pokazujących historię: od dewizowych odłowów zajęcy, po pożary wsi Ceranów i Bielany, gospodarcze wizyty Edwarda Gierka w Sterdyni i Siedlcach, pobyt Wicepremiera i Ministra Kultury i Sztuki Józefa Tejchmy w Powiatowym Ośrodku Kultury, otwarcie Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince a nawet konspiracyjne zawieszanie krzyży w szkole podstawowej w Niecieczy z udziałem ks. Falkowskiego.

W 1976 roku dokonano nowego administracyjnego podziału kraju. Znaleźliśmy się, bez naszej wiedzy i zgody w województwie siedleckim. Siedlce jako stolica nowego województwa nie miały ani kadr ani lokali umożliwiających organizację instytucji wojewódzkich. Kadry wydzierano z sąsiednich powiatów i z Warszawy. Przez kilka lat w Sokołowie, gdzie był w kulturze największy potencjał ludzki i materialny ze wszystkich powiatów nowego województwa działała wymyślona i zrealizowana przeze mnie i Jadzię Witkowską wojewódzka instytucja twórczości i upowszechniania kultury pod nazwą Centrum Kultury i Sztuki woj. siedleckiego. Była to znowu na wskroś nowoczesna, w pełni zintegrowana instytucja kultury szczebla, tym razem wojewódzkiego. W jej skład wchodziły kina stałe i ruchome, Biuro Wystaw Artystycznych, Siedlecki Teatr Kameralny i Biuro Informacji Kulturalnej z własnym zakładem poligraficznym, warsztatem napraw samochodowych (samochodów było kilkanaście; od autokaru przez Bibliobus, kinowozy, samochody osobowe i specjalne), Pracownia Usług Plastycznych, Studio Nagrań, kawiarnia „Niespodzianka” a okresowo, do czasu usamodzielnienia również Zakład Remontowo - Budowlany Obiektów Kultury. Taka firma, doskonale wyposażona i zorganizowana budziła zainteresowanie a często i zazdrość decydentów. Żeby mieć nad nią nadzór powołano mnie na dyrektora Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Siedlcach. Tak zaczął się drugi etap moich bojów o kulturę, tym razem o kulturę na całym rozległym obszarze województwa siedleckiego. Wspominam ten czas jako okres zarówno klęsk jak i sukcesów. Sukcesów było jednak więcej niż porażek, skoro niedawno starosta siedlecki, pan Wielogórski publicznie dziękował mi za uratowanie przed niechybnym zniszczeniem zabytkowego dworu Aurelii Reymontowej w Chlewiskach i zorganizowanie w nim po remoncie i rozbudowie Domu Pracy Twórczej. Z takimi gestami spotykam się coraz częściej i odbieram to jako potwierdzenie, że ja i ludzie mojego pokolenia nie zmarnowaliśmy szansy jaką mieliśmy i zostawiamy po sobie trwałe ślady naszej aktywności zawodowej i społecznej.

W siedleckim ratuszu wręczono mi statuetkę Złotego Jacka za uratowanie dziesiątek zabytkowych dworów, pałaców i kościołów. Wcześniej dostałem nagrodę Prezesa Rady Ministrów PRL i tytuł Polaka Roku 1988 od redakcji Rzeczpospolitej. Ostatnio w Woli Gułowskiej, gdzie z dzielnymi i ofiarnymi mieszkańcami zbudowaliśmy w czynie społecznym okazały dom kultury i muzeum czynu bojowego Klebergczyków wyróżniono mnie medalem „Pro Memoria.” Po 42 latach pracy w kulturze i dla kultury korzystam teraz z zasłużonej, powinno się to podkreślić, emerytury. W rodzinnym domu zmodernizowanym do współczesnych wymogów, pod starymi jesionami, dębami i brzozą pamiętającymi kwitnące łąki pomiędzy Lipową a ulicą Wolności, wśród setek kwitnących róż, tulipanów i innego kwiecia pielęgnowanego przez moją żonę i uczestnika zmagań o kulturę spotykamy się rodzinnie, jak tylko moja zapracowana córka Izabela, zięć Piotr i wnuczki znajdą czas. Upominam się o takie spotkania wyrzucając sobie, że zajęty kiedyś swoją pracą tak mało miałem czasu dla swoich bliskich. Cieszę się i potwierdzam słowa mojego siostrzeńca Andrzeja Markusza - dyplomowanego absolwenta Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, że jestem szczęściarzem. Bo przecież mimo zawirowań, wzlotów i upadków w moim życiu doczekałem się dwóch fantastycznych prawnuków; Pankracego i Pafnucego, trojga wnucząt: Kasi, specjalistki od wizażu, Oli kończącej w tym roku studia w zakresie architektury wnętrz w ASP w Warszawie i mistrzyni Polski w tańcach narodowych oraz Kacpra, który mam nadzieję wyrośnie na znakomitego piłkarza, jeśli przyłoży się do nauki i treningów. Na razie staram się go przekonać, że mecze wygrywa się nie tylko nogami lecz i głową. Ale „choć szron na głowie i nie to zdrowie” - nie potrafię spokojnie usiedzieć. Piszę do gazet artykuły i felietony, które w lekkiej satyrycznej formie opisują absurdy życia i pracy, w czasach słusznie minionych, jak się teraz mówi. Żyję tu i teraz i coraz częściej pytam czy tych naszych czasów nie należy lepiej zagospodarować, czy rewolucyjne zmiany, jakie co jakiś czas sobie aplikujemy zamiast kontynuować i naprawiać dorobek pokoleń to właściwy kierunek ? Na odpowiedź trzeba jeszcze poczekać. W osiemdziesięciolecie swoich urodzin Zarząd Sokołowskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego dopieścił mnie swoją wdzięczną pamięcią. Dziękuję w imieniu własnym i całej rodziny i zachęcam wszystkich moich rodaków do większej aktywności, by jak ja mieli co wspominać.

Wacław Kruszewski

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Gdy podziwiała nas cała Polska… SOKOŁÓW PODLASKI Eksperymenty organizacyjne w Powiatowym...