piątek, 30 czerwca 2023

Pierwsze amerykańskie filmy w Sokołowie

 Pierwsze amerykańskie filmy w Sokołowie

 

Wacław Kruszewski. Zdjęcie z okładki książkKalejdoskop wspomnień. Z archiwum autora.

Początek lat sześćdziesiątych. Dom Kultury ciągle w budowie, ale już są chętni do jego adaptacji na Centrum Handlowe MHD, bowiem budowa się ślimaczy, a kultura, jak zawsze, nie ma pieniędzy. Co robić? Jak uratować obiekt dla kultury? Wpadam na pomysł, by w jako tako już wykończonych pomieszczeniach, bez budżetu, etatów i wyposażenia coś robić, by zaistnieć. Wprowadzamy się do 2 pokoi. Zaczynamy od remontu jednego z nich - narożnej sali na I piętrze. Trzeba przełożyć parkiet spuchnięty po ostatnich deszczach. Bo trzeba wiedzieć, że w planowej gospodarce, zgodnie z harmonogramem dostarczono parkiet, ale nie dostarczono na czas dachówki. Ułożono więc parkiety, ba - nawet wykonano gipsowe sztukaterie, ale nie dokończono pokrycia dachowego. Za zdobyte gdzieś pieniądze, przełożyliśmy parkiet i pomalowaliśmy pokój. Mamy więc ponad 60 - metrową salę. Przeznaczamy ją na młodzieżowy klub Związku Młodzieży Wiejskiej „Amigo”. Zaczynamy! Od Andrzeja Sałajczyka (kadrowca w Wojewódzkim Zarządzie Kin w Warszawie), dostałem 16 mm projektor a od Wojtka Paczuskiego z Klubu Studentów Stodoła dowiedziałem się o możliwościach bezpłatnych wypożyczeń filmów dokumentalnych z ambasady USA. Wysłałem więc do sześciu ambasad krajów socjalistycznych i dwóch kapitalistycznych (USA i Finlandii) listy z prośbą o wypożyczenie tych filmów. Chcieliśmy rozpocząć cykl imprez pt. „Wędrujemy bez wiz i paszportów”. Pokazy miały chociaż tylko w taki sposób, spełnić marzenia wielu sokołowian o wyjazdach za „żelazną kurtynę”, w tamtych czasach nierealne, bo ani wiz ani paszportów nie było. Po 2 tygodniach z ambasady amerykańskiej przyszedł spory katalog, zawierający ponad 100 tytułów filmów z różnych dziedzin, oferowanych do wypożyczenia bez żadnych opłat i problemów. Wystarczy wybrać tytuły i odebrać je z ambasady. Poczułem się kimś ważnym. Wsiadam na Junaka z koszem, nasz służbowy pojazd, i wyruszam do Warszawy w Aleje Ujazdowskie. Parkuję przed budką strażnika, pilnującego by pracownikom ambasady nie stała się żadna krzywda w Warszawie i bez specjalnych przeszkód dostaję się do budynku. Odbieram pudła z krążkami taśm, ładuję do Junaka i uskrzydlony wracam do Sokołowa. Wieczorem puszczam kontrolną projekcję dla towarzysza K. z Wydziału Propagandy oraz Michała Woźniaka, który w tym czasie był I sekretarzem Komitetu Powiatowego PZPR. Film był o Parku Narodowym w Yellowstone. Wszystko w porządku - grizzli nie nosi uszatki z czerwoną gwiazdą, wiewiórki nie są agentkami wywiadu, a szop pracz pierze tylko własne jedzenie, a nie nasze brudy. Nie ma śladu imperialistycznej propagandy ani nawet drobnych aluzji. Werdykt: film nadaje się do publicznej projekcji. Następnego dnia film wyświetlany jest przy pełnej widowni. Nabieram wiatru w żagle, cieszę się, że pomysł chwycił i taką samą drogą i tym samym środkiem transportu przywożę jeszcze kilka filmów. I tu zaczynają się schody. Zostaję wezwany na dywanik do towarzysza Feliksa Ch., ówczesnego szefa służby bezpieczeństwa. Dostali właśnie meldunek z Warszawy, że motocykl marki Junak z sokołowską rejestracją parkowany bywa przed ambasadą USA, a kierowca bezczelnie, w biały dzień, wynosi z obiektu tajemnicze pudła. Trzeba sprawdzić, co to za „szpion”, jaki materiał jest wynoszony i gdzie jest skrzynka kontaktowa. Po skrupulatnym śledztwie okazuje się, że skrzynką jest Powiatowy Dom Kultury, a „szpionem” jej dyrektor. Bezpieka jest bardzo czujna. Zarzucają mi, że za promocję filmów amerykańskich dostaję dolary, jestem więc płatnym agentem amerykańskiej ambasady. Zarzut jest bardzo poważny i brzemienny w skutkach. Wystraszony relacjonuję wszystko bardzo dokładnie i dochodzi do wstępnych pokazów. Mówię, że filmy były komisyjnie oglądane i powołuję się na towarzysza K. oraz na pana Michała W. Wzywają na przesłuchanie szefa Wydziału Propagandy KP PZPR ale on, ku memu zdziwieniu oświadcza, że nigdy nie brał udziału w pokazach i nie są mu znane filmy z wrogiego obozu. Robi mi się gorąco, bo cóż znaczą zapewnienia dwudziestoparoletniego młokosa przeciwko słowom wypróbowanego działacza. Czekam już tylko na zeznania drugiego „jurora”. Pan Michał mężnie jednak przyznaje się do oglądania „wrażych” filmów i zapewnia, że były one naprawdę apolityczne. To mi ratuje skórę, ale też rozkłada popularną w Sokołowie imprezę. A reperkusje są szersze. Po pierwszym sokołowskim eksperymencie, kierownik Wydziału Kultury WRN w Warszawie, Aleksandra Forbert - Koftowa, wydaje zarządzenie zabraniające kierownikom placówek kultury bezpośredniego kontaktu z ambasadami. Tak więc, ani z wizami, ani bez nich, społeczeństwo nie ma prawa wyściubiać nosa poza szczelną kurtynę.

PS. Pozostałe ambasady, oprócz fińskiej, nigdy nie odpowiedziały na moje pisma.

Wacław Kruszewski





czwartek, 29 czerwca 2023

Dziennikarze śledczy z „Rzeczpospolitej” w Kosowie

 

Dziennikarze śledczy z „Rzeczpospolitej” w Kosowie.



Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego

Po ukazaniu się w „Życiu Siedleckim” artykułu pt. „Polemizuję z prof. Grossem” odnalazł mnie redaktor Paweł Reszka, dziennikarz śledczy z redakcji „Rzeczpospolitej” i zapytał czy mogę mu pomóc w wyjaśnieniu czy zdjęcie zamieszczone w „Gazecie Wyborczej” przedstawia grupę kopaczy - hien cmentarnych (tak podaje prof. Gross), czy tak, jak pisałem w swoim artykule, ludzi porządkujących teren byłego hitlerowskiego obozu zagłady w Treblince. Paweł Reszka i jego młodszy kolega Michał Majewski podjęli się tego zadania, które ze względu na upływ czasu, brak autentycznych świadków, niewyraźne amatorskie zdjęcie grupy mieszkańców z okolic Treblinki z roku 1948 jest bardzo trudne. To samo zdjęcie wystarczyło jednak w zupełności profesorowi Grossowi do napisania „Złotych żniw”, książki szkalujących Polaków. Redaktorom Reszce i Majewskiemu to samo zdjęcie nie dało podstaw do tak jednoznacznej i negatywnej interpretacji i chcą udowodnić, że są na nim przedstawieni ludzie porządkujący tereny byłego obozu zagłady, a nie bezczeszczący ludzkie szczątki poszukiwacze żydowskiego złota. W piątek 15 maja pojechałem razem z nimi do Kosowa. Najpierw udaliśmy się do Miejsko - Gminnego Ośrodka Kultury, gdzie spodziewaliśmy się wzbogacić naszą wiedzę o nazwiska starszych mieszkańców miasta pamiętających czasy okupacji a przede wszystkim dr Heronima Wakulicza, znanego kosowskiego lekarza i społecznika. 


Otwarcie Muzeum w Treblince. Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego.

Obie dyrektorki MGOK-u: obecna i poprzednia, podały nam nazwiska i adresy pani Jadwigi Kamińskiej i pana Czesława Wojtczuka. Pani Jadwiga mimo swoich 95 lat jest nadzwyczaj żywotna. Trudno zastać ją w domu, ale z pomocą pani dyrektor MGOK-u udało się nam spotkać i wysłuchać jej ciekawej relacji o losach kosowskich Żydów w czasach okupacji i pomocy, jaką nie tylko w tej rodzinie otrzymali. Dziennikarze skrzętnie spisali nazwiska ludzi, które utrwaliła w swojej pamięci pani Jadwiga; zarówno tych, co przeżyli, jak i tych, których Niemcy zamordowali. Na Jej oczach zginęła latem 1940 roku córka kosowskiego hurtownika materiałów tekstylnych 16 - letnia koleżanka z klasy za to tylko, że wyszła z getta w kostiumie kąpielowym na łąkę by się opalać w letni upalny dzień. Relacje pani Jadwigi o okupacyjnych dniach i nocach zapewne ukażą się w książce, którą zamierzają napisać obaj dziennikarze. Sądząc po dotychczasowych publikacjach tego duetu, dociekliwości, umiejętności zbierania materiałów i rozmawiania z ludźmi będzie to ciekawa i rzetelna opowieść. Natomiast wspomnienia pana Czesława Wojtczuka okazały się kluczem do rozwikłania tajemnicy zagadkowego zdjęcia. Pan Czesław w czasie okupacji był kolejarzem. Dojeżdżał codziennie rowerem z Kosowa wzdłuż torów kolejowych do Małkini, gdzie pracował. Wojtczukowie przyjaźnili się z dr Heronimem Wakuliczem. Nie mogę dziś ujawnić tezy, którą postawili sobie do zbadania dociekliwi dziennikarze z „Rzeczpospolitej”, ale są bliscy jej udowodnienia dzięki tym właśnie spotkaniom w Kosowie, rozmowom i zdobytym dokumentom i jestem pewien, że niebawem dowiemy się prawdy. Jestem też ciekaw, czy prof. Gross wtedy sprostuje publicznie swoje obsesyjne sądy o mieszkańcach Kosowa, Prostyni, Wólki Okrąglik i Maliszewy. Płonna chyba to nadzieja, bo już miał taką możliwość, jeśli przeczytał książkę dr Edwarda Kopówki i ks. Pawła Rytel-Andrianika „Dam im imię na wieki” o Polakach z okolic Treblinki ratujących Żydów. Książka zawiera zdjęcia i opisy setek mieszkańców wsi ratujących Żydów w czasie okupacji. Na okładce tej książki jest też współczesne zdjęcie szczęśliwej i licznej rodziny Estery Nirenberg uratowanej przez Gustawa i Kazimierę (z domu Abramowicz) Diehlów w ich domu w latach 1940 - 42, położonym ledwie cztery kilometry od pracującego z całą mocą hitlerowskiego obozu zagłady w Treblince. Niech to zdjęcie będzie inspiracją dla prof. Grossa do napisania prawdziwej książki o postawach i zachowaniach Polaków w czasach niemieckiej okupacji.

Wacław Kruszewski

 

Z pamiętnika działacza kultury. Moje kontakty z Kosowem

 

Z pamiętnika działacza kultury. Moje kontakty z Kosowem

 



Spotkanie działaczy kultury województwa siedleckiego

Trwające do dziś moje przyjazne związki z Kosowem i Kosowianami sięgają początków lat pięćdziesiątych i czasów naszej wspólnej szkolnej edukacji. Chodziliśmy razem do sokołowskiego Liceum z Mietkiem Harasimem, Włodkiem Supłem, Andrzejem Kowalczykiem. Oni mieszkali w internacie na ulicy Olszewskiego, a ja w jego bliskim sąsiedztwie na ulicy Siedleckiej. Za wspólne odrabianie lekcji, które w internacie były ściśle przestrzeganą zasadą, zapewniałem moim kolegom bezpieczeństwo na spacerach z najładniejszymi sokołowiankami - Wandą Lewandowską i Basią Tenderendą. Po maturze nasze kontakty zanikły, każdy poszedł własną drogą. Ja starałem się dostać na studia do Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Siostra studiująca dziennikarstwo zapewniła mi fachową pomoc w interpretacji „Sonetów Krymskich” Mickiewicza za sprawą koleżanek, przyszłych aktorek mieszkających razem z nią w Nowej Dziekance na Krakowskim Przedmieściu. Była wśród nich także Lidia Korsakówna, później znana aktorka filmowa i teatralna. Jeździłem do biednych studentek z wałówką od naszej mamy, która ten bagaż wypełniała po brzegi kiełbasą, kaszanką i baleronem, a one częstowały mnie w zamian kubkiem malinowego kisielu i uzupełniały moją skromną wiedzę o genialnym reformatorze radzieckiego teatru, Stanisławskim. Egzamin jednak oblałem z pantomimy. Miałem zagrać sabotażystę podpalającego stogi zboża na kołchozowych polach. Wyszło blado: nie dlatego, jak sobie tłumaczę, że nie byłem zaangażowany, ale dlatego, że prawą rękę miałem w gipsie. Pechowo złożyło się dla mnie, że na kilka dni przed egzaminem graliśmy mecz piłki nożnej na piaszczystym boisku przy szkole w Kosowie, gdzie doznałem kontuzji w zderzeniu z rosłym obrońcą „Kosowianki”. Kilka lat później moje kontakty z Kosowem odżyły dzięki szeroko rozumianej kulturze, bowiem prowadzona przez panią Wandę Lenczewską świetlica Gminnej Spółdzielni w Kosowie promieniowała na cały powiat sokołowski. Do Kosowa jeździli chętnie czynną wówczas linią kolejową chłopcy z Sokołowa na sobotnio-niedzielne zabawy, na których pani Wanda i choreograf pan Lach uczyli nie tylko modnych tańców, ale też dobrych manier i kulturalnego zachowania. Przy świetlicy zorganizowano Zespół Pieśni i Tańca dający występy na wszystkich ważnych uroczystościach w całym powiecie sokołowskim. Była też w Kosowie orkiestra dęta prowadzona przez proboszcza kosowskiej parafii, ks. Władysława Stępnia. Kiedy w 1964 r. ks. Władysław zaprosił mnie, jako urzędnika powiatowej kultury na rozmowę w sprawie dachu kościoła, którego konstrukcja groziła zawaleniem pod ciężarem cementowej dachówki, idąc na to spotkanie po drodze wstąpiłem do sklepu dobrego znajomego, pana Janusza Dmowskiego. Chciałem się go poradzić, jak mam zachować się w czasie wizyty na plebanii i co też ksiądz proboszcz chce od władz powiatu oprócz asygnaty na cztery tony blachy umożliwiającej zakup nowego pokrycia dachu kościoła. Pan Janusz poradził mi, żebym wszystkie postulaty księdza przedstawił władzom powiatu do zrealizowania, co złagodzi gniew Kosowian, spowodowany rozwiązaniem ich orkiestry dętej i odebraniem instrumentów za granie na mszy rezurekcyjnej. Jak uzasadniał pan Janusz, orkiestra grała przecież także na pochodach pierwszomajowych i różnych akademiach a ksiądz nie ukarał swoich orkiestrantów ekskomuniką ani też nie zabrał im nut „Międzynarodówki”. Na plebanii, przy herbatce z konfiturami ks. Władysław do asygnaty na zakup blachy dorzucił jeszcze w toku tych negocjacji wydanie zgody na zagospodarowanie granitowych odpadów z ociosywanych pomników w budowanym właśnie muzeum w Treblince. Rozmawiał już z kierownikiem budowy, ale ten uzależnił swoją decyzję od zgody powiatu i wskazał na mnie jako urzędnika, który taką zgodę może załatwić. Sterty granitowego gruzu zalegały bowiem cały teren budowanego pomnika a pozbycie się tych odpadów ułatwi kierownikowi przygotowanie do uroczystości otwarcia Mauzoleum w Treblince zaplanowane na 10 maja 1964 r. a i przy okazji księdzu pozwoli dokończyć budowę trwałego ogrodzenia powiększanego kosowskiego cmentarza. Pełen pozytywnych wrażeń i w poczuciu ważności swojego urzędu (skoro znany i ceniony ksiądz proboszcz chce rozwiązywać ważne problemy społeczne i gospodarcze mieszkańców Kosowa w porozumieniu z 23-letnim młokosem), następnego dnia wysłałem do pana Wacława Kochanowskiego - Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Warszawie, pismo o wiszącym na plebanii starym obrazie, który możemy dostać dla planowanego muzeum w domu kultury w Sokołowie, jeśli załatwimy asygnatę na zakup blachy potrzebnej do remontu tutejszego, zabytkowego kościoła. Niebawem do Kosowa przyjechały historyczki sztuki, panie Izabela Galicka i Hanna Sygietyńska. Obejrzały obraz poczerniały od dymu świec i zrobiły raport dla urzędu konserwatorskiego a dalsze losy obrazu El Greco z Kosowa są już szeroko znane, chociażby z publikacji Artura Ziontka. Aktywność Kosowian w tworzeniu i upowszechnianiu kultury była również doceniana przez ówczesne władze powiatu. Dowodem tego było powołanie pani Wandy Lenczewskiej na stanowisko kierownika Referatu Kultury w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie oraz decyzja o budowie i organizacji Gminnego Ośrodka Kultury, pierwszej w powiecie sokołowskim inwestycji w dziale Kultura i Sztuka realizowanej według nowoczesnych na tamte czasy, typowych projektów budowlanych. Ambitny projekt budynku zawierał amfiteatralną salę kinową na 250 miejsc z kabiną projekcyjną, hol wystawowy, kawiarnię, pomieszczenia dla biblioteki i pokój kierownika. Kiedy budowa domu kultury była na ukończeniu, należało tej nowej placówce zapewnić jeszcze, (bagatela !) i budżet i etaty umożliwiające zatrudnienie odpowiednich pracowników. Z pieniędzmi nie było większych kłopotów, gdyż twórczość i upowszechnianie kultury było finansowane z niezależnego od budżetu Funduszu Rozwoju Kultury, a funduszem tym w województwie siedleckim dysponował dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego. Znacznie większym jednak problemem było pozyskanie fachowej kadry, gotowej pracować w Kosowie. Z dyrektorem Departamentu Bibliotek i Domów Kultury w Ministerstwie Kultury i Sztuki, panem Januszem Nowickim opracowaliśmy raczej nietypowy plan i zaproponowaliśmy Telewizji Polskiej zorganizowanie konkursu na stanowiska dyrektorów Centrum Kultury i Sztuki Województwa Siedleckiego oraz GOK-ów w Sterdyni i Kosowie. Zwycięzcom konkursu zapewnialiśmy mieszkania i pracę w nowo zorganizowanych instytucjach kultury. Pani redaktor TVP Halina Miroszowa przyjęła naszą propozycję i po ogólnopolskich eliminacjach i wygraniu konkursu na stanowisko dyrektora CKiS woj. siedleckiego do Siedlec trafił z Poznania Edward Gatner, w Sterdyni zaś funkcję dyrektora objął pan Henryk Kalata z powiatu węgrowskiego a w Kosowie tuż po studiach na wydziale kulturalno-oświatowym Uniwersytetu Warszawskiego znalazła się rodowita z dziada - pradziada warszawianka, pani Danuta Żochowska. Zamieszkała w Jakubikach, w tzw. nadzorcówce melioracyjnej przekazanej kulturze przez pana Romana Madziara, szefa powiatowego urzędu ds. melioracji. Do pracy chodziła pieszo, przez las około 7 km. Wytrwała rok i jak dziś wspomina ten pionierski okres, najbardziej ceniła młodych współpracowników GOK-u: Grażynę Jakubczak-Nermer, Bogusię Szymańską-Rozbicką, Jolę Wdowińską, Jurka Mielaniuka, Witka Krasnodębskiego i nieocenioną Jadziunię Kamińską. Z sentymentem i ciepło wspominała także sołtysa wsi Jakubiki i jego żonę, na których pomoc w codziennych trudach nieznanego jej wiejskiego żywota mogła zawsze polegać. W starannie prowadzonej kronice GOK-u odnalazłem artykuł Grzegorza Hołuba z tygodnika „Nowa Wieś”, opisującego te niełatwe, pierwsze tygodnie pracy odważnej młodej warszawianki w nieznanym jej środowisku, o codziennym pokonywaniu piętrzących się przed nią trudności, o nauce palenia w piecu węglowym, o zdobywaniu pieniędzy na organizację imprez i o utarczkach z cenzurą. Dzięki mądrej kontynuacji działań pierwszych pracowników GOK-u obecni animatorzy kosowskiej kultury: pani dyrektor Ewa Rutkowska i historyk Artur Ziontek przekonują nas, że Kosów Lacki jest znany w Polsce i na świecie nie tylko z posiadania obrazu El Greca, ale z interesujących książek historycznych i wielu inicjatyw kulturalnych o charakterze patriotyczno-historycznym.

Wacław Kruszewski

Jest w orkiestrach dętych jakaś siła

 Jest w orkiestrach dętych jakaś siła

 


Na zdjęciu orkiestra OSP w Sokołowie pod dyrekcją druha Siennickiego o wdzięcznym pseudonimie "Wazonik". Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego


Śpiewała tak m.in. na koncercie Estrady warszawskiej w Powiatowym Domu Kultury w Sokołowie Halina Kunicka. Koncert wtedy prowadził  legendarny konferansjer Lucjan Kydryński, mąż znakomitej piosenkarki. Ta piosenka w wykonaniu Kunickiej stała się szlagierem czasów PRL - u. Bilety na koncert kosztowały po 15 i po 17 zł, z tego połowę lub w całość pokrywały rady zakładowe związków zawodowych. Bywało, że obdarowani darmowymi biletami pracownicy zakładów przed domem kultury odsprzedawali je miłośnikom muzyki, rezygnując z koncertu na rzecz osobistej wizyty w pobliskim sklepie monopolowym o wdzięcznej nazwie „Bociany”. Cóż było robić, klasa robotnicza mimo wielu udogodnień i zachęt nie zawsze dawała się skusić na bezpośrednie obcowanie z kulturą. Za to w sprawozdaniach wszystko grało i nigdy nie brakowało nam widzów na koncertach i spektaklach teatralnych. W Sokołowie koncertowały zaś największe polskie i zagraniczne gwiazdy estrady. W sali widowiskowej mającej 420 miejsc upychało się na dostawionych krzesłach nawet 600 widzów. Sokołowianie zapewne pamiętają koncerty orkiestry Polskiego Radia pod batutą Stefana Rachonia z Ireną Santor, czechosłowackiej orkiestry Gustawa Broma z Heleną Vondrackovą i Karelem Gottem, węgierskiego zespołu z czołówki światowej listy przebojów Omega, orkiestry i chóru filharmoników z Nowosybirska odległego od Sokołowa o, bagatela, 6 tysięcy km. Miłośnicy instrumentów dętych wspominają koncerty na stadionie reprezentacyjnych orkiestr Wojska Polskiego, orkiestr milicyjnych, strażackich i zakładowych grających na kolejnych festiwalach orkiestr dętych województwa siedleckiego. Honoru naszego miasta broniła na tych konkursach orkiestra Ochotniczej Straży Pożarnej, niestety bez większych sukcesów z wyjątkiem 4 miejsca w 1979 roku i nagrody w wysokości 10.000 zł na Wojewódzkim Festiwalu Orkiestr OSP w Siedlcach. Bywało mi przykro, gdy wśród zespołów nagradzanych dyplomami, pieniędzmi i instrumentami muzycznymi brakowało muzyków z Sokołowa. Najczęściej łowcami nagród były orkiestry z Siedlec, Łukowa, Garwolina, Mińska Mazowieckiego i… Stoczka Łukowskiego. Najbardziej oczekiwanymi nagrodami były zaś instrumenty muzyczne, w tamtych czasach prawie nieosiągalne. Raz udało się nam zdobyć dwie trąbki i klarnet przemycony z Czechosłowacji przez Wicewojewodę dr Marka Zelenta, który wymienił z czeskimi pożarnikami poszukiwane przez nich strażackie węże na instrumenty firmy Amati. Dociekałem przyczyn słabego poziomu naszych orkiestr w odniesieniu do czeskich i słowackich ”dychówek” w rozmowach z fachowcami Markiem Zajfrydem - kapelmistrzem orkiestry garnizonu siedleckiego, Maćkiem Dziekońskim - instruktorem muzyki w Centrum Kultury i Sztuki, czy Konstantym Domagałą - organizatorem i dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Siedlcach. Z rozmów tych wynikało jedno: Sokołów nie prowadzi żadnej formy kształcenia muzycznego dzieci i młodzieży. Nie prowadzi, bo nie ma kadr - nauczycieli muzyki, kapelmistrzów, instruktorów muzyki. Władze miasta i powiatu przypominają sobie o orkiestrze, gdy trzeba kogoś z zasłużonych odprowadzić na wieczny spoczynek bądź zagrać hymn na akademii czy marsza na defiladzie. Żeby zapewnić mieszkanie i zatrudnienie dobremu kapelmistrzowi, to problem zbyt trudny do rozwiązania dla władz. Jak czytam kroniki OSP, kiedyś w daleko trudniejszych czasach, radzono sobie lepiej ze wszystkimi problemami. Zdobywano nowe i remontowano stare instrumenty muzyczne. W sobotnio - niedzielne popołudnia grano walce, polonezy i marsze w altanie na skwerze przy ulicy Kilińskiego. Nawet w czasie okupacji orkiestra dęta OSP grała w Sokołowie dając przykrywkę wielu druhom zaangażowanym w działalność konspiracyjną, jak np. dh Aleksander Zadrożny, prowadzący pracę wywiadowczą dla AK w niemieckim szpitalu mieszczącym się w budynku gimnazjum Salezjanów (dziś siedziba sądu). Jaka jest kondycja i poziom artystyczny naszej orkiestry obecnie - nie wiem. Wiem natomiast, że jak każda forma aktywności społecznej, orkiestra ta zasługuje na szacunek i konkretną pomoc. Oby przyszły one w porę zanim orkiestra przejdzie na trwałe do historii utrwalonej zapisami kroniki od XIX wieku. Z szacunku dla ich społecznej pracy, by ocalić od zapomnienia przywołuję nazwiska kolejnych kapelmistrzów sokołowskiej orkiestry: w czasie pierwszej wojny światowej dzieląc czas na pełnienie obowiązków Straży Obywatelskiej i prób orkiestry w drewnianej remizie przy ulicy Kosowskiej kierował orkiestrą dh Władysław Włodarski a pomagał mu grający na wielu instrumentach dh. Kazimierz Stefaniak. Następnie batutę przejęli druhowie Aleksander Michalak i Józef Szwalbe. Ze zbiórek społecznych zakupiono kilka instrumentów umożliwiających wzrost liczebny orkiestry do 30 muzyków. Dobrze szkolony i prowadzony zespół uzyskał w 1937 roku bardzo wysoki poziom muzyczny. Dyrygował wówczas orkiestrą Wiktor Langowski - ojciec mojego przyjaciela z dzieciństwa, Michała. Orkiestra była angażowana na uroczystości państwowe i religijne. Grała w kościołach, na majówkach, zabawach i loteriach. Posiadała własną świetlicę z szafami na instrumenty oraz pulpity, krzesła i mundury. Próby odbywały się budynku magistratu przy ulicy Długiej. Po okupacji, już w 1946 roku Aleksander Zadrożny, Mieczysław Leoniak i Wiktor Teleńczuk zdecydowali się zbierać datki pieniężne na zakup i remont instrumentów. Przez okres zimy 1946/47 zebrano na ten cel 97.280 zł, co daje dobre świadectwo ofiarności, biednych przecież sokołowian. Józef Pietrzykowski, Tadeusz Jastrzębski i Jan Królikowski przekazali na wyposażenie orkiestry klarnet, waltornię i altówkę. W kwietniu 1946 roku na rezurekcji w kościele św. Rocha orkiestra zagrała swój pierwszy po wojnie koncert. Słuchając „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Roty” wielu sokołowianom popłynęły z oczu łzy. Gratulacjom i podziękowaniom nie było końca. Po nabożeństwie, przy dźwiękach starych marszów i piosenek mieszkańcy Sokołowa tłumnie odprowadzili orkiestrę do jej siedziby. Kolejnymi dyrygentami aż do 1953 roku byli Władysław Pruss, Stefan Fronczak, Bronisław Siennicki, Józef Piszczyk i Jan Michalski. W tymże roku z orkiestry odeszli wyszkoleni w niej młodzi muzycy m.in. Stefan Kupisz, Włodek Armanowski, Zbyszek Tomczuk, Edek Świsłowski do organizowanej na polecenie władz orkiestry hufca „Służby Polsce”. Po rozwiązaniu tej formacji, mającej wielki wkład w dzieło odbudowy zniszczonego wojną i okupacją kraju, orkiestra przestała istnieć a jej wyposażenie przekazano do Państwowych Ośrodków Maszynowych w Nowym Dworze i w Sokołowie. W 1957 roku Wydział Kultury i Sztuki PPRN przekazał Zarządowi OSP 37 instrumentów przejętych z POM-u, z których ledwie 17 nadawało się do użytku. Na szczęście po kilkuletniej przerwie, pod batutą Wiktora Langowskiego orkiestra Ochotniczej Straży Pożarnej w Sokołowie rozpoczęła próby i szkolenie nowych członków. Z powodu postępującego niedowładu prawej ręki Wiktor Langowski zmuszony był przekazać batutę Kazimierzowi Dubniakowi. Do 1978 roku Sokołów miał dwie orkiestry. Drugą była strażacka orkiestra Cukrowni Sokołów, rozwiązana z powodu braku pieniędzy przez sponsora, jakim był ten największy wówczas zakład pracy w Sokołowie. Prezes Powiatowego Związku Ochotniczych Straży Pożarnych, pan Lucjan Marasek zdecydował o połączeniu obu orkiestr. Skrupulatni księgowi Cukrowni nie godzili się jednak na przekazanie instrumentów. Na prośbę Lucjana Maraska podjąłem negocjacje w tej sprawie z panem Zbigniewem Trompczyńskim, kierownikiem klubu „Cukrownik”. Kino w klubie wyposażone było w projektory 16 mm, co ograniczało dostęp do wielu fabularnych filmów. Zakupiłem i przekazałem klubowi dwa radzieckie projektory KN-35. W zamian klub przekazał orkiestrze cały zestaw doskonałych instrumentów. Pozostał problem znalezienia fachowego dyrygenta. Udało mi się namówić na to stanowisko por. mgr Marka Zajfryda prowadzącego orkiestrę garnizonową WP w Siedlcach, ale o wybitnie uzdolnionego młodego dyrygenta upomniało się jednocześnie wojsko i powierzyło mu prowadzenie reprezentacyjnej orkiestry podhalańczyków w Krakowie. Odtąd mogliśmy jedynie podziwiać maestrię i kunszt tej orkiestry w transmitowanych przez TV musztrach paradnych. ”Jest w orkiestrach dętych jakaś siła” - to prawda, trzeba ją tylko wyzwolić i upowszechnić. Wtedy wszyscy, i grający, i słuchający poczują się silniejsi i weselsi. Teraz jest o wiele łatwiej. Nie ma problemów z nabyciem instrumentów, nie ma problemów z dyrygentami, lokalami na próby i występy. Czemu więc tak rzadko słychać na ulicach, parkach i w lokalach Sokołowa muzykę? Powinni o tym pomyśleć ludzie odpowiedzialni za kulturę i kondycję społeczną, wszak muzyka łagodzi obyczaje. Te zaś nie są u nas najlepsze.

Wacław Kruszewski

Kolejne spotkanie odbyło się w Bibliotece Miejskiej z prof. Janem Izdebskim –wybitnym polskim biochemikiem pracującym do niedawna w ...