czwartek, 13 listopada 2025

 Jest w orkiestrach dętych jakaś siła

Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego

Śpiewała tak m.in. na koncercie Estrady warszawskiej w Powiatowym Domu Kultury w

Sokołowie Halina Kunicka. Koncert wtedy prowadził legendarny konferansjer Lucjan

Kydryński, mąż znakomitej piosenkarki. Ta piosenka w wykonaniu Kunickiej stała się

szlagierem czasów PRL-u. Bilety na koncert kosztowały po 15 i po 17 zł, z tego połowę lub

całość pokrywały rady zakładowe związków zawodowych. Bywało, że obdarowani

darmowymi biletami pracownicy zakładów, przed domem kultury odsprzedawali je

miłośnikom muzyki, rezygnując z koncertu na rzecz osobistej wizyty w pobliskim sklepie

monopolowym o wdzięcznej nazwie „Bociany”. Cóż było robić, klasa robotnicza mimo wielu

udogodnień i zachęt nie zawsze dawała się skusić na bezpośrednie obcowanie z kulturą. Za to

w sprawozdaniach wszystko grało i nigdy nie brakowało nam widzów na koncertach i

spektaklach teatralnych. W Sokołowie koncertowały zaś największe polskie i zagraniczne

gwiazdy estrady. W sali widowiskowej mającej 420 miejsc upychało się na dostawionych

krzesłach nawet 600 widzów. Sokołowianie zapewne pamiętają koncerty orkiestry Polskiego

Radia pod batutą Stefana Rachonia z Ireną Santor, czechosłowackiej orkiestry Gustawa Broma

z Heleną Vondrackovą i Karelem Gottem, węgierskiego zespołu z czołówki światowej listy

przebojów Omega, orkiestry i chóru filharmoników z Nowosybirska odległego od Sokołowa o,

bagatela, 6 tysięcy kilometrów. Ulubieńcy instrumentów dętych wspominają koncerty

reprezentacyjnych orkiestr Wojska Polskiego na stadionie, oraz orkiestr milicyjnych,

strażackich i zakładowych grających na kolejnych festiwalach orkiestr dętych województwa

siedleckiego. Honoru naszego miasta broniła na tych konkursach orkiestra Ochotniczej Straży

Pożarnej, niestety bez większych sukcesów z wyjątkiem 4 miejsca w 1979 roku i nagrody w

wysokości 10.000 zł na Wojewódzkim Festiwalu Orkiestr OSP w Siedlcach. Bywało mi

przykro, gdy wśród zespołów nagradzanych dyplomami, pieniędzmi i instrumentami

muzycznymi brakowało muzyków z Sokołowa. Najczęściej łowcami nagród były orkiestry z

Siedlec, Łukowa, Garwolina, Mińska Mazowieckiego i… Stoczka Łukowskiego. Najbardziej

oczekiwanymi nagrodami były zaś instrumenty muzyczne, w tamtych czasach prawie

nieosiągalne. Raz udało się nam zdobyć dwie trąbki i klarnet przemycony z Czechosłowacji

przez Wicewojewodę dr Marka Zelenta, który wymienił z czeskimi pożarnikami poszukiwane

przez nich strażackie węże na instrumenty firmy Amati. Dociekałem przyczyn słabego poziomu

naszych orkiestr w odniesieniu do czeskich i słowackich ”dychowek” w rozmowach z

fachowcami Markiem Zajfrydem - kapelmistrzem orkiestry garnizonu siedleckiego, Maćkiem

Dziekońskim - instruktorem muzyki w Centrum Kultury i Sztuki, czy Konstantym Domagałą -

organizatorem i dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Siedlcach. Z rozmów

tych wynikało jedno: Sokołów nie prowadzi żadnej formy kształcenia muzycznego dzieci i

młodzieży. Nie prowadzi, bo nie ma kadr - nauczycieli muzyki, kapelmistrzów, instruktorów

muzyki. Władze miasta i powiatu przypominają sobie o orkiestrze, gdy trzeba kogoś z

zasłużonych odprowadzić na wieczny spoczynek bądź zagrać hymn na akademii czy marsza na

defiladzie. Żeby zapewnić mieszkanie i zatrudnienie dobremu kapelmistrzowi, to problem zbyt

trudny do rozwiązania dla władz. Jak czytam kroniki OSP kiedyś, w daleko trudniejszych

czasach, radzono sobie lepiej ze wszystkimi problemami. Zdobywano nowe i remontowano

stare instrumenty muzyczne. W sobotnio - niedzielne popołudnia grano walce, polonezy i

marsze w altanie na skwerze przy ulicy Kilińskiego. Nawet w czasie okupacji orkiestra dęta

OSP grała w Sokołowie dając przykrywkę wielu druhom zaangażowanym w działalność

konspiracyjną, jak np. dh. Aleksander Zadrożny, prowadzący pracę wywiadowczą dla AK w

niemieckim szpitalu mieszczącym się w budynku gimnazjum Salezjanów (dziś siedziba sądu).

Jaka jest kondycja i poziom artystyczny naszej orkiestry obecnie - nie wiem. Wiem natomiast,

że jak każda forma aktywności społecznej, orkiestra ta zasługuje na szacunek i konkretną

pomoc. Oby przyszły one w porę zanim orkiestra przejdzie na trwałe do historii utrwalonej

zapisami kroniki od XIX wieku. Z szacunku dla ich społecznej pracy, by ocalić od zapomnienia

przywołuję tutaj nazwiska kolejnych kapelmistrzów sokołowskiej orkiestry. W czasie

pierwszej wojny światowej dzieląc czas na pełnienie obowiązków Straży Obywatelskiej i prób

orkiestry w drewnianej remizie przy ulicy Kosowskiej kierował orkiestrą dh Władysław

Włodarski, a pomagał mu grający na wielu instrumentach dh Kazimierz Stefaniak. Następnie

batutę przejęli druhowie Aleksander Michalak i Józef Szwalbe. Ze zbiórek społecznych

zakupiono kilka instrumentów umożliwiających wzrost liczebny orkiestry do 30 muzyków.

Dobrze szkolony i prowadzony zespół uzyskał w 1937 roku bardzo wysoki poziom muzyczny.

Dyrygował wówczas orkiestrą Wiktor Langowski - ojciec mojego przyjaciela z dzieciństwa,

Michała. Orkiestra była angażowana na uroczystości państwowe i religijne. Grała w kościołach,

na majówkach, zabawach i loteriach. Posiadała własną świetlicę z szafami na instrumenty oraz

pulpity, krzesła i mundury. Próby odbywały się budynku magistratu przy ulicy Długiej. Po

okupacji, już w 1946 roku Aleksander Zadrożny, Mieczysław Leoniak i Wiktor Teleńczuk

zdecydowali się zbierać datki pieniężne na zakup i remont instrumentów. Przez okres zimy

1946/47 zebrano na ten cel 97.280 zł, co daje dobre świadectwo ofiarności, przecież biednych

sokołowian. Józef Pietrzykowski, Tadeusz Jastrzębski i Jan Królikowski przekazali na

wyposażenie orkiestry klarnet, waltornię i altówkę. W kwietniu 1946 roku na rezurekcji w

kościele św. Rocha orkiestra zagrała swój pierwszy po wojnie koncert. Słuchając „Jeszcze

Polska nie zginęła” i „Roty” wielu sokołowianom popłynęły z oczu łzy. Gratulacjom i

podziękowaniom nie było końca. Po nabożeństwie, przy dźwiękach starych marszów i piosenek

mieszkańcy Sokołowa tłumnie odprowadzili orkiestrę do jej siedziby. Kolejnymi dyrygentami,

aż do 1953 roku byli Władysław Pruss, Stefan Fronczak, Bronisław Siennicki, Józef Piszczyk

i Jan Michalski. W tymże roku z orkiestry odeszli wyszkoleni w niej młodzi muzycy m.in.

Stefan Kupisz, Włodek Armanowski, Zbyszek Tomczuk, Edek Świsłowski do organizowanej

na polecenie władz orkiestry hufca „Służby Polsce”. Po rozwiązaniu tej formacji, mającej

wielki wkład w dzieło odbudowy zniszczonego wojną i okupacją kraju, orkiestra przestała

istnieć a jej wyposażenie przekazano do Państwowych Ośrodków Maszynowych w Nowym

Dworze i w Sokołowie. W 1957 roku Wydział Kultury i Sztuki PPRN przekazał Zarządowi

OSP 37 instrumentów przejętych z POM-u, z których ledwie 17 nadawało się do użytku. Na

szczęście po kilkuletniej przerwie, pod batutą Wiktora Langowskiego orkiestra Ochotniczej

Straży Pożarnej w Sokołowie rozpoczęła próby i szkolenie nowych członków. Z powodu

postępującego niedowładu prawej ręki Wiktor Langowski zmuszony był przekazać batutę

Kazimierzowi Dubniakowi. Do 1978 roku Sokołów miał dwie orkiestry. Drugą była strażacka

orkiestra Cukrowni Sokołów, rozwiązana z powodu braku pieniędzy przez sponsora, jakim był

największy wówczas zakład pracy w Sokołowie. Prezes Powiatowego Związku Ochotniczych

Straży Pożarnych, pan Lucjan Marasek zdecydował o połączeniu obu orkiestr. Skrupulatni

księgowi Cukrowni nie godzili się jednak na przekazanie instrumentów. Na prośbę Lucjana

Maraska podjąłem negocjacje w tej sprawie z panem Zbigniewem Trompczyńskim,

kierownikiem klubu „Cukrownik”. Kino w klubie wyposażone było w projektory 16 mm, co

ograniczało dostęp do wielu fabularnych filmów. Zakupiłem i przekazałem klubowi dwa

radzieckie projektory KN-35.W zamian klub przekazał orkiestrze cały zestaw doskonałych

instrumentów. Pozostał problem znalezienia fachowego dyrygenta. Udało mi się namówić na

to stanowisko por. mgr Marka Zajfryda prowadzącego orkiestrę garnizonową WP w Siedlcach,

ale o wybitnie uzdolnionego młodego dyrygenta upomniało się jednocześnie wojsko i

powierzyło mu prowadzenie reprezentacyjnej orkiestry podhalańczyków w Krakowie. Odtąd

mogliśmy jedynie podziwiać maestrię i kunszt tej orkiestry w transmitowanych przez TV

musztrach paradnych. ”Jest w orkiestrach dętych jakaś siła” - to prawda, trzeba ją tylko

wyzwolić i upowszechnić. Wtedy wszyscy: i grający, i słuchający poczują się silniejsi i weselsi.

Teraz jest o wiele łatwiej. Nie ma problemów z nabyciem instrumentów, nie ma problemów z

dyrygentami, lokalami na próby i występy. Czemu więc tak rzadko słychać na ulicach, parkach

i w lokalach Sokołowa muzykę? Powinni o tym pomyśleć ludzie odpowiedzialni za kulturę i

kondycję społeczną, wszak muzyka łagodzi obyczaje. Te zaś nie są u nas najlepsze.

Wacław Kruszewski

 Inspiracją do napisania tych wspomnień był wiersz pana    Zygmunta Kusiaka      pt’ pociąg do Treblinki”zasłyszany w jego sklepiku na rogu ulic Marii Curie Skłodowskiej i Krzysztofa Baczyńskiego.Wstapiłem tam by podziękować za inny wiersz napisany dla mnie przez tego  sokołowskiego poetę .Rozmawialismy o problemach z wydaniem tomiku poezji.”Z nad Bużańskiej ziemi ”Poprosiłem autora o kilka wybranych utworów by poznać bliżej jego twórczość i wówczas usłyszałem wiersz  który wywarł na mnie wielkie wrażenie,Jestem przekonany ,że czytelnikom „Wiesci Sokołowskich”też nie będzie obojętny.Dlatego zacytuję go zanim przejdę do wspomnień.W prostych,przejmujących słowach wiersza zawarł Kusiak całą perfidię hitlerowskiej polityki wobec narodu żydowskiego w czasach okupacji.”jedziemy tam gdzie będzie lepiej”tłumaczy swojemu synkowi matka,przechowująca zapewne adres i zdjęcie domu gdzie miała zamieszkać z rodziną ,wierząc niemieckiej propagandzie.

                                              Pamięci pomordowanym Żydom

                                                                - naszym starszym braciom w wierze


Śródleśną ciszę przerywa gwizd...

Pociąg bydlęce wagony toczy...

- Mame, no nie płacz! Powiedz mi,

gdzie my jedziemy?! Otrzyj oczy! -


-Mosze! Mój synku, powiem Ci:

Jedziemy tam, gdzie lepiej będzie...

Spójrz! Jak pięknie słońce w szparze lśni,

jaka na dworzu zieleń wszędzie!


Twój tate będzie miał tam duży sklep,

nie będzie chodził już z walizką.

A w nim koszerne mięso, chleb...

Teraz stać będzie nas na wszystko. -


Pociąg zakończył już swój bieg...

Otwarto wrota przeznaczenia...

Twarzyczka Mosze jak ten śnieg...

Słychać rozkazy zniewolenia...


-Mame! A co te Niemce od nas chcą!?

Czemu tak na nas psy szczekają!?

Dlaczego wszystkich "Schneller" zwą!?

Czemu nas rozdzielają!? -


- Tate już poszedł sklep zobaczyć.

A my… musimy zdjąć ubranie!

Kapo Treblinki nam zaznaczył,

że mamy umyć się przed spaniem!


Synku! Bóg Jahwe jest tu z nami.

Na pewno wszystko dobrze będzie.

Jest babcia, nie jesteśmy sami.

Popatrz!... Tu naszych pełno wszędzie. –


Zamknięto wkrótce łaźni drzwi!

Słychać w natryskach wody szum?!...

Lecz to nie woda, gaz w nich tkwi

i spada na bezbronny tłum!...



        Dzień po dniu na fikcyjną stację kolejową w obozie zagłady Żydów w Treblince przyjeżdżały pociągi z 9 państw okupowanych przez Niemcy w 1942 W 13 komorach gazowych uśmiercano dziennie 17 000 ludzi,tyle ile jeszcze kilka lat temu miał Sokołów. Od pierwszego transportu Żydów z warszawskiego getta z Januszem Korczakiem i jego dziećmi 23 lipca1942 roku do pamiętnego buntu  więźniów i spaleniu obozu 2 sierpnia 1943 roku w Treblince zamordowano 920 000 Żydów z Austrii Belgii, Bułgarii, Czechosłowacji, Francji, Grecji, Jugosławii Niemiec ,Polski i ZSRR Te szacunki Przyjęli badacze  zbrodni hitlerowskich dzięki ukrytym i ujawnionym po wojnie kolejowym dokumentom przewozowym przez por,Franciszka Ząbeckiego ps „Dawny” zakonspirowanego na odcinku kolejowym Treblinka-VIII  kompani kolejowej AK  działającej od Siedlec do Małkini.Film o Ząbeckim nakręciła Wytwórnia Filmowa Wojska Polskiego „Czołówka” i pewnie  leży w magazynach na Chełmskiej w Warszawie.Pamiętam kadry z tego filmu przedstawiające proces przed sądami RFN komendanta Treblinki Franca Stangla i presję jako wywierali jego „papugi” na świadku oskarżenia- kolejarzu z Treblinki Franciszku Ząbeckim.,z obietnicami dostatniego życia na Zachodzie włącznie. Na nic zdały się sztuczki niemieckich adwokatów –komendant  obozu zagłady Żydów ,zwany przez więźniów Treblinki ‘białą śmiercią” poniósł zasłużoną karę.Z filmem tym i jego bohaterem wiąże się jeszcze jedna ciekawa historia.

  Kierownik Szkoły w Kosowie p.Zdzisław Nowak  podpadł władzom partyjnym powiatu za gloryfikowanie działalności akowskiej polegające minn.na organizowaniu spotkań z byłymi żołnierzami AK ,Franciszkiem Ząbeckim ,i  Marianem Jakubikiem ps „Jaśmin”zakonspirowanym na posterunku żandarmerii niemieckiej w Kosowie Lackim.Spotkania odbywały się w szkolnej Izbie Pamięci.  Im większym cieszyły się uznaniem mieszkańców miasteczka,tym większą frustrację powodowały w Komitecie Powiatowym PZPR.Kiedy sprawa zaczynała być dla losów kierownika grożna z Gieniem Łukasiukiem-nowym sekretarzem ds. propagandy postanowiliśmy zgłosić Izbę Pamięci  w Kosowie do nagrody w wojewódzkim konkursie szkolnych izb pamięci.W ślad za tym poszły działania nad nową aranżacją plastyczną izby ,bogatszą dokumentacją uwzględniającą  pobliską Treblinkę,zwiększoną ilością eksponatów. Zabiegi te i kilka pozytywnych informacji zamieszczonych w Trybunie Mazowieckiej spowodowały ,że Izba Pamięci w Kosowie  wygrała konkurs. Kierownika szkoły słusznie nagrodzono a powiatowi stróże jedynie słusznej linii musieli uznać swoją porażkę.


                                      Wacław Kruszewski


poniedziałek, 10 listopada 2025

 




Major Feliks Jaworski





obchodzimy kolejną rocznicę odzyskania przez Polskę Niepodległości, a w niej Święto Wojska Polskiego. Z tej okazji chciałbym czytelnikom przybliżyć postać bohatera wojny       z bolszewikami z 1920 roku, walczącego m.in. o Skrzeszew, uchwycenie mostu na Bugu we Frankopolu i odcięcie dywizjom sowieckim odwrotu. W serialu telewizyjnym Wojna i miłość (2010-) jest fragment ukazujący działania tzw. „szwadronów śmierci”, do których przyłączyli się młodzi ziemianie z kresowych majątków – brat i siostra – by zemścić się na komisarzach, za śmierć ojca i pohańbienie jego córki. Tym oddziałem dowodził major Feliks Jaworski. Zanim znalazł się      na Podlasiu, wsławił się walkami na Wołyniu, gdzie zdobywał pociągi   z zaopatrzeniem Armii Czerwonej, a nawet radiostacje, z których prowadził dezinformacyjne rozmowy. Jak wiadomo, już we wrześniu 1919 roku szyfry Armii Czerwonej zostały złamane przez por. Jana Kowalewskiego z biura szyfrów WP i miało to olbrzymie znaczenie w całej zwycięskiej wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Więcej o tej ciekawej sprawie pisze w swej książce Grzegorz Nowik[1]. 

Wyczyny bojowe majora Jaworskiego, jako żywo przypominają bohaterów sienkiewiczowskich powieści. Gdyby Sienkiewicz żył, zapewne nasza literatura, a później i filmy, wzbogaciłyby się o fascynujące dzieła „ku pokrzepieniu serc”, z bohaterskim majorem w roli głównej. Kim zatem był major Feliks Jaworski? Był wielkim patriotą i odważnym do szaleństwa żołnierzem. Zofia Kossak-Szczucka w powieści Pożoga (1922) tak opisuje majora… 


Miał w sobie jakąś charyzmę. Musiano go słuchać i podporządkować się. Cechowała go niesamowita ambicja i dzika odwaga, pogarda dla codziennej powszechnej etyki, a przede wszystkim tajemnicza siła prowadzenia ludzi, wzbudzania w nich entuzjastycznego szału i fantastycznego przywiązania. Siła ujarzmiająca. Kochał swych żołnierzy miłością dziką i czułą zarazem. A żołnierze ubóstwiali go bez pamięci.





Ochotnicza jazda mjr. Feliksa Jaworskiego

Zaś Zdzisław Niemen, w artykule Zagończycy, tak go charakteryzuje: 


Na polu walk Jaworski jest przykładem męstwa i nieustraszonej odwagi. Nie ma dlań prawie sytuacji, w której by się cofnął. Nie ma ognia nieprzyjacielskiego, w który by nie skoczył. W najstraszliwszym gwiździe kul wrażych idzie spokojnie rzucając słowa komend, torując sobie drogę szablą, rewolwerem, ręcznym granatem. Żołnierz zawsze go widzi w pierwszym szeregu.


Doceniając te przymioty charakteru majora, Marszałek Piłsudski powierzył mu zorganizowanie ochotniczej jazdy składającej się z trzech pułków Lubelskiego, Wołyńskiego i Siedleckiego. Na Sztab Dywizji zwanej Ochotniczą Jazdą Majora Jaworskiego wybrano Lublin. Biedna Ojczyzna mogła zapewnić ochotnikom tylko broń i amunicję. Reszta, aby z ochotników zrobić bitnych żołnierzy, zależała od talentów organizacyjnych i determinacji majora Jaworskiego. Czas naglił. Bolszewicy stali pod Warszawą. Do ofensywy znad Wieprza, uważanej przez historyków wojskowości za manewr strategiczny przesądzający losy wojny 1920 roku, zdołano przeszkolić i wyposażyć tylko pięć szwadronów Jazdy Ochotniczej. A mimo to Naczelny Wódz w rozkazie do generała Rydza-Śmigłego ujawnił, że pod względem operacyjnym, bezpośrednio podlegać mu będą: dowódca 3 armii frontu środkowego, gen. Władysław Sikorski; dowódca 4 armii oraz major Jaworski ze swą grupą Jazdy. Było to niebywałe wyróżnienie dla majora Jaworskiego, potwierdzone bezpośrednimi rozkazami Naczelnego Wodza. Marszałek kładł nacisk na działania, „aby były piorunujące”. Takie właśnie były, bo wykonywał je major Feliks Jaworski ze swoimi ułanami. W składzie 21 dywizji Piechoty Górskiej gen. Andrzeja Galicy, po sforsowaniu rzeki Wieprz, toczy zwycięskie boje o Kock, Radzyń, Łuków i Siedlce. 


W kilka dni od rozpoczęcia kontrofensywy, major Jaworski po zajęciu Mordów, wysyła patrole w kierunku Drohiczyna i Sokołowa, od których dowiaduje się, że w Sokołowie są znaczne siły bolszewickie – kilka baterii dział i liczne tabory. Podejmuje decyzję odcięcia odwrotu przez Bug w okolicach Skrzeszewa i Frankopola. Nie mógł wziąć całej jazdy do szybkiego przemarszu i błyskawicznego uderzenia. Ze wszystkich szwadronów wybrano ludzi posiadających najmniej wyczerpane konie i utworzono szwadron zbiorowy o liczebności 99 szabel. Na jego czele major Jaworski ruszył w kierunku Frankopola. Brzegiem rzeki pod osłoną nocy grupa ułanów prowadzona przez syna właściciela folwarku Frankopol – ułana Gościńskiego, zniosła rosyjską obronę mostu otwierając drogę ułanom Jaworskiego, którzy wypadli na szosę od strony Skrzeszewa, pomiędzy kolumnami wycofujących się dywizji rosyjskich spod Warszawy. Powstało nieopisane zamieszanie i wkrótce panika ogarnęła stłoczonych na przeprawie, niedoszłych zdobywców Warszawy, Berlina i Paryża. Niespodziewany, gwałtowny atak kilkudziesięciu ułanów majora Jaworskiego rozbił sowiecką dywizję, zdobył olbrzymie tabory, mnóstwo broni palnej, ponad 40 dział i wziął do niewoli 400 jeńców. To niebywałe zwycięstwo major Feliks Jaworski okupił śmiercią 12 ułanów, w tym syna właściciela folwarku Frankopol – ułana Jana Gościńskiego. Na rozwidleniu dróg do Wirowa i Skrzeszewa,  w miejscu jego śmierci, postawiono pomnik poświęcony żołnierzom Ochotniczej Jazdy majora Feliksa Jaworskiego, z której narodził się 22 Pułk Ułanów. W Kościele w Skrzeszewie wmurowano tablicę pamiątkową, zaś na cmentarzu, w centralnej jego części, leży duży głaz z rzeźbą przedstawiającą majora. W tle trzy metalowe lance – maszty zwieńczone metalowymi proporcami w barwach pułkowych. Niedaleko od pomnika w kierunku północno-wschodnim, usytuowana jest kwatera żołnierzy poległych w 1920 roku. W Szkole Podstawowej w Skrzeszewie, na pierwszym piętrze, wisi tablica upamiętniająca nadanie szkole  w 1999 roku, zaszczytnego imienia 19 Pułku Ułanów Wołyńskich. Zwycięstwo w bitwie o Skrzeszew Ochotniczej Jazdy majora Jaworskiego, zmusiło dowództwo sowieckie do zmiany drogi odwrotu trzem swoim dywizjom. Stało się to 19 sierpnia 1920 roku tu pod Skrzeszewem i Frankopolem i ten wiekopomny dzień ustanowiony został Dniem Święta 19 Pułku Ułanów Wołyńskich. Warto o tym pamiętać nie tylko przy okazji rocznicowych obchodów i świąt kościelnych, ale także przy okazji turystycznych wycieczek nad Bug, w okolice Wirowa, Rudnik     i Frankopola. Jakimi byłyby Drohiczyn, Skrzeszew, Sokołów i inne nasze miasta i wioski, gdyby nie tacy bohaterowie jak major Feliks Jaworski i zebrani przez niego z podlaskich dworów i zaścianków – ułani ochotnicy. 


------------------------------------------------------------

[1] Grzegorz Nowik: Zanim złamano „Enigmę” rozszyfrowano Rewolucję. Polski radiowywiad podczas wojny z bolszewicką Rosją 1918-1920, Warszawa 2010.

 Dzisiaj radio podało, że zmarła Ewa Petelska- współtwórca z mężem Czesławem filmu Naganiacz kręconego na polach i obiektach zabytkowego zespołu dworskiego w Kurowicach gm. Sabnie ,Polską  premierą tego filmu otwieraliśmy Powiatowy Dom Kultury w Sokołowie w lutym 1964 roku .Po prawdzie otwieraliśmy  bajeczne ,panoramiczne kino” Sokół” z pierwszym w  Sokołowie neonem nad portykiem obszernego budynku domu kultury. W tym wielkim obiekcie dom kultury  miał zaledwie dwa pokoje biurowe resztę zajmowały biura Wydziału Architektury i Budownictwa ,Pracownia Urbanistyczna  a także ,Zarządy Powiatowe Związku Młodzieży Wiejskiej, Ligi Obrony Kraju ,Komendy Hufca ZHP .i mieszkania pani Wandy Lenczewskiej –kierowniczki referatu Kultury i Sztuki Prezydium Powiatowej Rady Narodowej Gościliśmy wówczas w Sokołowie wszystkich niemal twórców i producentów tego mrocznego filmu opowiadającego o tragedii węgierskich Żydów-uciekinierów z Treblinki ,szukających  schronienia  w wiejskich zagrodach .i lasach .Scenariusz filmu wg powieści Romana Bratnego opisującego świąteczne polowanie na lisy i zające jakie zimą 1944 roku niemiecki starosta Sokołowa i Węgrowa  Ernest Gramss zorganizował dla hitlerowskich dygnitarzy w Kurowicach. Ewa i Cesław Petelscy prosili władze Sokołowa o pomoc w realizacji filmu.Dyrektor Cukrowni udostępnił hotel i świetlicę .”Podlasianka : zwiększyła i urozmaiciła swoje produkty gastronomiczne .PKS wynajął specjalny autobus dowożący statystów na plan zdjęciowy do Kurowic Mnie przypadła rola ich znalezienia oraz wypożyczenia urządzeń nagłaśniających-wzmacniaczy i głośników - za pomocą których p. Czesław kierował nagonką. i myśliwymi.  W tych rolach wystąpili  mieszkańcy okolicznych wsi i członkowie koła myśliwskiego z Sokołowa na czele z  nadleśniczym Stanisławem Bąkowskim i kreującym postać Gramssa Janem Sułkowskim W czasie kręcenia scen plenerowych był srogi mróz ale prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy statyści mający grać rolę Żydów odmówili udziału w filmie. Pomogły dyplomatyczne talenty pani Ewy.i gorąca herbata .Problem został rozwiązany. Ten film warto pokazywać w kinie przy każdej ważniejszej uroczystości jest on bowiem częścią naszej sokołowskiej historii .Z archiwum biblioteki zamieszczamy zdjęcia z  pracy nad filmem prosząc o więcej zdjęć oraz osobistych wspomnień z tego interesującego wydarzenia. Zamieścimy je w gazecie i ocalimy od zapomnienia


środa, 5 listopada 2025

 Poznaniacy w Sokołowie

Artykuł o losach Poznaniaków deportowanych czasie okupacji do Sokołowa Podlaskiego

spotkał się z dużym zainteresowaniem naszych czytelników, którzy podzielili się z nami

swoimi wspomnieniami. Na przykład pan Janusz Czarnocki pamiętał przedstawienia teatralne

organizowane dla dzieci w mieszkaniu przesiedleńców mieszczącego się na rogu ulic Pięknej i

Kupientyńskiej. Pamięta także, że ojciec zawsze prowadzał go do strzyżenia na ulicę

Kilińskiego, gdzie deportowany z Poznania pan Papajewski pracował w salonie fryzjerskim

Dzieciątka. Rodzice Janka Czarnockiego, dopóki żyli, jeszcze wiele lat po wojnie utrzymywali

kontakty z rodziną Papajewskich. W budynku szkoły na ulicy Polnej długo po wyzwoleniu,

pracował na stanowisku woźnego również pan Kowalczyk, zanim powrócił do swojej Gośliny

Murowanej, gdzie prowadził potem ciastkarnię. Warto też przypomnieć mało znane losy pana

Betańskiego, który w czasie swojego pobytu w Sokołowie prowadził skup skór surowych, a

Rosjanie w latach czterdziestych nie dowieźli go na Sybir, gdyż zmarł w transporcie. Inna

poznanianka, pani Maryla Hałaszkiewicz przez całe 5 lat żyła wśród nas - mieszkała przy ulicy

Ogrodowej. Z wywiadów, wspomnień i rozmów ze starszymi mieszkańcami miasta wynika, że

w tak ciężkich, okupacyjnych czasach, Sokołowianie zdali swój egzamin z człowieczeństwa na

medal. Przyjmowali pod swój dach całe rodziny przesiedleńców i dzielili się z nimi tym, co

mieli w tak trudnych, wojennych czasach. Dlatego też nie mogę zrozumieć postaw ludzi

wzniecających strach przed uciekinierami z państw objętych wojnami. Sokołowianie nie boją

się ani pierwotniaków ani terrorystów i deklarują, że tak jak kiedyś w czasie zawieruchy

wojennej ich rodzice, przyjmą każdego człowieka potrzebującego pomocy. Taki jest nasz

kodeks moralny kształtowany przez wieki i nikt nie jest w stanie go zmienić. Warto jednak te

chwalebne postawy etyczne przypominać następnym pokoleniom i dlatego prosimy naszych

czytelników o zachowanie w pamięci informacji o pobycie w Sokołowie deportowanych

mieszkańców Wielkopolski. Także historyków prosimy o podjęcie badań a siedleckie uczelnie

o inspirację do tematów prac magisterskich dla swoich studentów. Nie może być tak, by młodzi

mieszkańcy Siedlec, Węgrowa i Sokołowa czerpali swoją wiedzę na temat życia w czasach

okupacji tylko z pamiętników kapitana Hofenfelda, chociaż był to dobry Niemiec.

Grupa „poznaniaków” w Korczewie (wtedy należącym do pow. sokołowskiego); lata II wojny. Zdjęcie ze

zbiorów Wacława Kruszewskiego

Dziś dostałem odpowiedź na wysłany wcześniej do Gośliny Murowanej tekst mojego artykułu.

Kustosz Izby Regionalnej w Goślinie Murowanej, pan Marian Pflanz przysłał mi kopie wydań

lokalnej gazety. Zamieszczono w niej wspomnienia pana Władysława Prussa z przed 60 lat, z

czasów II wojny światowej, z pierwszych dni pobytu jego rodziny w Sokołowie w grudniu 1939

roku. W artykule znalazły się także wspólne zdjęcia z sokołowskimi rodzinami Szulców,

Langowskich i Bałkowców, które przyjęły pod swój dach poznaniaków. Jest też zdjęcie

drewnianego kościoła św. Rocha, w którym pan Pruss, dzięki życzliwości i protekcji

Aleksandra Langowskiego u proboszcza parafii, pełnił funkcję organisty. Niestety nie da się na

tych skanach rozpoznać Sokołowiaków, ale warto poszukać oryginalnych egzemplarzy gazety

w redakcji lub w Izbie Regionalnej w Goślinie Murowanej. Od samych zdjęć jednak ważniejsze

są spisane i opublikowane tam wspomnienia, które przytaczam tu w całości uznając, że

najtrafniej oddają godne pochwały postawy mieszkańców Sokołowa wobec ludzi

potrzebujących pomocy.

Dworzec PKP w Sokołowie Podlaskim, rok 1941. Zdjęcie ze zbiorów Elżbiety Protaziuk w zasobach Biblioteki

Miejskiej im. Gałczyńskiego

Władysław Pruss wspomina:

”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana na przedmieściu w taki sposob, że do centrum

jest 2 km. Tak więc starsi panowie z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by

powiadomić burmistrza o naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna

figura miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem

sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast wydał rozkaz

swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się wielki ruch w całym

mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał jakiś wolny kąt przyjmował biednych

wysiedleńców i częstował ciepłą strawą. Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się

przy mostku drewnianym na rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze

św. Jana Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane domki

jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem 16 - własność

pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do mostku pod figurkę. Przed

domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi

podwórka był mały drewniany dom nr 25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie,

Stanisław i Apolonia oraz dwoje dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom

nr 27 należał do państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali

uciekli do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny i

podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy słomy pszennej,

rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej stronie sieni, na prawo było takie

samo mieszkanie i pani Adela przyjęła rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z

synem Wincentym i córkę. Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p.

Nenemanów - mąż, żona i dwóch synów - Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie

Murowanej właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także

schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka Stefania. Państwo

Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego wchodziło się przez przybudówkę

tak, że ich mieszkanie było powiększone. Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy

dzień pobytu w Sokołowie. Dzień miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze

opodal figurki św. Jana i w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w

swojej opiece, pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem

szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została rozproszona,

Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku końcowi, ale tu była Generalna Gubernia

utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu

noclegu dla całej rodziny, na podwórzu znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno

przedstawić obraz, muszę objaśnić, że p. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie,

bo najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi zaprzyjaźniliśmy się

serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam nic nie pozostało, jak tylko

wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak

idąc Siedlecką, która wznosi się pod górę, doszliśmy do ul. Długiej, którą w lewo szło się do

Rynku, a na prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z frontu

dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze, nad garażami z

wejściem od ulicy Długiej - była sala kinowa ze sceną i z zapleczem. Kino było czynne. My

udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku, obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer.

Klomby, ławki i alejki zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z

dzwonnicą, podobnie jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była

restauracja, z której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu

wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i weszliśmy a tu

chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i wysiedleni, zrobił się od razu

taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali, całowali, płakali nad nami - nasze biedaki wysiedlone.

Pytają się nas: za co was wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem

młyn i tartak wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli

dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z mamą, siostrą i

bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z podniesionym czołem - za to

żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki - ubrać się, bagaż do ręki i za pół godziny załadować się

na furmankę, która stała na ulicy przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w

Sokołowie. To było 4 grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami.

Wtem potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie, ugościmy

naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i pojedli. Ja to za bardzo

nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc

przyzwyczajony do trunków. Po serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych

mieszkań na ulicy Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w

Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do kościoła na mszę

świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na chór i przedstawiliśmy się sobie.

Pan organista nazywał się Aleksander Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo

się ucieszył z mojego przyjścia - serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu

pan Aleksander zwraca się do żony: Franiu - przyprowadziłem gościa, to jest pan Władysław

Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania do Sokołowa.

Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią czyli mamę p. Aleksandra.

Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza do wspólnego śniadania - Oleś, mówi

do męża - mam wspaniałą nalewkę, więc uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do

mnie przysłał, bo ja mam bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze

dużo opłatków do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona z

chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej żeliwnej formie, a ja

w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na organach w kościele prowadzi też

kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi -

urwanie głowy. Mam do pana serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał

pan codziennie trzy msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego

Narodzenia wszystkie śluby. Zgodziłem się - i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku były

cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W drugie święto tak samo

- 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut. To były pierwsze Święta Bożego

Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen

radości, po kielichu i z paczką żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu

i rodzinki. Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie.

Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do państwa

Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem Stanisławem

Josztem - proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie ksiądz kanonik zaprosił

mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”. Rozmowa była bardzo

interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na temat polskości, narodowo -

patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem

księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze

podlaskiej. Szefem Falangi sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później

nawiązałem kontakt. Był też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor

Seminarium Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w

obecności księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie nawiązałem

kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem Wilczyńskim, którzy zostali na

starym miejscu w Śmiglu.

Kościół pw św. Rocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów

Czesławy Kalickiej Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego

Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa nuty utworów kościelnych na chór mieszany.

Po otrzymaniu przesyłki zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia

odbywały się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy

uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na piersiach, słysząc nasz

śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła

po niemiecku, więc wytłumaczyła - to jest mój syn organista, który przygotowuje chór na

niedziele do śpiewania w kościele. Więc posłuchali - musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli:

gut, gut, singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się

Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały początki

naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i trzeba było pomyśleć o

jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek spadł na moje barki.”

Tyle wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda

się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w Sokołowie,

co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące jest też, co o tym temacie

mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego

miasta dzielący przecież swój trudny los z Polakami - wysiedleńcami w czasach okupacji.

Wacław Kruszewski

 Jest w orkiestrach dętych jakaś siła Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego Śpiewała tak m.in. na koncercie Estrady warszawskiej w Powiat...