poniedziałek, 17 listopada 2025

 Jak zmieniali obyczaje

O zakłady mięsne budowane przez firmę Epstain z Chicago biło się kilka miast. Sokołów wygrał dzięki sprawnej organizacji i znaczącym wynikom w hodowli trzody chlewnej. Gdy w 1974 roku zakończono budowę, inwestor zorganizował koncert budowniczych kombinatu, przedstawicieli władz i mieszkańców Sokołowa współpracujących z nim. Gorąco zrobiło się, gdy w pierwszym rzędzie, obok siebie, postanowił posadzić księdza Stanisława Pielasę i pierwszego sekretarza KP PZPR Henryka Berezę.
Przy szerokim, asfaltowym trakcie – alei 550-lecia - stoi duma i prestiż Sokołowa Podlaskiego - Zakłady Mięsne Sokołów.
Pomogły… świnie
Lokalizację w Sokołowie Podlaskim firmy, która dziś jest jedną z największych w branży mięsnej w Europie zawdzięczamy staraniom Lucjana Maraska – wiceprzewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie Podlaskim i Zdzisławowi Żałobce - przewodniczącemu Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego w byłej Warszawskiej Wojewódzkiej Radzie Narodowej.
O zlokalizowanie u siebie zakładów mięsnych budowanych przez firmę Epstain z Chicago walczyło kilka miast. Sokołów Podlaski wygrał dzięki sprawnej organizacji i znaczącym wynikom w hodowli trzody chlewnej. Jak pamiętam, musiało być co najmniej sto sztuk na 100 ha użytków rolnych. I było. Realnie, nie w sprawozdaniach. Wielu rolników zapewne pamięta, że na hodowlę świń przeznaczano stodoły, garaże i pośpiesznie budowane nawet z betonowych elementów przystanków autobusowych pomieszczenia.
Budowlaną dokumentację w trybie przyśpieszonym wykonywali pracownicy wydziału Architektury i Budownictwa pod kierunkiem inż. Franciszka Łomży. Byliśmy na początku lat 70., bez urazy, najbardziej „zaświnionym” powiatem w Polsce. Ciekawe jak jest teraz?
Towarzyszyłem budowie zakładów - od wizyty geodetów, wytyczających największą sokołowską inwestycję na gruntach rolnych b. PGR Przeździatka, które trzeba było w nagłym trybie odrolnić. Całe noce geodeci rysowali mapy i przygotowywali potrzebne do tego celu dokumenty za dobre słowo przewodniczącego i kolację, którą postawił za swoje pieniądze.
Do faktury fotka
Towarzyszyłem budowie z aparatem fotograficznym i razem z Heńkiem Rudasiem, Leszkiem Piećką i Michałem Kurcem dokumentowaliśmy kolejne etapy budowy do jej zakończenia i odbioru technicznego.
Rola kronikarza niepomiernie wzrosła, gdy centrala firmy z Chicago zażądała od kierującego budową pana Kempy, by do każdej faktury za wykonane roboty dołączać zdjęcia pokazujące postępy robót. Wyobraźcie sobie hektary dachów i posadzek na czarno-białych fotografiach w formacie 40x60 cm. Zgrzytali zębami moi instruktorzy na takie sztampowe zlecenie i jak mogli wykręcali się od niewdzięcznej roboty. Ja musiałem, bo dom kultury podjął się tego zadania za obietnice zakupu aparatury dyskotekowej. Tymi zdjęciami zarobiliśmy na sprzęt nagłaśniający „Dynacorda” o wartości 17 tys. niemieckich marek. Warto było. Szkoda, że nie można odnaleźć negatywów tych i wielu innych historycznych zdjęć, skrzętnie opisanych i ułożonych w specjalnej kasecie, która była przez jakiś czas w lokalu udostępnionym redakcji „Gazety Powiatowej” przez SOK.
Koszty się nie liczą
W 1974 r. zakończono budowę i kierujący nią p. Kempa zlecił domowi kultury organizację koncertu dla budowniczych kombinatu, przedstawicieli władz i mieszkańców Sokołowa współpracujących z nim w realizacji tej inwestycji. Koncert miał być na miarę dzieła zrealizowanego przez firmę Epstain z USA. Koszty się nie liczą. Za wszystko zapłaci inwestor.
Natychmiast wziąłem się za organizację. Zaproponowałem, będący po sukcesach w Stanach Zjednoczonych, znakomity zespół jazzu tradycyjnego Vistula River Brass Band z Fryderyką Elkaną jako solistką, znakomitych konferansjerów i satyryków. Pani Lilien Frankowski - asystentka p Kempy była zachwycona propozycją, która trafiała w gusta międzynarodowej widowni. Budowniczowie kombinatu pochodzili niemal z całego świata, co potwierdzają późniejsze małżeństwa zawarte z najładniejszymi sokołowiankami przez Jugosłowian Niemców, Francuzów i Duńczyków.
W przeddzień koncertu zostałem wezwany do I sekretarza H. Berezy na tzw. dywanik i zobowiązany do zmiany miejsc w pierwszym rzędzie sali widowiskowej. Usłyszałem przy okazji kilka niepochlebnych opinii na temat moich wątpliwych, zdaniem sekretarza, kompetencji w kierowaniu domem kultury i zapowiedź, że powiatowy komitet PZPR wróci do sprawy jeśli wynikną z tego kłopoty.
Obu doceniamy
Kłopoty wyniknąć mogły, bo nie znający polskich realiów pan Kempa, dysponując zaproszeniami chciał posadzić w pierwszym rzędzie ks. Stanisława Pielasę i pierwszego sekretarza KP PZPR Henryka Berezę. Moje próby zamiany miejsc okazały się żałosne. Pan Kempa nie rozumiał bądź nie chciał zrozumieć argumentów, jakie przedstawiałem. Gorzej. Przekonał mnie do własnych.
- Obaj przywódcy lokalnej społeczności współpracowali ze mną doskonale - mówił. - Moja firma odwdzięczyła się. Jednemu postawiliśmy wieżę na kościele tak szybko, że nie zdążyli interweniować urzędnicy z nadzoru budowlanego, a drugi dostał 1200 nowych miejsc pracy i zapewnienie dla rolników hodujących zwierzęta na długoletnią współpracę. Co w tym złego - pytał rozbawiony budowniczy kombinatu.
Mnie też trudno było znaleźć logiczne argumenty. Powiedziałem tylko, że takie są u nas obyczaje, że publicznie nie pokazują się razem ksiądz dobrodziej z towarzyszem sekretarzem partii. Na co pan Kempa: to czas zmieniać te obyczaje i zaczniemy to pierwsi w Sokołowie, z okazji zakończenia budowy kombinatu. Tak też się stało .W1974 r. ks. Stanisław Pielasa siedząc w towarzystwie tow. Henryka Berezy słuchał muzyki jazzowej. Skandalu nie było. Muzyka łagodzi obyczaje, a jazzowa podobno budzi z letargu komórki mózgowe.
WACŁAW KRUSZEWSKI
Brak statystyk do wyświetlenia
Wacław Kruszewski
Zamieszczony tu tekst Bożeny Gontarz pochodzi z Zycia Sokołowa

 


SKWER IM. Franciszka ZĄBECKIEGO




I

nspiracją do napisania tych wspomnień był wiersz pana Zygmunta Kusiaka Pociąg do Treblinki, zasłyszany w jego sklepiku na rogu ulic Marii Skłodowskiej-Curie i Krzysztofa Baczyńskiego. Wstąpiłem tam, by podziękować mu za inny wiersz napisany dla mnie.

Kiedy rozmawialiśmy o problemach z wydaniem tomiku poezji „Z nadbużańskiej ziemi”, poprosiłem autora o kilka wybranych utworów, by poznać bliżej jego twórczość i wówczas usłyszałem ten utwór, który wywarł na mnie wielkie wrażenie. Jestem przekonany, że i moim Czytelnikom nie będzie on obojętny. W prostych, przejmujących słowach zawarł Kusiak całą perfidię hitlerowskiej polityki wobec narodu żydowskiego w czasach okupacji. „Jedziemy tam, gdzie lepiej będzie…” – tak tłumaczy swojemu synkowi matka, przechowująca zapewne adres i zdjęcie domu, gdzie miała zamieszkać z rodziną, wierząc niemieckiej propagandzie. Zanim przejdę do wspomnień, zacytuję tutaj ten poruszający wiersz.


Pamięci pomordowanym Żydom, naszym starszym braciom w wierze:


Zygmunt Kusiak

Pociąg do Treblinki


Śródleśną ciszę przerywa gwizd…

Pociąg bydlęce wagony toczy…

– Mame, no nie płacz! Powiedz mi,

gdzie jedziemy?! Otrzyj oczy!


– Mosze! Mój synku, powiem Ci:

Jedziemy tam, gdzie lepiej będzie…

Spójrz! Jak pięknie słońce w szparze lśni,

jaka na dworze zieleń wszędzie!


Twój tate będzie miał tam duży sklep,

nie będzie chodził już z walizką.

A w nim koszerne mięso, chleb…

Teraz stać będzie nas na wszystko.


Pociąg zakończył już swój bieg…

Otwarto wrota przeznaczenia…

Twarzyczka Mosze jak ten śnieg…

Słychać rozkazy zniewolenia….


– Mame! A co te Niemce od nas chcą!?

Czemu tak na nas psy szczekają!?

Dlaczego wszystkich „Schneller” zwą!?

Czemu nas rozdzielają!?


– Tate już poszedł sklep zobaczyć.

A my… musimy zdjąć ubranie!

Kapo Treblinki nam zaznaczył,

że mamy umyć się przed spaniem!


– Synku! Bóg Jahwe jest tu z nami.

Na pewno wszystko dobrze będzie.

Jest babcia, nie jesteśmy sami.

O popatrz!… Tu naszych pełno wszędzie.


Zamknięto wkrótce łaźni drzwi!

Słychać w natryskach wody szum?!

Lecz to nie woda, gaz w nich tkwi

i spada na bezbronny tłum!…


Dzień po dniu, na stację kolejową w obozie zagłady Żydów w Treblince przyjeżdżały pociągi z tysiącami ludzi. Ocenia się, że od pierwszego transportu Żydów z warszawskiego getta z 22 lipca 1942 roku do pamiętnego buntu więźniów i spalenia obozu 2 sierpnia 1943 roku, w Treblince zamordowano około 920 tysięcy Żydów z Austrii, Belgii, Bułgarii, Czechosłowacji, Francji, Grecji, Jugosławii, Niemiec, Polski i ZSRR. Wśród nich znajdował się także Janusz Korczak, jego współpracownicy i podopieczni. W trzynastu komorach gazowych uśmiercano dziennie około siedemnastu tysięcy osób: tyle, ilu mieszkańców jeszcze do niedawna liczył sobie Sokołów.

Te szacunki przyjęli badacze zbrodni hitlerowskich na podstawie ukrytych i ujawnionych po wojnie kolejowych dokumentów przewozowych. Zostały one ocalone dla przyszłości z narażeniem życia przez por. Franciszka Ząbeckiego ps. „Dawny” zakonspirowanemu na stacji kolejowej Treblinka, żołnierzowi VIII kompanii kolejowej AK, działającej na odcinku od Siedlec do Małkini.

Film o Ząbeckim nakręciła Wytwórnia Filmowa Wojska Polskiego „Czołówka” i pewnie leży on nadal w magazynach na Chełmskiej w Warszawie. Pamiętam kadry z tego filmu, przedstawiające proces przed sądami RFN przeciwko komendantowi Treblinki Franzowi Stanglowi i presję jaką wywierały jego „papugi” na świadku oskarżenia, kolejarzu z Treblinki Franciszku Ząbeckim, z obietnicami dostatniego życia na Zachodzie włącznie. Na nic jednak zdały się sztuczki niemieckich adwokatów, komendant obozu kierujący zagładą Żydów zwany „Białą Śmiercią” poniósł zasłużoną karę.

Z filmem tym i jego bohaterem wiąże się jeszcze jedna ciekawa historia. Kierownik szkoły w Kosowie Lackim pan Zdzisław Nowak podpadł władzom partyjnym powiatu za gloryfikowanie działalności AK-owskiej, polegającą m.in. na organizowaniu spotkań z byłymi żołnierzami AK: Franciszkiem Ząbeckim i Marianem Jakubikiem ps. „Jaśmin”, zakonspirowanym na posterunku żandarmerii niemieckiej w Kosowie Lackim.

Spotkania te odbywały się w szkolnej Izbie Pamięci. Im większym cieszyły się uznaniem mieszkańców miasteczka, tym większą frustrację powodowały w Komitecie Powiatowym PZPR. Kiedy sprawa zaczynała być dla losów kierownika groźna, razem z Gieniem Łukasiukiem, nowym sekretarzem ds. propagandy postanowiliśmy zgłosić Izbę Pamięci w Kosowie do nagrody w wojewódzkim konkursie szkolnych izb pamięci. W ślad za tym poszły prace nad nową aranżacją plastyczną izby, bogatszą dokumentacją uwzględniającą pobliską Treblinkę i starania o zwiększenie ilości eksponatów. Zabiegi te i kilka pozytywnych informacji zamieszczonych w „Trybunie Mazowieckiej” spowodowały, że Izba Pamięci w Kosowie wygrała konkurs. Kierownika szkoły słusznie nagrodzono a powiatowi stróże jedynie słusznej linii musieli uznać swoją porażkę.


czwartek, 13 listopada 2025

 Jest w orkiestrach dętych jakaś siła

Zdjęcie z archiwum Wacława Kruszewskiego

Śpiewała tak m.in. na koncercie Estrady warszawskiej w Powiatowym Domu Kultury w

Sokołowie Halina Kunicka. Koncert wtedy prowadził legendarny konferansjer Lucjan

Kydryński, mąż znakomitej piosenkarki. Ta piosenka w wykonaniu Kunickiej stała się

szlagierem czasów PRL-u. Bilety na koncert kosztowały po 15 i po 17 zł, z tego połowę lub

całość pokrywały rady zakładowe związków zawodowych. Bywało, że obdarowani

darmowymi biletami pracownicy zakładów, przed domem kultury odsprzedawali je

miłośnikom muzyki, rezygnując z koncertu na rzecz osobistej wizyty w pobliskim sklepie

monopolowym o wdzięcznej nazwie „Bociany”. Cóż było robić, klasa robotnicza mimo wielu

udogodnień i zachęt nie zawsze dawała się skusić na bezpośrednie obcowanie z kulturą. Za to

w sprawozdaniach wszystko grało i nigdy nie brakowało nam widzów na koncertach i

spektaklach teatralnych. W Sokołowie koncertowały zaś największe polskie i zagraniczne

gwiazdy estrady. W sali widowiskowej mającej 420 miejsc upychało się na dostawionych

krzesłach nawet 600 widzów. Sokołowianie zapewne pamiętają koncerty orkiestry Polskiego

Radia pod batutą Stefana Rachonia z Ireną Santor, czechosłowackiej orkiestry Gustawa Broma

z Heleną Vondrackovą i Karelem Gottem, węgierskiego zespołu z czołówki światowej listy

przebojów Omega, orkiestry i chóru filharmoników z Nowosybirska odległego od Sokołowa o,

bagatela, 6 tysięcy kilometrów. Ulubieńcy instrumentów dętych wspominają koncerty

reprezentacyjnych orkiestr Wojska Polskiego na stadionie, oraz orkiestr milicyjnych,

strażackich i zakładowych grających na kolejnych festiwalach orkiestr dętych województwa

siedleckiego. Honoru naszego miasta broniła na tych konkursach orkiestra Ochotniczej Straży

Pożarnej, niestety bez większych sukcesów z wyjątkiem 4 miejsca w 1979 roku i nagrody w

wysokości 10.000 zł na Wojewódzkim Festiwalu Orkiestr OSP w Siedlcach. Bywało mi

przykro, gdy wśród zespołów nagradzanych dyplomami, pieniędzmi i instrumentami

muzycznymi brakowało muzyków z Sokołowa. Najczęściej łowcami nagród były orkiestry z

Siedlec, Łukowa, Garwolina, Mińska Mazowieckiego i… Stoczka Łukowskiego. Najbardziej

oczekiwanymi nagrodami były zaś instrumenty muzyczne, w tamtych czasach prawie

nieosiągalne. Raz udało się nam zdobyć dwie trąbki i klarnet przemycony z Czechosłowacji

przez Wicewojewodę dr Marka Zelenta, który wymienił z czeskimi pożarnikami poszukiwane

przez nich strażackie węże na instrumenty firmy Amati. Dociekałem przyczyn słabego poziomu

naszych orkiestr w odniesieniu do czeskich i słowackich ”dychowek” w rozmowach z

fachowcami Markiem Zajfrydem - kapelmistrzem orkiestry garnizonu siedleckiego, Maćkiem

Dziekońskim - instruktorem muzyki w Centrum Kultury i Sztuki, czy Konstantym Domagałą -

organizatorem i dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Siedlcach. Z rozmów

tych wynikało jedno: Sokołów nie prowadzi żadnej formy kształcenia muzycznego dzieci i

młodzieży. Nie prowadzi, bo nie ma kadr - nauczycieli muzyki, kapelmistrzów, instruktorów

muzyki. Władze miasta i powiatu przypominają sobie o orkiestrze, gdy trzeba kogoś z

zasłużonych odprowadzić na wieczny spoczynek bądź zagrać hymn na akademii czy marsza na

defiladzie. Żeby zapewnić mieszkanie i zatrudnienie dobremu kapelmistrzowi, to problem zbyt

trudny do rozwiązania dla władz. Jak czytam kroniki OSP kiedyś, w daleko trudniejszych

czasach, radzono sobie lepiej ze wszystkimi problemami. Zdobywano nowe i remontowano

stare instrumenty muzyczne. W sobotnio - niedzielne popołudnia grano walce, polonezy i

marsze w altanie na skwerze przy ulicy Kilińskiego. Nawet w czasie okupacji orkiestra dęta

OSP grała w Sokołowie dając przykrywkę wielu druhom zaangażowanym w działalność

konspiracyjną, jak np. dh. Aleksander Zadrożny, prowadzący pracę wywiadowczą dla AK w

niemieckim szpitalu mieszczącym się w budynku gimnazjum Salezjanów (dziś siedziba sądu).

Jaka jest kondycja i poziom artystyczny naszej orkiestry obecnie - nie wiem. Wiem natomiast,

że jak każda forma aktywności społecznej, orkiestra ta zasługuje na szacunek i konkretną

pomoc. Oby przyszły one w porę zanim orkiestra przejdzie na trwałe do historii utrwalonej

zapisami kroniki od XIX wieku. Z szacunku dla ich społecznej pracy, by ocalić od zapomnienia

przywołuję tutaj nazwiska kolejnych kapelmistrzów sokołowskiej orkiestry. W czasie

pierwszej wojny światowej dzieląc czas na pełnienie obowiązków Straży Obywatelskiej i prób

orkiestry w drewnianej remizie przy ulicy Kosowskiej kierował orkiestrą dh Władysław

Włodarski, a pomagał mu grający na wielu instrumentach dh Kazimierz Stefaniak. Następnie

batutę przejęli druhowie Aleksander Michalak i Józef Szwalbe. Ze zbiórek społecznych

zakupiono kilka instrumentów umożliwiających wzrost liczebny orkiestry do 30 muzyków.

Dobrze szkolony i prowadzony zespół uzyskał w 1937 roku bardzo wysoki poziom muzyczny.

Dyrygował wówczas orkiestrą Wiktor Langowski - ojciec mojego przyjaciela z dzieciństwa,

Michała. Orkiestra była angażowana na uroczystości państwowe i religijne. Grała w kościołach,

na majówkach, zabawach i loteriach. Posiadała własną świetlicę z szafami na instrumenty oraz

pulpity, krzesła i mundury. Próby odbywały się budynku magistratu przy ulicy Długiej. Po

okupacji, już w 1946 roku Aleksander Zadrożny, Mieczysław Leoniak i Wiktor Teleńczuk

zdecydowali się zbierać datki pieniężne na zakup i remont instrumentów. Przez okres zimy

1946/47 zebrano na ten cel 97.280 zł, co daje dobre świadectwo ofiarności, przecież biednych

sokołowian. Józef Pietrzykowski, Tadeusz Jastrzębski i Jan Królikowski przekazali na

wyposażenie orkiestry klarnet, waltornię i altówkę. W kwietniu 1946 roku na rezurekcji w

kościele św. Rocha orkiestra zagrała swój pierwszy po wojnie koncert. Słuchając „Jeszcze

Polska nie zginęła” i „Roty” wielu sokołowianom popłynęły z oczu łzy. Gratulacjom i

podziękowaniom nie było końca. Po nabożeństwie, przy dźwiękach starych marszów i piosenek

mieszkańcy Sokołowa tłumnie odprowadzili orkiestrę do jej siedziby. Kolejnymi dyrygentami,

aż do 1953 roku byli Władysław Pruss, Stefan Fronczak, Bronisław Siennicki, Józef Piszczyk

i Jan Michalski. W tymże roku z orkiestry odeszli wyszkoleni w niej młodzi muzycy m.in.

Stefan Kupisz, Włodek Armanowski, Zbyszek Tomczuk, Edek Świsłowski do organizowanej

na polecenie władz orkiestry hufca „Służby Polsce”. Po rozwiązaniu tej formacji, mającej

wielki wkład w dzieło odbudowy zniszczonego wojną i okupacją kraju, orkiestra przestała

istnieć a jej wyposażenie przekazano do Państwowych Ośrodków Maszynowych w Nowym

Dworze i w Sokołowie. W 1957 roku Wydział Kultury i Sztuki PPRN przekazał Zarządowi

OSP 37 instrumentów przejętych z POM-u, z których ledwie 17 nadawało się do użytku. Na

szczęście po kilkuletniej przerwie, pod batutą Wiktora Langowskiego orkiestra Ochotniczej

Straży Pożarnej w Sokołowie rozpoczęła próby i szkolenie nowych członków. Z powodu

postępującego niedowładu prawej ręki Wiktor Langowski zmuszony był przekazać batutę

Kazimierzowi Dubniakowi. Do 1978 roku Sokołów miał dwie orkiestry. Drugą była strażacka

orkiestra Cukrowni Sokołów, rozwiązana z powodu braku pieniędzy przez sponsora, jakim był

największy wówczas zakład pracy w Sokołowie. Prezes Powiatowego Związku Ochotniczych

Straży Pożarnych, pan Lucjan Marasek zdecydował o połączeniu obu orkiestr. Skrupulatni

księgowi Cukrowni nie godzili się jednak na przekazanie instrumentów. Na prośbę Lucjana

Maraska podjąłem negocjacje w tej sprawie z panem Zbigniewem Trompczyńskim,

kierownikiem klubu „Cukrownik”. Kino w klubie wyposażone było w projektory 16 mm, co

ograniczało dostęp do wielu fabularnych filmów. Zakupiłem i przekazałem klubowi dwa

radzieckie projektory KN-35.W zamian klub przekazał orkiestrze cały zestaw doskonałych

instrumentów. Pozostał problem znalezienia fachowego dyrygenta. Udało mi się namówić na

to stanowisko por. mgr Marka Zajfryda prowadzącego orkiestrę garnizonową WP w Siedlcach,

ale o wybitnie uzdolnionego młodego dyrygenta upomniało się jednocześnie wojsko i

powierzyło mu prowadzenie reprezentacyjnej orkiestry podhalańczyków w Krakowie. Odtąd

mogliśmy jedynie podziwiać maestrię i kunszt tej orkiestry w transmitowanych przez TV

musztrach paradnych. ”Jest w orkiestrach dętych jakaś siła” - to prawda, trzeba ją tylko

wyzwolić i upowszechnić. Wtedy wszyscy: i grający, i słuchający poczują się silniejsi i weselsi.

Teraz jest o wiele łatwiej. Nie ma problemów z nabyciem instrumentów, nie ma problemów z

dyrygentami, lokalami na próby i występy. Czemu więc tak rzadko słychać na ulicach, parkach

i w lokalach Sokołowa muzykę? Powinni o tym pomyśleć ludzie odpowiedzialni za kulturę i

kondycję społeczną, wszak muzyka łagodzi obyczaje. Te zaś nie są u nas najlepsze.

Wacław Kruszewski

  Jak zmieniali obyczaje O zakłady mięsne budowane przez firmę Epstain z Chicago biło się kilka miast. Sokołów wygrał dzięki sprawnej organi...